Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Szczerbaczewicz. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Szczerbaczewicz. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 31 grudnia 2024

Melania, córka Karpa, po mężu Rozaluk

Artykuły dotyczące genealogii mojej praprababci Pauliny Szczerbaczewicz z Rozalików (1874-1942) zamieszczałem na blogu dotąd sporadycznie. Pojawiła się w artykule dotyczącym rodziny Aszpizów z Pińska, gdy pisałem o starym cmentarzu w Pińsku, opisując okoliczności śmierci jej męża Filipa w roku 1911. Zastanawiałem się nad jej pochodzeniem, poruszony lekturą książki Józefa Obrębskiego, no i wreszcie ostatnio w roku 2023, po przeprowadzeniu kwerendy w archiwum w Mińsku, gdy sporo nowych faktów odnośnie genealogii Pauliny udało się ustalić. Posiadam tylko jedno zdjęcie praprababci, niezbyt wyraźne i nie wiadomo kiedy i gdzie wykonane.


Paulina Rozalik urodziła się 18 czerwca 1876 w Leszczach i w tamtejszej parafii prawosławnej została ochrzczona. 29 września 1891 roku w cerkwi w Leszczach poślubiła mego prapradziadka, pochodzącego z Pińska wdowca, Filipa Szczerbaczewicza. Przeżyła śmierć męża w 1911 roku, bieżeństwo, podczas którego zaginął syn Ławrentij. Po powrocie mieszkała w jedynym chrześcijańskim domu przy ulicy Krzywej 3, po sąsiedzku z Aszpizami, których potomek w rozmowie telefonicznej ze mną przyznał, że pamięta Paulinę z dzieciństwa oraz to, że odprowadzała ich na stację kolejową, gdy byli wywożeni na Syberię.

Zmarła 12 października 1942 roku w Pińsku. Według przekazów rodzinych nie mogła znieść podłego losu swych żydowskich sąsiadów zamkniętych w getcie. We wszystkich znanych mi dokumentach jej panieńskie nazwisko było zapisywane jako Rozalik. W akcie urodzenia odnalezionym w zeszłym roku, jej rodzice zostali zapisani jako Klimientij Onufriew Rozylkow i Małania Karpowa. Ale część rodzeństwa Pauliny zapisywano pod nazwiskiem Rozaluk. I ten fakt pozwolił mi w serwisie Polona odnaleźć ciekawy dokument dotyczący matki Rozalii, czyli Melanii, córki Karpa.


Odnaleziony zapis pochodzi z Obwieszczeń Publicznych, dodatku do Dziennika Urzędowego Ministerstwa Sprawiedliwości, nr 73 z 20 września 1922 roku.

Zapisano w nim:

"Zatwierdzony d. 30 maja akt, na mocy którego Melanja Rozaluk, córka Karpa, sprzedała Chackielowi Kojfmanowi, synowi Menaszy, za 3000 rubli działkę gruntu z drzewami, położoną w mieście Pińsku, poprzednio przy ulicy Zagorodnej, a obecnie przy ulicy Staroleszczyńskiej, pod numerem 4, zawierającą 200 sążni kwadratowych."

Waluta, jak i miara powierzchni działki wskazują, że sam akt pomiędzy Melanią Rozaluk, a Chackielewm Kojfmanem został sporządzony przed 1915 rokiem. Ulica Staroleszczyńska znajdowała się nieopodal ulicy Krzywej, gdzie mieszkała Rozalia Szczerbaczewicz, córka Melanii w latach 1919-1939.

Na tę chwilę nie potrafię nic więcej powiedzieć o mojej prapraprabce Melanii Rozaluk.

Jeśli chodzi o Chackiela Kojfmana, urodził się w roku 1885, był więc dużo młodszy od Melanii. Podczas II wojny światowej i okupacji niemieckiej mieszkał przy ulicy Karola Marksa w Pińsku, numer domu 11. Prawdopodobnie zginął podczas holocaustu pińskich Żydów.

środa, 13 listopada 2024

Stefan Szczerbaczewicz

W ostatnich latach coraz częściej zdarza mi się korzystać z internetowej bazy danych, stworzonej na podstawie dokumentacji archiwalnej zgromadzonej w Archiwum Armii Rosyjskiej (RGVIA), a dotyczącej żołnierzy armii rosyjskiej walczących na frontach I wojny światowej, dostępnej pod adresem gwar.mil.ru.

Początkowo otrzymywałem kopie dokumentów pochodzących z tej bazy od klientów, którzy na podstawie informacji w nich zawartych typowali miejsce pochodzenia przodka przy braku innej informacji. Bardzo szybko i ja się przekonałem do tej bazy. Jej ogromny zasób i łatwość nawigacji sprawia, że w przypadku, gdy nie wiemy skąd pochodziła dana osoba, możemy na podstawie wpisów w bazie dotyczących danego nazwiska, typować miejsca pochodzenia. Przekonałem się nie raz o skuteczności tej metody, prowadziłem także kwerendy w tejże bazie dla innych, aż w końcu przyszedł czas, że znalazłem w niej także coś dla siebie.

Znalazłem dokument dotyczący brata prababci, Stefana Szczerbaczewicza.


Ubiegłoroczna kwerenda w ksiegach metrykalnych parafii prawosławnej w Pińsku nie potwierdziła istnienia Feliksa, natomiast okazało się, że prababcia Agata miała inne rodzeństwo, które dożyło dorosłości, o którym nic nie wiedziałem wcześniej: Charytona, Mikołaja i Stefana. I właśnie Stefana dotyczy dokument odnaleziony przeze mnie w bazie danych.

Zapisano w nim, że Stefan Szczerbaczewicz, urodzony w Pińsku w roku 1896, syn Filipa, ślusarz z zawodu, walczył w szeregach 41 Sybirskiego Pułku Strzelców w stopniu szeregowego i że został ranny pod Baranowiczami 12 lipca 1916 roku.

W czerwcu i lipcu pod Baranowiczami miały miejsce jedne z najkrwawszych bitew I wojny światowej, w których zginęło około 100 000 żołnierzy, jednak okres od 12 do 14 lipca, kiedy Stefan został ranny, był okresem przygotowawczym do kolejnego starcia wrogich armii.

Nie wiem niestety, co stało się ze Stefanem Szczerbaczewiczem po bitwie 12 lipca 1916. Być może przyszłość przyniesie jakeś nowe informacje na temat jego przeszłości.


niedziela, 30 lipca 2023

Rodzina Szczerbaczewiczów (prababci Agaty) - stan po kwerendzie

Minęło prawie 6 lat od mojego wpisu dotyczącego możliwej kwerendy w Narodowym Archiwum Historycznym Białorusi w Mińsku. Celem jej miało być odnalezienie rodzeństwa prababci Agaty Stępień ze Szczerbaczewiczów, która została ochrzczona w katedralnej cerkwi prawosławnej w Pińsku w roku 1898, aktu ślubu jej rodziców, a także ustalenia czy jej ojciec Filip Szczerbaczewicz miał pierwszą żonę i dzieci z nią przed ślubem z praprababcią Pauliną Rozalik, jak podawały relacje od osób z rodziny.

