Nie sposób nie trafić na prozę Franciszka Wysłoucha, gdy interesujemy się Polesiem. W ciągu ostatniego dziesięciolecia wpadły w moje ręce trzy zbiory opowiadań, spośród których "Echa Polesia" i "Opowiadania poleskie" zostały wydane jeszcze w Londynie, a tylko "Na ścieżkach Polesia" w Polsce. Autor urodził się 24 września 1896 roku w Pirkowiczach na Polesiu i w otoczeniu dworu kresowego spędził dzieciństwo. Kształcił się w kierunku malarstwa, a po zakończeniu pierwszej wojny światowej w Wyższej Szkole Wojskowej. Z zamiłowania jednak był myśliwym. Po II wojnie, jak wielu innych mieszkańców kresów trafił na emigrację do Anglii, gdzie odnalazł w sobie talent pisarski. Zmarł w roku 1978 i pochowany został na wimbledońskim cmentarzu w Londynie.
Wyobrażam sobie Franciszka, jako człowieka, który nasiąkł kulturą otoczenia kresowego dworu położonego wśród obcych statusem społecznym i wyznawaną wiarą Poleszuków, w krainie o dość egzotycznych warunkach geograficznych, wśród odciętych od świat błot i lasów, z zamiłowaniem moknącego wśród mokradeł, aby wypatrzeć tok głuszców lub cietrzewi. Człowieka który trafił do kraju, gdzie w menu króluje porridge, fish and chips i baked beans, po ulicach jeżdżą piętrowe czerwone autobusy, na rogach ulic stoją urokliwe angielskie budki telefoniczne, a policjanci noszą szykowne i eleganckie uniformy. Do kraju spokojnych pięknych okolic podmiejskich, z ładnie wystrzyżonymi ogródkami, pubami, gdzie w piątkowe wieczory spotykają się Anglicy obojga płci na pogawędkę przy pincie cidera. Gdzie jednak przybysze z największego kraju środkowej Europy noszą piętno kłopotliwego sojusznika z czasów wojny, który po jej zakończeniu stał się sojusznikiem jeszcze kłopotliwszym. Gdzie nie można z flintą zaczaić się na jarząbka wśród bagiennych kęp, gdzie Poleszuk nie częstował swojską kiełbasą, w której więcej było saletry i pieprzu niż mięsa. Gdzie po prostu nie było się u siebie.
Franciszek Wysłouch tworzył krótkie opowieści, które można by przyrównać do obrazów, co zapewne było pokłosiem nauki malarstwa w młodości. Wiele motywów powtarza się, ale każde opowiadanie jest wyjątkowe i niepowtarzalne.
Dominują opisy przyrody, w których wiele wspólnego znalazłbym z prozą Simony Kossak. Wysłouch pisze jednak z pozycji myśliwego i nawet gdy zachwyca się zwyczajami ptaków, otaczającą przyrodą, piętnuje bezmyślne i okrutne polowania na wydry, nie do końca mnie przekonuje. Z pewnością miałem wśród przodków więcej zbieraczy roślin, czy też rybaków, których natura, jak słusznie zauważył autor jest jest całkowicie odmienna od rasowego myśliwego - aktywnego, a nie czekającego na zdobycz.
Byłbym jednak niesprawiedliwy, gdybym napisał, że hołd oddany wilkom, czy opisy zwyczajów kaczek nie zachwyciły mnie.
Bardzo ciekawe fragmenty książki stanowią opowiadania, w których pojawiają się konkretni ludzie. Autor choć wychowany w środowisku katolickiego dworu, tytułuje siebie Poleszukiem, członkiem poleskiej, od wiek wieków żyjącej wśród bagien puszczańskich, społeczności chłopskiej. Z jednej strony jest w tym pewna sztuczność, jednak z kart książki przebija faktyczna sympatia do sąsiadów, ludzi puszczy żyjących według swych praw. Taki choćby Stepan z bagnistej Turosy, opowiadający podczas polowania o zabitym dezerterze z armii rosyjskiej, usprawiedliwiony zdaniem: "Turosa "nie takie to miejsce by ktoś obcy patrzał na jej tajemnice.:
Ileż szacunku do starego Konrada, zawsze pierwszego rozpoczynającego siew.
"Gdy byłem większy i chciałem go wypytać o wiele rzeczy, nie wszystko mi się udało, ale o "pańszczyźnie" powiedział mi że wtedy chłopi głodowali w sąsiednim majątku, w Chlewiszczach, i jedli "peluszkę", że powstanie - "pańską wojnę" - dobrze pamięta, że nawracanie na prawosławie też przeżywał."