Dojrzewałem do tej decyzji, ale w końcu została podjęta. Rezultaty kwerendy wyjaśniły wiele niejasności, pozwoliły także obalić pewne fakty, które znałem do tej pory z relacji rodzinnych. Pozwoliły także na odnalezienie informacji o pokoleniu prapradziadków i praprapradziadków.

Przede wszystkim udało się ustalić, że rodzony brat mojej prababci Wawrzyniec Szczerbaczewicz nie był bratem bliźniakiem Elżbiety. Po drugie, nie został odnaleziony akt chrztu Feliksa Szczerbaczewicza, który według opowieści rodzinnych miał po bieżeństwie zostać w Rosji komisarzem bolszewickim. Co prawda udało się odnaleźć akta chrztów innych braci Agaty, o których nic nie wiedziałem i nie jest wykluczone, że jeden z nich został tym wspominanym komisarzem bolszewickim. O tym napiszę dalej.

Oto rodzeństwo prababci Agaty, którego metryki udało się ustalić:

Anna Szczerbaczewicz (25 lipca 1892 Pińsk - ?). Chrzestnymi Anny byli stryj Ambroży i  Olimpiada Szczerbaczewicz, córka Sadoka. Najstarsza i najpiękniejsza z sióstr. Podobno wyjechała do ZSRR przed II wojną światową, gdy odnaleziony został jej brat Wawrzyniec w Homlu, który zaginął ponad 25 lat wcześniej podczas powrotu z bieżeństwa.

Charyton Szczerbaczewicz (28 września 1893 Pińsk - ?). Chrzestnymi Charytona byli Sylwester Zagórski, mieszczanin piński i Olimpiada Macukiewicz, córka Sadoka, prawdopodobnie ta sama osoba, która była matką chrzestną Anny.

Mikołaj Szczerbaczewicz (30 kwietnia 1894 Pińsk - ?). Rodzicami chrzestnymi byli Aleksander Nowakowicz, syn Stefana, mieszczanin z Pińsk i Maria Rozalik, siostra matki.

Stefan Szczerbaczewicz (28 listopada 1896 - ?). Rodzicami chrzestnymi byli Ambroży Szczerbaczewicz - stryj i Maria Rozalik, siostra matki.

Nic wcześniej nie słyszałem o tych trzech braciach. Być może jeden z nich nie wrócił z bieżeństwa i został komisarzem bolszewickim w Rosji.

Kolejna była prababcia Agata Szczerbaczewicz (5 lutego 1898 - 3 kwietnia 1989 Gorzów Wlkp.), a następnie bracia i siostry o których wiedziałem. Chrzestnymi prababci byli Łukasz Tomaszewski, mieszczanin piński i siostra jej mamy - Maria Rozalik.

Antoni Szczerbaczewicz (17 stycznia 1900 - 26 lipca 1970 Pińsk). Rodzicami chrzestnymi byli Łukasz Tomaszewski i Aleksandra Goriaczew, mieszczanie z Pińska.

Elżbieta Szczerbaczewicz (1 lipca 1904 - 17.04.1980 Łódź). Rodzicami chrzestnymi byli Wasilij Aleksandrow Szczerbaczewicz, mieszczanin z Pińska oraz Aleksandra Goriaczewa - włościanka pochodząca z Bogoliubowa.

Wawrzyniec (Ławrentij) Szczerbaczewicz (16 sierpnia 1906 - ?). Rodzice chrzestni: Wasilij Aleksandrow Szczerbaczewicz - mieszczanin piński, Helena Gołub.

O dzieciach urodzonych po Wawrzyńcu nie wiedziałem.

Maria Szczerbaczewicz (7 września 1908 - 1909). Rodzice chrzestni: Wasilij Aleksandrow Szczerbaczewicz - mieszczanin piński, Helena Gołub.

Konstanty Szczerbaczewicz (14 maja 1910 - ?).

Udało się również potwierdzić, że mój prapradziadek Filip Szczerbaczewicz był żonaty przed ślubem z praprababcią Pauliną Rozalik. Odnalezione zostały bowiem metryki chrztu i zgonu jego dzieci, a także akt zgonu pierwszej żony.

Dzieci Filipa Szczerbaczewicza z Katarzyną, córką Stefana:

Władimir Szczerbaczewicz (20 lipca 1885 Pińsk - 19 września 1885 Pińsk). Rodzicami chrzestnymi Władimira byli Wasilij Aleksandrow Szczerbaczewicz, podoficer rezerwy miasta Pińska i Anna Macukiewicz, córka Sadoka. Przyczyną śmierci Władimira były konsulsje.

Aleksandra Szczerbaczewicz (8 sierpnia 1886 Pińsk - 12 października 1886 Pińsk). Rodzicami chrzestnymi Aleksandry byli Jan Zagórski, syn Sylwestra, mieszczanin piński i Anna Szczerbaczewicz, siostra ojca. Przyczyną śmierci Aleksandry, podobnie jak Władimira były konwulsje.

Lubow Szczerbaczewicz (3 sierpnia 1887 Pińsk - 16 sierpnia 1887 Pińsk). Rodzicami chrzestnymi Lubow byli Michał Szczerbaczewicz, syn Aleksego i Helena Pritulecka, panna. Przyczyną śmierci Lubow, podobnie jak pozostałego rodzeństwa były konwulsje.

Katarzyna, pierwsza żona Filipa Szczerbaczewicza, urodzona około 1865 roku zmarła 19 lipca 1888 roku w Pińsku. Jako przyczynę zgonu podano gruźlicę. Widać z powyższego, że wszystkie dzieci Filipa z pierwszego małżeństwa zmarły w wieku dziecięcym.

W odnalezionym akcie zgonu Filipa Szczerbaczewicza z dnia 10 października 1911 roku zapisano, że zmarł na gruźlicę. Według relacji Ireny Wiklińskiej ze Stępniów, wnuczki Filipa, przyszedł on z pracy zmęczony i osłabiony, położył się i zmarł na zawał serca.

Metryka ślubu Filipa Szczerbaczewicza z Pauliną Rozalik została również odnaleziona, ale nie w ksiegach metrykalnych soboru prawosławnego w Pińsku, a w księgach parafialnych klasztoru prawosławnego w Leszczach. Ślub odbył się 29 września 1891 roku. Zarówno Filip, jak i Paulina zapisani zostali w metryce ślubu jako mieszczanie pińscy.

Odnaleziony został również akt chrztu praprababci Pauliny Rozalik. Urodziła się 18 czerwca 1874 roku w Leszczach, jako córka włościanina pińskiego, Klemensa Rosylkowa, syna Onufrego i Melanii, córki Karola. Rodzicami chrzestnymi byli Timofiej Rubanowski, syn Leontija, mieszczanin piński i Tatiana Michałowska, córka Michała, wdowa, szlachcianka.

Leszcze są dziś dzielnicą Pińska. W XIX wieku znajdował się tam klasztor prawosławny, do II wojny światowej cmentarz. Na tym cmentarzu, jak dowiedziałem się podczas mojej drugiej i ostatniej, a zarazem najbardziej owocnej wyprawy do Pińska w roku 2006 spoczęły doczesne szczątki praprababci. Wówczas nie rozumiałem, dlaczego mieszkanka Pińska nie została pochowana z mężem Filipem, zmarłym w 1911 roku, na cmentarzu prawosławnym w Pińsku. Dziś już więcej rozumiem. Paulina pochodziła wszak z Leszczy, przekazy rodzinne mówią, że miała w rodzinie duchownych prawosławnych. Być może miejsce pochodzenia miało w jej przypadku dużo znaczenia? Cmentarz jak i klasztor piński dziś już nie istnieją. W tym miejscu znajduje się pomnik upamiętniający to miejsce.


Dzięki kwerendzie odnalazione zostały również metryki chrztów niektórych dzieci Andrzeja Szczerbaczewicza (ojca Filipa i mojego 3xpradziadka). Andrzej Szczerbaczewicz, syn Wasyla żonaty był z Agatą, córką Wawrzyńca. Oto ich dzieci:

Julianna Szczerbaczewicz (24 grudnia 1866 - 2 października 1868). Rodzicami chrzestnymi byli Mojsiej Szczerbaczewicz, syn Aleksandra, mieszczanin piński i Matrona Szczerbaczewicz, córka Marcina, żona żołnierza, mieszczanka pińska.

Anna Szczerbaczewicz (7 grudnia 1870 Pińsk - ?). Rodzicami chrzestnymi byli Piotr Fiodorow, syn Sylwestra, starszy sortownik poczty pińskiej i Anna Szczerba, córka Michała - mieszczanka pińska. Anna była matką chrzestną swojej bratanicy Aleksandry w 1886 roku.

Aleksander Szczerbaczewicz (30 sierpnia 1873 Pińsk - ?). Rodzicami chrzestnymi byli i tu ciekawostka: Piotr Pritulecki - burmistrz Pińska i Anna Szczerbaczewicz, córka Michała, żona Mojsieja Aleksandrowicza Szczerbaczewicza, meszczanina pińskiego.

Moi przodkowie Szczerbaczewiczowie z Pińska jako jedyni spośród przodków legitymowali się pochodzeniem mieszczańskim. Pozostałe gałęzie przodków miały status chłopów. Istnieje relacja rodzinna, mówiąca, że Szczerbaczewiczowie bylki zruszczoną polską szlachtą. Jest jednak o wiele za wcześnie, abym mógł coś w tej kwestii powiedzieć.




piątek, 27 września 2019

Roman Sapich, notatka z akt policyjnych, 1938 rok

Przekonałem się po raz kolejny, że przeglądanie przedwojennych akt policyjnych ma sens. Jest żmudne, ale można w nich znaleźć wzmianki o członkach rodziny, czasami przedstawiające fakty zupełnie nie znane, jak w przypadku wujka Kazika, czasami wzbogacające w istotny sposób wiedzę z przekazów rodzinnych, jak w przypadku odnalezionej przeze mnie notatki o śmierci Romana Sapicha.





Powyższa notatka została odnaleziona wśród "Meldunków sytuacyjnych o ruchu społeczno-politycznym i stanie bezpieczeństwa w miesiącach styczeń - sierpień, 1938 r." wytworzonych przez Komendę Wojewódzką Policji Państwowej w Brześciu.

Dotychczas wiedziałem, że Roman Sapich zginął tragicznie w pińskim porcie podczas pożaru statku. Teraz, dzięki policyjnej notatce, wiem, że był kotlarzem, podobnie, jak dwaj starsi bracia - Zygmunt i Józef. W nocy 19 marca 1933 roku miał miejsce nieszczęśliwy wypadek. W czasie remontu kotła na statku "Wilno", będącym własnością pińszczanina Berka Pinakiera, Roman Sapich uległ poparzeniu, co spowodowało śmierć.

Na starym cmentarzu pińskim znajduje się jedyny nagrobek rodziny Sapichów, upamiętniający Romana. Byłem tam w listopadzie 2006 roku. Widziałem jedynie pojedyncze palące się znicze. Później dowiedziałem się, że ktoś stawia je co jakiś czas na grobie Romana. Żona Romana - Maria pracowała przed wojną w Łaźni Miejskiej w Pińsku. Mieli jedną córkę Anetę, o której losach nic mi nie wiadomo.



Brat Romana, Jan Sapich - legionista był mężem rodzonej siostry prababci Agaty Stępień ze Szczerbaczewiczów - Elżbiety. Ślub miał miejsce w roku 1925. Małżonkowie doczekali się trójki dzieci: Stanisława, Heleny i Łucji. Jan pracował w porcie w Pińsku. Niestety zmarł niespełna dwa miesiące po wkroczeniu wojsk sowieckich na tereny Rzeczypospolitej. 7 listopada 1939 leżał w szpitalu chory na zapalenie płuc. Personel medyczny został przymusowo zwolniony z pracy w tym dniu, aby móc uczestniczyć w obchodach święta rewolucji październikowej. Pacjenci nie dostali na czas leków, co skończyło się śmiercią niektórych, wśród nich Jana. Nagrobek na starym cmentarzu w Pińsku został oznaczony tylko drewnianym krzyżem. Nie przetrwał do obecnych czasów.

Rodzicami Jana byli Józef Sapich, pochodzący z Łunińca i Katarzyna z Porembów, pochodząca prawdopodobnie z poznańskiego. Jan miał czterech braci: 

- Aleksandra, urodzonego w 1894 roku, przed wojną pracownika kontrwywiadu. Za okupacji sowieckiej zesłany był do Archangielska, skąd powrócił i osiedlił się z rodziną we Wrocławiu;
- Józefa, urodzonego w 1899 roku;
- Zygmunta, urodzonego  w roku 1901;
- Romana, urodzonego w roku 1904, któremu poświęcony jest ten artykuł.

piątek, 28 grudnia 2018

Babcia Fela

W tym roku wczesną wiosną odeszła babcia Fela*. Cichutko, prawie niezauważalnie, jak schulzowski ojciec. Od kilku lat jej egzystencja toczyła się w innym, równoległym świecie, połączonym z rzeczywistością wątłymi nićmi komunikacji. Gdy staliśmy wczesną wiosną na gorzowskim cmentarzu, piękne i przejmujące dźwięki trąbki kołysały zgromadzonych w zadumie nad przemijaniem.