Konrad wyjechał wraz z bieżeńcami 1 września 1915 roku i już nigdy nie wrócił.
Ciekawych typów przewija się cała masa: Michasiuk spod Kobrynia, oskarżony o kłusownictwo, ratujący później autora podczas polowania na dzika; pani Maria z Nowoszyc opiekująca się podwórkową mogiłą poległego niemieckiego żołnierza; dawny gajowy Maksym ze Starej Wsi; właściciel majątku Pirkowicze, tytułowany w książce profesorem, który nosił tajne dokumenty podczas powstania styczniowego; Józef Zawadzki z Derewny, miłośnik lasów i zwierzyny, u którego nigdy prawdziwe polowania nie wychodziły; złota rączka - Artem, twórca młocarni; niezmordowany organizator, przybysz z zewnątrz - pan Szyrma. Badacz lokalnej genealogii poleskiej drugiej połowy XIX wieku i początku XX, mógłby w opowieściach Wysłoucha znaleźć wiele ciekawych informacji.
Skoro o Polesiu mowa, nie mogło zabraknąć w opowiadaniach i Żydów, przy czym autor ma o nich zupełnie inne zdanie niż Józef Ignacy Kraszewski, o wiele bliższe relacjonującemu wrażenia z Polesia w międzywojniu, Ksaweremu Pruszyńskiemu.
"Trudno mówić o Polesiu, by nie wspomnieć miejscowych Żydów, bo ściśle i odwiecznie wrośli oni w teren i związali się z krajem. Stanowili pożyteczną, a nieraz niezastąpioną grupę ludności poleskiej. Myślę nawet, że bez nich organizacja życia na wsi byłaby niemożliwa, przypomnijmy sobie, jaką drogą i skąd przybywał każdy funt gwoździ lub paczka machorki. Ileż to trzeba było przewidywań i przedsiębiorczości, by to mogło trafić bezdrożami do zabitych zakątków kraju. Jeżeli nie odczuwano braku artykułów pierwszej potrzeby, należy to tylko przypisać zasłudze żydowskiego kupca. Umieliśmy na Polesiu to docenić."
Miejscowy karczmarz, Żyd Józef Sidrer, uratował dziadka autora, w przemyślny sposób chowając dokumenty konspiracyjne podczas carskiej rewizji w czasach powstania styczniowego.
Pojawia się na kartach książki również osoba Stefana Roweckiego w pełnym ciepła wspomnieniu z bardzo oryginalnego polowania na gęsi w lasach kobryńskich.
Jeszcze ciekawsze były dla mnie opisy zjawisk i zwyczajów charakterystycznych dla Polesia. Wyobrażam sobie że dla przodków prababci Agaty, a być może i dla niej wiele z nich było codziennością.
Kośba, nocny wypad koni i podbieranie ziemniaków z pola przez młodych chłopców, żniwa, grzybobrania poleskie (ach te prawdziwki i rydze!). Ileż w tych opowieściach koloru, smaku, zapachu, jakby na płótnie zabarwionym ręką mistrza.
Wypalanie traw - czyli pał, tak tępiony dzisiaj, bez którego nie można sobie wyobrazić dawnej gospodarki poleskiej, żarnice, czyli burze bez błyskawic, transport konno drogami poleskimi - chyba jedyny taki w świecie, czy kartopljenie, czyli kopanie ziemniaków pełne jesiennego zapachu pieczonych w popiele kartofli. Dzięki Wysłouchowi można naprawdę przenieść się w świat dawnego Polesia.
Najbardziej zadziałały na moją wyobraźnię opowieści o poleskich mogiłkach i wyprawach na ryby.
"Do najbardziej charakterystycznych miejsc na Polesiu należą niewątpliwie mogiłki. Są to miejsca spoczynku odwiecznych pokoleń. Otoczone są czcią i opieką wszystkich. Nie ma chyba Poleszuka, który by chciał lub mógł sprofanować w jakiś sposób mogiły swych przodków. Jest to objaw wzruszający. Najgłupszy pastuch pędzi za swą krową, by nie przekroczyła cmentarnego rowu. Baba nie podniesie grzyba i nie rozłoży swego lnu do wyschnięcia. Chłop nie zetnie drzewka na biczysko czy widły. Nawet w rejonie mogiłek nie wolno śpiewać. Mogiły niczym nie są dekorowane, nie ma jarmarcznych wianków z blachy, która rdzewieje, nie ma i sztucznych kwiatów. Gdy rosną na mogiłach sosny, igliwie ich pokrywa ziemię i mogiły. Często między mogiłami rosną nieśmiertelniki i kępy żółtej dziewanny. To są naturalne cmentarne kwiaty. Groby kobiet oznacza się zawieszeniem na krzyżu lnianego fartuszka. Groby mężczyzn są przywalone dębowymi kłodami z konarem wzniesionym ku górze. [...]"