Urodziła się w Pińsku w 1926 roku jako trzecie z kolei dziecko Stefana Stępnia i Agaty ze Szczerbaczewiczów, zaraz po starszym rodzeństwie - Kaziku i Jance. Później na świat przyszło jeszcze sześcioro rodzeństwa, spośród którego dwójka odeszła bardzo wcześnie. Babcia bardzo niechętnie opowiadała o swoim dzieciństwie w Pińsku. Widać nie było usłane różami. Ojciec pojawiał się w domu na krótko i częściej go nie było niż był, matka była zimna i surowa, niezbyt szczęśliwa sama z dużą gromadą dzieci. Przez cały okres międzywojenny tułali się po obcych domach. Najpierw mieszkali u babci Pauliny przy ulicy Krzywej, a potem w wynajmowanych od Żydów lokalach, by tuż przed wojną wylądować w ostatnim przy ulicy Bernardyńskiej. Gdy próbowałem kiedyś porozmawiać z babcią o świętach Bożego Narodzenia przed wojną, odpowiadała zdawkowo. Było biednie. Rodzice prowadzili herbaciarnię, więc jeden z małżonków musiał pracować. W przygotowaniach pomagały wszystkie dzieci, a jedzenie przygotowywało się w piecu chlebowym. Karpia wtedy nie znano, najczęściej w wigilię na stole pojawiał się miętus. Zdawkowe informacje, bez barwnych szczegółów podkreślających rangę tego święta.

Bardzo niejasny wydaje się okres okupacji sowieckiej w Pińsku. Wczesną wiosną 1940 roku Stefan i Agata wyjechali całą rodziną pociągiem z Pińska w kierunku Wołynia. Tam mieszkało rodzeństwo i matka Stefana. Dlaczego wyjechali? Podobno bracia Agaty pracujący w lokalnej administracji nakłonili rodzinę do wyjazdu. Czy było to związane z pobytem Stefana w wojsku po I wojnie światowej? W archiwum rodzinnym zachowały się zaświadczenia NKGB z marca 1940 roku uprawniające do opuszczenia Pińska. Pamiętam z opowieści babci Feli, że w momencie wyjazdu stosunki między Stefanem i Agatą były bardzo złe. Rodzina chciała się zatrzymać we wsi Łomsk, ale gospodarze nie wyrazili na to zgody. Zamieszkali więc w lesie, w domku letniskowym koło Stacji Tomaszgród. Tam babcia z ojcem i bratem Kazikiem pracowała w lesie przy spławianiu drewna. Później rodzina rozpierzchła się po okolicznych wsiach, gdzie mieszkali krewni Stefana. Brat Władek poszedł pieszo do Pińska do cioci Elżbiety Sapich. Babcia trafiła do cioci Gieni, siostry ojca mieszkającej w Sarnach, gdzie krótko pracowała dla organizacji Todt. Tam też widziała ojca po raz ostatni w życiu. W 1944 dosłownie wyrwała się z biedy do dorosłego życia zapisując się na kurs łączniczek w Równem, aby później wraz z IV Pułkiem Łączności Ludowego Wojska Polskiego trafić przez Żytomierz aż pod Poznań. W tym czasie matka z pozostałymi dziećmi, (poza Tadeuszem, który zagubił się podczas gorączki wyjazdów z Wołynia i trafił do ZSRR) wyjechała do Poznania, gdzie w urzędzie repatriacyjnym dostała skierowanie do Świebodzina.

Świebodzinie znów było biednie. Babcia opowiadała o swym marzeniu z tamtego czasu: poznać chłopca, z którym mogłaby wyrwać się z domu i rozpocząć nowe, własne życie. Wkrótce poznała Wojciecha, który pracował w fabryce mebli, uruchomionej po odgruzowaniu. Wojciech, pochodzący z chłopskiej rodziny osiadłej w dwudziestoleciu międzywojennym w Wielkopolsce, która przyjechała tam z biednego, przeludnionego i mocno czerwonego tarnobrzeskiego, należał do partii. Wnerwiony nadużyciami w zakładzie pracy "rzucił" legitymację partyjną. Proces w sądzie, który ostatecznie przegrał, oznaczał jedno - wilczy bilet ze Świebodzina.  W ten oto sposób w 1953 roku babcia wraz z mężem i dwójką dzieci trafili do Gorzowa Wielkopolskiego.

Babcia dość szybko owdowiała. Dziadka nigdy nie poznałem - zmarł w połowie lat 60-ych. Najmocniej pamiętam ją właśnie taką, babcię mieszkającą na czwartym piętrze wieżowca samotnie. Do stanu wojennego równoznacznego z emeryturą pracowała w Spółdzielni Inwalidów "Warta", gdzie produkowane były pudełka tekturowe, które czasami dostawałem od niej do swoich różnych zbiorów. Zdarzało się również, że jeździłem z nią na wycieczki z zakładu pracy nad jezioro do Gościmia. Nie lubiłem tych wyjazdów. Babcia była trochę nadopiekuńcza. Do dziś pamiętam, gdy kupiła mi, dzieciakowi z przedszkola po wielu namowach butelkę Pepsi i po przyjściu do domu wstawiła do garnka z gorącą wodą, abym się nie przeziębił.

Po szkole przychodziliśmy do niej wraz z siostrą na obiady. Na tym polu babcia dogadzała nam w stopniu najwyższym. Ziemniaczki krojone w plastry i smażone na patelni; racuchy z powidłami śliwkowymi i truskawkowymi, lejącymi się ze słoika i bardzo słodkimi - własnej produkcji; rosół z domowym makaronem krojonym na desce w kuchni i z podrobami od żywej kury kupionej na rynku; grochówka z wkładką mięsną, którą polubiłem na rajdach powitania wiosny organizowanych przez gorzowski PTTK, itd. itp.

Dużo zmieniło się pod koniec lat 80. Po ponad 2o latach wdowieństwa babcia Fela poznała na kartach w klubie seniora Edwarda. Drugie małżeństwo to był bardzo dobry okres dla babci. Edward lubił wychodzić na spacery, kupować babci biżuterię, prowadził w miarę towarzyskie życie. Do dziś pamiętam sędziwych przyjaciół - Edwarda i Grzegorza, emerytowanych przedstawicieli cechu kominiarskiego dyskutujących przy kawie w dużym pokoju u babci. Niestety trwało to tylko przez 6 lat, kiedy babcia po raz drugi została wdową.

Dużym ciosem była dla babci śmierć syna w dalekim Chicago w 2000 roku. Od tego czasu nie doszła już w pełni do siebie. Nigdy później nie widziałem na jej twarzy prawdziwej radości.

Ostatnio rekordy popularności na youtube bije świąteczna reklama Ikei, w której pada bardzo ważne zdanie: "media społecznościowe będą zawsze, twoja rodzina nie.. Wykorzystaj to!"

Wraz z odejściem babci Feli skończyła się pewna epoka. Była ostatnią z rodzeństwa i ze swego pokolenia w mej najbliższej rodzinie.

* Feliksa Stabrowska z domu Stępień, primo voto Tudor (1926 Pińsk - 2018 Gorzów Wlkp.)

czwartek, 30 listopada 2017

Dokumentacja z ZUSu

W numerze 5(28) czasopisma More Maiorum z 2015 roku znalazł się interesujący artykuł Michała Fronczaka zatytułowany "Jak uzyskać dokumentację z ZUS-u?" Autor już na samym początku wymienia dokumenty, na jakie można trafić korzystając z tego źródła: "W teczkach osobowych ZUS, poza dokumentami typowo ZUS-owskimi, można znaleźć takie dokumenty, jak: dokumentacja medyczna (wyniki badań, różne zaświadczenia), listy kierowane do ZUS, świadectwa pracy, kopie metryk stanu cywilnego, kopie dowodów tożsamości, czasami zeznania świadków dotyczące różnej działalności osoby (np. podczas wojny). Wyjątkowo można trafić na fotografie."
  
Nigdy wcześniej nie korzystałem z ZUSu podczas badań genealogicznych. Pomyślałem, może warto spróbować? Było to jeszcze zanim uzyskałem odpis metryki chrztu prababci Agaty z NIAB w Mińsku. ZUS był więc instytucją, w której miałem nadzieję na znalezienie metryki urodzenia prababci. Ale o wiele więcej nadziei wiązałem z odnalezieniem dokumentów pradziadka Stefana, którego losy powojenne jeszcze kilka lat temu były dla mnie zupełną zagadką. Nadal jednak mało wiem na jego temat, tajemnicą pozostaje między innymi kiedy i gdzie wziął ślub z drugą żoną Stanisławą Flugel.

Niestety dokumenty, jakie udało mi się uzyskać z ZUSu zadowoliły mnie tylko w małej części. W sprawie prababci napisałem najpierw do oddziału w Zielonej Górze. Prababcia pobierała należności emerytalno-rentowe jeszcze przed pierwszą przeprowadzką do Gorzowa, gdy mieszkała w Świebodzinie. Bardzo szybko ZUS zielonogórski skontaktował się ze mną telefonicznie. Pani poinformowała mnie, że dokumentów należy szukać w oddziale gorzowskim, tam też przesłano moje zapytanie. Z Gorzowa otrzymałem kserokopie dokumentów z 1960 roku - zaświadczenia lekarskie, zaświadczenia z pracy, itp. Wszystkie stanowiły załączniki do wniosku o rentę prababci. Dowiedziałem się między innymi od kiedy pracowała w Świebodzińskiej Fabryce Mebli. Pod jakim adresem mieszkała w roku 1960, jaką pracę wykonywała, jaki był jej stan zdrowia w chwili składania wniosku. Nie było jednak w teczce osobowej żadnych metryk, dokumentów stanu cywilnego czy fotografii.

W sprawie pradziadka Stefana napisałem do oddziału szczecińskiego. Mieszkał bowiem w Szczecinie od roku 1959 do 1984. Ostatnie dwa lata życia spędził zaś w domu pomocy społecznej w Śniatowie koło Kamienia Pomorskiego. Odpowiedź, jaka przyszła ze Szczecina wprawiła mnie jednak w zdumienie. W skrócie - mój wniosek pozostał bez realizacji, gdyż pradziadek nie pobiera świadczeń emerytalno-rentowych w tutejszym oddziale ZUS. Dopiero, gdy zadzwoniłem do szczecińskiego oddziału, częściowo wyjaśniłem sprawę. Pismo z odpowiedzią, jakie dostałem znaczyło ni mniej, ni więcej, że danych pradziadka nie znaleziono w systemie, a dokumenty archiwalne z lat 80-ych nie wiadomo, gdzie się znajdują.

Tak więc w przypadku moich poszukiwań genealogicznych ścieżka ZUSowska zakończyła się miernym powodzeniem, co nie znaczy, że inne osoby poszukujące dodatkowych informacji o swych przodkach nie będą miały więcej szczęścia.

czwartek, 3 sierpnia 2017

NIAB w Mińsku i metryka chrztu Agaty Szczerbaczewicz

"Prababcia Agata Stępień (1898 Pińsk - 1989 Gorzów Wlkp.).
Aby dotrzeć do aktu urodzenia prababci należy rozpocząć poszukiwania w archiwum mińskim, które jako jedyne posiada księgi metrykalne pińskich parafii prawosławnych. Mógłbym wtedy dowiedzieć się również więcej o rodzicach prababci Filipie Szczerbaczewiczu i Paulinie z Rozalików, a także o dziadkach prababci Andrzeju Szczerbaczewiczu i Klemensie Rozaliku, a także dalszych przodkach. Cóż z tego? Archiwum w Mińsku wymaga horrendalnych sum za samo rozpoczęcie poszukiwań, których rozpoczęcie również nie jest ściśle określone czasowo, a całkowita wartość kosztów poszukiwań genealogicznych deklarowana przez archiwum przekracza możliwości zwykłego hobbysty genealoga."


Jednak sprawdziłem ostatnio, że można w Państwowym Archiwum Historycznym w Mińsku złożyć wniosek o pozyskanie danych biograficznych jednej osoby i wówczas otrzymuje się poszukiwaną metrykę bez opłat za kwerendę genealogiczną, co znacznie obniża koszt pozyskania dokumentu. Warunkiem jest znajomość podstawowych danych poszukiwanej osoby, jak data i miejsce urodzenia.

Złożyłem więc wniosek (e-mailem), wpłaciłem pieniądze na konto i po upływie około 2 tygodni w skrzynce pocztowej znalazłem przesyłkę z Białorusi, zawierającą odpis metryki chrztu prababci.

Spisana została słowo w słowo po rosyjsku z księgi chrztów fiodorowskiej katedralnej parafii prawosławnej w Pińsku, w której metryki zapisywano w postaci rubryk.

Większych niespodzianek nie było. Agata, ochrzczona 5 lutego 1898 roku, córka pińskiego mieszczanina Filipa Andriejewa Szczerbaczewicza i jego żony Pauliny Klimientowej, oboje rodzice wyznania prawosławnego.

Nie wiedziałem natomiast wcześniej kim byli rodzice chrzestni prababci. Okazali się nimi pińscy mieszczanie Łuka Iljin Tamaszewski i panna Maria Klimientowa Rozalina.

Chrzestną prababci była więc rodzona siostra matki. Nazwisko matki chrzestnej zostało zapisane w formie dla mnie nieznanej dotychczas - praprabacia Paulina zapisywana była bowiem jako Rozalik vel Rozalikowa z domu.

Niewiele wiem o Marii Klimientowej Rozalinie vel Rozalik. W zasadzie są to dane z jednego dokumentu - zaświadczenia o miejscu zamieszkania z 1940 roku oraz relacja osoby z rodziny. Urodziła się w 1882 roku w Pińsku, była więc młodszą siostrą Pauliny. W 1940 roku nosiła nazwisko Lipnikow i mieszkała przy ulicy Browarnej 24.

Według rodzinnej relacji zmarła podczas okupacji niemieckiej Pińska w czasie II wojny światowej, podobnie jak Paulina. Miała czworo dzieci. Najstarszy syn Leonid po II wojnie światowej zamieszkał w USA, Aleksandra zmarła w młodym wieku, Ludmiła wyszła za Aleksandra Niemirę i mieszkała w Chrapinie koło Moroczna, zaś Raisa wyszła za Aleksandra Godlewskiego, z którym miała córkę Anielę.

Może wśród czytelników bloga znajdzie się potomek Marii Lipnikow z domu Rozalik, córki Klemensa i pomoże uzupełnić powyższe informacje?

poniedziałek, 7 listopada 2016

Zaległości pińskie: Maszczuk i bieżeństwo

Michał Maszczuk. Pojawił się we wspomnieniach rodzinnych, gdy wiele lat temu otrzymałem kopię aktu chrztu babci Feli z USC w Gorzowie Wlkp. Dokument wystawiony był w Pińsku w biurze parafii Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny. W rubryce "Imię i nazwisko kmotrów" wpisany był właśnie Michał Maszczuk, w towarzystwie Pauliny Szczerbaczewicz.

Wg relacji rodzinnych Michał był mężem Maszy. Masza z kolei była kuzynką mojej prababci Agaty. Gdy Michał trafił do więzienia za poglądy komunistyczne, Masza przeprowadziła rozwód i jeszcze przed wybuchem II wojny światowej wyszła powtórnie za mąż. W czasie pierwszej okupacji sowieckiej (1939-1941), zesłana została wraz z mężem na Syberię, skąd zresztą podobno powróciła. Zsyłkę na Syberię miał "załatwić" swej byłej małżonce i jej mężowi właśnie Michał. Rodzoną siostrą Maszy była niejaka Kita. Ojciec pracował w pińskim sądzie, a ich panieńskie nazwisko to Makarewicz.

Maszczukowie musieli żyć blisko z mymi pradziadkami. Ojcem chrzestnym Janiny, rodzonej siostry babci Feli, była Maria Maszczuk, czyli najpewniej wspominana wyżej Masza.

Traf chciał, że wiosną tego roku na stronach Centralnej Biblioteki PTTK znalazłem numer drugi czasopisma "Ziemia Pińska" z roku 1928, a w nim wzmiankę o aresztowaniu Michała Maszczuka.


W internecie na stronach czasopisma "Вечерний Брест" można znaleźć artykuł poświęcony rodzinie Maszczuków z Pińska. Jeśli opisywana rodzina Maszczuków jest tą, z której pochodził Michał, to wynika z niego, iż po wojnie piastował w Pińsku wysokie stanowiska partyjne.

Znalazłem jeszcze jeden ślad w internecie, dotyczący działalności komunistycznej Michała Maszczuka w Pińsku przed uwięzieniem.

Dziś już jestem jedyną osobą zachowującą pamięć o Maszy i Kicie oraz o burzliwych losach Michała Maszczuka. Nie żyją ciocie: Helena, Janka, Irena, od których czerpałem pojedyncze strzępki informacji, a i schorowana babcia Fela nie jest w stanie nic więcej odtworzyć ze swej pamięci. Dzięki temu blogowi i śladom zostawianym w sieci, a także życzliwym osobom, które zechciały podzielić się swoją wiedzą, niejednokrotnie odkrywałem już ciekawe i zapomniane wątki historii rodzinnej. Liczę więc, że i w przypadku Michała, Maszy i Kity może być podobnie.

*************************************

Czytam właśnie książkę Anety Prymaki-Oniszk dotyczącą bieżeństwa 1915 roku. Moim zdaniem strona internetowa, którą stworzyła parę lat temu autorka, a teraz jej książka okażą się tymi kamieniami milowymi, które spowodują zaistnienie w szerokiej świadomości społecznej tematu bieżeństwa. To się okaże dopiero za lat kilka, kilkanaście...

Dziś natomiast delektuję się słowem pisanym. Co mi się podoba i niezmiernie porusza, to pokazanie codzienności bieżeńców na podstawie licznych, zebranych przez autorkę relacji: momentu opuszczania rodzinnych wsi, wędrówki w upale, kurzu i pyle o jednej koszuli, uzmysłowienie czytelnikom codziennego zmagania się z chorobami, głodem i śmiercią. Straszne są te widoki, które rodzi wyobraźnia podczas czytania książki. Niby wiedziałem, że epizod bieżeństwa dotknął rodzinę mej praprababci Pauliny Szczerbaczewicz. Ale teraz mogę sobie dopiero wyobrazić, jak ta ucieczka ze wschodnich przedmieść Pińska mogła wyglądać. Widzę też teraz wyraźnie, jak łatwo można było zgubić dzieci w tłumie bieżeńców i rozumiem, dlaczego zaginął Ławrentij, rodzony brat mej prababci Agaty. Tak bym chciał dowiedzieć się kiedyś, gdzie, w jaki zakątek Rosji trafiła Paulina z rodziną. Być może archiwa rosyjskie kryją jeszcze jej tajemnicę. Dzięki Anecie wiem już, że spis adresów wszystkich zarejestrowanych bieżeńców w guberni tomskiej wydał Komitet Wielkiej Księżnej Tatiany w 1916 roku, że Związek Ziemstw i Miast w 1915 roku wydał "Spis poszukujących się bieżeńców", że powstają rosyjskie strony o bieżeńcach, jak ta dotycząca Niżnego Nowogrodu. Więc może i mi się kiedyś poszczęści? Może i ja odnajdę historię swej praprababci Pauliny Szczerbaczewicz (Щербачевич) na uchodźstwie w Rosji? Jeśli ktoś wie, gdzie, do jakich miejscowości wyjeżdżali bieżeńcy z Pińska w 1915 roku, proszę o wszelkie informacje.

Aneta Prymaka Oniszk, "Bieżeństwo 1915. Zapomniani uchodźcy", Wydawnictwo Czarne, Warszawa, 2016.

poniedziałek, 8 sierpnia 2016

Wysłouch

Nie sposób nie trafić na prozę Franciszka Wysłoucha, gdy interesujemy się Polesiem. W ciągu ostatniego dziesięciolecia wpadły w moje ręce trzy zbiory opowiadań, spośród których "Echa Polesia" i "Opowiadania poleskie" zostały wydane jeszcze w Londynie, a tylko "Na ścieżkach Polesia" w Polsce. Autor urodził się 24 września 1896 roku w Pirkowiczach na Polesiu i w otoczeniu dworu kresowego spędził dzieciństwo. Kształcił się w kierunku malarstwa, a po zakończeniu pierwszej wojny światowej w Wyższej Szkole Wojskowej. Z zamiłowania jednak był myśliwym. Po II wojnie, jak wielu innych mieszkańców kresów trafił na emigrację do Anglii, gdzie odnalazł w sobie talent pisarski. Zmarł w roku 1978 i pochowany został na wimbledońskim cmentarzu w Londynie.

Wyobrażam sobie Franciszka, jako człowieka, który nasiąkł kulturą otoczenia kresowego dworu położonego wśród obcych statusem społecznym i wyznawaną wiarą Poleszuków, w krainie o dość egzotycznych warunkach geograficznych, wśród odciętych od świat błot i lasów, z zamiłowaniem moknącego wśród mokradeł, aby wypatrzeć tok głuszców lub cietrzewi. Człowieka który trafił do kraju, gdzie w menu króluje porridge, fish and chips i baked beans, po ulicach jeżdżą piętrowe czerwone autobusy, na rogach ulic stoją urokliwe angielskie budki telefoniczne, a policjanci noszą szykowne i eleganckie uniformy. Do kraju spokojnych pięknych okolic podmiejskich, z ładnie wystrzyżonymi ogródkami, pubami, gdzie w piątkowe wieczory spotykają się Anglicy obojga płci na pogawędkę przy pincie cidera. Gdzie jednak przybysze z największego kraju środkowej Europy noszą piętno kłopotliwego sojusznika z czasów wojny, który po jej zakończeniu stał się sojusznikiem jeszcze kłopotliwszym. Gdzie nie można z flintą zaczaić się na jarząbka wśród bagiennych kęp, gdzie Poleszuk nie częstował swojską kiełbasą, w której więcej było saletry i pieprzu niż mięsa. Gdzie po prostu nie było się u siebie.

Franciszek Wysłouch tworzył krótkie opowieści, które można by przyrównać do obrazów, co zapewne było pokłosiem nauki malarstwa w młodości. Wiele motywów powtarza się, ale każde opowiadanie jest wyjątkowe i niepowtarzalne.

Dominują opisy przyrody, w których wiele wspólnego znalazłbym z prozą Simony Kossak. Wysłouch pisze jednak z pozycji myśliwego i nawet gdy zachwyca się zwyczajami ptaków, otaczającą przyrodą, piętnuje bezmyślne i okrutne polowania na wydry,  nie do końca mnie przekonuje. Z pewnością miałem wśród przodków więcej zbieraczy roślin, czy też rybaków, których natura, jak słusznie zauważył autor jest jest całkowicie odmienna od rasowego myśliwego - aktywnego, a nie czekającego na zdobycz.

Byłbym jednak niesprawiedliwy, gdybym napisał, że hołd oddany wilkom, czy opisy zwyczajów kaczek  nie zachwyciły mnie.

Bardzo ciekawe fragmenty książki stanowią opowiadania, w których pojawiają się konkretni ludzie. Autor choć wychowany w środowisku katolickiego dworu, tytułuje siebie Poleszukiem, członkiem poleskiej, od wiek wieków żyjącej wśród bagien puszczańskich, społeczności chłopskiej. Z jednej strony jest w tym pewna sztuczność, jednak z kart książki przebija faktyczna sympatia do sąsiadów, ludzi puszczy żyjących według swych praw. Taki choćby Stepan z bagnistej Turosy, opowiadający podczas polowania o zabitym dezerterze z armii rosyjskiej, usprawiedliwiony zdaniem: "Turosa "nie takie to miejsce by ktoś obcy patrzał na jej tajemnice.:

Ileż szacunku do starego Konrada, zawsze pierwszego rozpoczynającego siew.

"Gdy byłem większy i chciałem go wypytać o wiele rzeczy, nie wszystko mi się udało, ale o "pańszczyźnie" powiedział mi że wtedy chłopi głodowali w sąsiednim majątku, w Chlewiszczach, i jedli "peluszkę", że powstanie - "pańską wojnę" - dobrze pamięta, że nawracanie na prawosławie też przeżywał."

Konrad wyjechał wraz z bieżeńcami 1 września 1915 roku i już nigdy nie wrócił.

Ciekawych typów przewija się cała masa: Michasiuk spod Kobrynia, oskarżony o kłusownictwo, ratujący później autora podczas polowania na dzika; pani Maria z Nowoszyc opiekująca się podwórkową mogiłą poległego niemieckiego żołnierza; dawny gajowy Maksym ze Starej Wsi; właściciel majątku Pirkowicze, tytułowany w książce profesorem, który nosił tajne dokumenty podczas powstania styczniowego; Józef Zawadzki z Derewny, miłośnik lasów i zwierzyny, u którego nigdy prawdziwe polowania nie wychodziły; złota rączka - Artem, twórca młocarni; niezmordowany organizator, przybysz z zewnątrz - pan Szyrma. Badacz lokalnej genealogii poleskiej drugiej połowy XIX wieku i początku XX, mógłby w opowieściach Wysłoucha znaleźć wiele ciekawych informacji.

Skoro o Polesiu mowa, nie mogło zabraknąć w opowiadaniach i Żydów, przy czym autor ma o nich zupełnie inne zdanie niż Józef Ignacy Kraszewski, o wiele bliższe relacjonującemu wrażenia z Polesia w międzywojniu, Ksaweremu Pruszyńskiemu.

"Trudno mówić o Polesiu, by nie wspomnieć miejscowych Żydów, bo ściśle i odwiecznie wrośli oni w teren i związali się z krajem. Stanowili pożyteczną, a nieraz niezastąpioną grupę ludności poleskiej. Myślę nawet, że bez nich organizacja życia na wsi byłaby niemożliwa, przypomnijmy sobie, jaką drogą i skąd przybywał każdy funt gwoździ lub paczka machorki. Ileż to trzeba było przewidywań i przedsiębiorczości, by to mogło trafić bezdrożami do zabitych zakątków kraju. Jeżeli nie odczuwano braku artykułów pierwszej potrzeby, należy to tylko przypisać zasłudze żydowskiego kupca. Umieliśmy na Polesiu to docenić."

Miejscowy karczmarz, Żyd Józef Sidrer, uratował dziadka autora, w przemyślny sposób chowając dokumenty konspiracyjne podczas carskiej rewizji w czasach powstania styczniowego.

Pojawia się na kartach książki również osoba Stefana Roweckiego w pełnym ciepła wspomnieniu z bardzo oryginalnego polowania na gęsi w lasach kobryńskich.

Jeszcze ciekawsze były dla mnie opisy zjawisk i zwyczajów charakterystycznych dla Polesia. Wyobrażam sobie że dla przodków prababci Agaty, a być może i dla niej wiele z nich było codziennością.

Kośba, nocny wypad koni i podbieranie ziemniaków z pola przez młodych chłopców, żniwa, grzybobrania poleskie (ach te prawdziwki i rydze!). Ileż w tych opowieściach koloru, smaku, zapachu, jakby na płótnie zabarwionym ręką mistrza.

Wypalanie traw - czyli pał, tak tępiony dzisiaj, bez którego nie można sobie wyobrazić dawnej gospodarki poleskiej, żarnice, czyli burze bez błyskawic, transport konno drogami poleskimi - chyba jedyny taki w świecie, czy kartopljenie, czyli kopanie ziemniaków pełne jesiennego zapachu pieczonych w popiele kartofli. Dzięki Wysłouchowi można naprawdę przenieść się w świat dawnego Polesia.

Najbardziej zadziałały na moją wyobraźnię opowieści o poleskich mogiłkach i wyprawach na ryby.

"Do najbardziej charakterystycznych miejsc na Polesiu należą niewątpliwie mogiłki. Są to miejsca spoczynku odwiecznych pokoleń. Otoczone są czcią i opieką wszystkich. Nie ma chyba Poleszuka, który by chciał lub mógł sprofanować w jakiś sposób mogiły swych przodków. Jest to objaw wzruszający. Najgłupszy pastuch pędzi za swą krową, by nie przekroczyła cmentarnego rowu. Baba nie podniesie grzyba i nie rozłoży swego lnu do wyschnięcia. Chłop nie zetnie drzewka na biczysko czy widły. Nawet w rejonie mogiłek nie wolno śpiewać. Mogiły niczym nie są dekorowane, nie ma jarmarcznych wianków z blachy, która rdzewieje, nie ma i sztucznych kwiatów. Gdy rosną na mogiłach sosny, igliwie ich pokrywa ziemię i mogiły. Często między mogiłami rosną nieśmiertelniki i kępy żółtej dziewanny. To są naturalne cmentarne kwiaty. Groby kobiet oznacza się zawieszeniem na krzyżu lnianego fartuszka. Groby mężczyzn są przywalone dębowymi kłodami z konarem wzniesionym ku górze. [...]"

"[...]Nasze cmentarze swym pięknem i majestatem uzupełniają krajobraz poleski i podkreślają kulturę kraju. Nieraz były to tak przepiękne uroczyska, że zapamiętało się je na całe życie i do których się tęskni. Bo przecie z cmentarzem i podniesieniem jego wagi łączyło się wszystko: i dar natury wybranego miejsca na wieczny spoczynek, i pamięć o przeszłych pokoleniach, i troska o trwałość mogiły i jej spokój. Na straży mogiłek stoi tradycja i odwieczny zwyczaj. Wzruszającym jest zabieganie rodziny zmarłego czy zmarłej, by zdobyć na czas pochówku czarnego woła z białą gwiazdką na czole, by wolno i majestatycznie zawiózł trumnę na cmentarzysko. Tak kazał przecie zwyczaj, którego powstanie ginie w pomroce wieków."

Dość powiedzieć, że gdy podczas I wojny światowej Niemcy budowali drogi puszczańskie wykładając je drzewem ściętym na trasie, to...

Oddam na chwilę głos autorowi, któremu całe zdarzenie opowiadał przy misce kapuśniaku z wędzoną świniną i kartoflami, Artem:

"Właśnie na mogiłkach rosły u nich piękne sosny, a według zwyczaju na mogiłkach nie wolno nawet paść, a co dopiero ścinać drzewo! Drzewo rośnie dla umarłych a nie dla ludzi. Niemiec kazał swoim pionierom wyciąć sosny z mogiłek aby je zwalić w błoto gościńca. Ludzie poszli prosić, obiecali drzewo przywieźć z lasu. Niemiec kilku chłopów zbił po twarzach szpicrutą i drzewa mogilne wyciął.

- No i cóż? Dopilnowali i jego - kończył swoje opowiadanie stary strażnik lasów." 

Rybołóstwo. Gdy czytałem opowiadanie "Rozbójnik wodny", przeniosłem się na chwilę w świat prapradziadka Filipa, poleskiego rybaka z Pińska:

"Łowieniem ryb na Polesiu zajmują się wszyscy i to od dziecka. Widzimy przecie kilkuletnich chłopców brodzących po płytkich, podeschłych brodach i łowiących ryby. Wyrosną z nich zawodowi rybacy, a tymczasem chodzą z plecionymi kołyskami po młodszym bracie, a nawet z własną kołyską. Ja też tak łaziłem i były to dobre czasy, a nie pamiętam już masy pijawek obsiadających moje nogi."

"[...] Nie mogę jednak pominąć połowów, jako charakterystycznych dla Polesia. Odpowiednią porą na połów jest ostra zima, gdy lód skuje błota, a na nim położy się gruba śnieżna pokrywa. Wtedy duszno jest pod lodem. Wybiera się noc bezwietrzną i miękką po nagłym ociepleniu. Połów odbywa się gromadnie, całą wsią. Z wieczora  ludzie zbierają się na błocie i na brodach oraz haliznach, gdzie pod lodem jest czysta woda,, wyrąbują przeręble, w które ciasno wkłada się rzeszota z wszytym pośrodku włazem. Wszystko to przykrywa się słomą, śniegiem i lodem.

Opodal w lesie rozpala się ogniska i podkłada snopy słomy do siedzenia, gdzie koczuje się aż do rana. Gwarzy się. Ciekawe są te pogwarki. Przesuwają się w nich czasy, zdarzenia, ludzie. Wspomina się i o tych co tu łowili, a teraz spoczywają na mogiłkach. Na tę uroczystość zaprasza się gości. Częstuje się ich pieczonymi w popiele wjunami, nanizanymi na wiklinowy patyk. (Tu należy się wyjaśnienie. Nie każdy wie, co to wjun, a to po prostu popularny na Polesiu piskorz, wysuszony wykorzystywany również jako pochodnia - przypis mój). Gość rewanżuje się paroma flaszkami wódki. Pije się wódkę pod te doskonale prażone wjuny i podsmażaną słoninę z chlebem.

Długa noc zimowa mija, by o świcie doczekać się sań z workami. Kosze wyjmuje się. Gdy jest dobra noc, nie ma mowy, by jeden człowiek mógł unieść rzeszoto pełne wjunów. Teraz następuje podział połowu. Wszyscy dostają jednakową ilość, ale pamięta się o sierotach, starcach, chorych i o "żołnierkach", to jest kobietach, których mężowie są w wojsku, za dawnych czasów służba trwała kilkanaście lat. Podziału dokonuje jeden z najstarszych , który dba, by "niczyjej krzywdy nie było". Rozdział ryb należy zaliczyć do akcji społecznej, bo suszone wjuny są doskonałą zaprawą do kartoflanki, barszczu i krupniku. Z jakich czasów pochodził ten zwyczaj wspólnych połowów i rozdziału zdobyczy, nie wiem. Ludzie mówili: "Zawsze tak bywało". Wiele się tym u nas tłumaczy."

Równie obrazowo opisane są połowy węgorzy i szczupaków podczas "pierwszego niewodu", czy chwytanie szczupaków na "pryduchach.

Świat, który odszedł wymalowany w różnobarwnych miniaturkach.

Franciszek Wysłouch, "Echa Polesia", Polska Fundacja Kulturalna, Londyn, 1979
Franciszek Wysłouch, "Opowiadania poleskie", Polska Fundacja Kulturalna, Londyn, 1994
Franciszek Wysłouch, "Na ścieżkach Polesia", Wydawnictwo LTW, Łomianki, 2012.