"[...]Nasze cmentarze swym pięknem i majestatem uzupełniają krajobraz poleski i podkreślają kulturę kraju. Nieraz były to tak przepiękne uroczyska, że zapamiętało się je na całe życie i do których się tęskni. Bo przecie z cmentarzem i podniesieniem jego wagi łączyło się wszystko: i dar natury wybranego miejsca na wieczny spoczynek, i pamięć o przeszłych pokoleniach, i troska o trwałość mogiły i jej spokój. Na straży mogiłek stoi tradycja i odwieczny zwyczaj. Wzruszającym jest zabieganie rodziny zmarłego czy zmarłej, by zdobyć na czas pochówku czarnego woła z białą gwiazdką na czole, by wolno i majestatycznie zawiózł trumnę na cmentarzysko. Tak kazał przecie zwyczaj, którego powstanie ginie w pomroce wieków."
Dość powiedzieć, że gdy podczas I wojny światowej Niemcy budowali drogi puszczańskie wykładając je drzewem ściętym na trasie, to...
Oddam na chwilę głos autorowi, któremu całe zdarzenie opowiadał przy misce kapuśniaku z wędzoną świniną i kartoflami, Artem:
"Właśnie na mogiłkach rosły u nich piękne sosny, a według zwyczaju na mogiłkach nie wolno nawet paść, a co dopiero ścinać drzewo! Drzewo rośnie dla umarłych a nie dla ludzi. Niemiec kazał swoim pionierom wyciąć sosny z mogiłek aby je zwalić w błoto gościńca. Ludzie poszli prosić, obiecali drzewo przywieźć z lasu. Niemiec kilku chłopów zbił po twarzach szpicrutą i drzewa mogilne wyciął.
- No i cóż? Dopilnowali i jego - kończył swoje opowiadanie stary strażnik lasów."
Rybołóstwo. Gdy czytałem opowiadanie "Rozbójnik wodny", przeniosłem się na chwilę w świat prapradziadka Filipa, poleskiego rybaka z Pińska:
"Łowieniem ryb na Polesiu zajmują się wszyscy i to od dziecka. Widzimy przecie kilkuletnich chłopców brodzących po płytkich, podeschłych brodach i łowiących ryby. Wyrosną z nich zawodowi rybacy, a tymczasem chodzą z plecionymi kołyskami po młodszym bracie, a nawet z własną kołyską. Ja też tak łaziłem i były to dobre czasy, a nie pamiętam już masy pijawek obsiadających moje nogi."
"[...] Nie mogę jednak pominąć połowów, jako charakterystycznych dla Polesia. Odpowiednią porą na połów jest ostra zima, gdy lód skuje błota, a na nim położy się gruba śnieżna pokrywa. Wtedy duszno jest pod lodem. Wybiera się noc bezwietrzną i miękką po nagłym ociepleniu. Połów odbywa się gromadnie, całą wsią. Z wieczora ludzie zbierają się na błocie i na brodach oraz haliznach, gdzie pod lodem jest czysta woda,, wyrąbują przeręble, w które ciasno wkłada się rzeszota z wszytym pośrodku włazem. Wszystko to przykrywa się słomą, śniegiem i lodem.
Opodal w lesie rozpala się ogniska i podkłada snopy słomy do siedzenia, gdzie koczuje się aż do rana. Gwarzy się. Ciekawe są te pogwarki. Przesuwają się w nich czasy, zdarzenia, ludzie. Wspomina się i o tych co tu łowili, a teraz spoczywają na mogiłkach. Na tę uroczystość zaprasza się gości. Częstuje się ich pieczonymi w popiele wjunami, nanizanymi na wiklinowy patyk. (Tu należy się wyjaśnienie. Nie każdy wie, co to wjun, a to po prostu popularny na Polesiu piskorz, wysuszony wykorzystywany również jako pochodnia - przypis mój). Gość rewanżuje się paroma flaszkami wódki. Pije się wódkę pod te doskonale prażone wjuny i podsmażaną słoninę z chlebem.
Długa noc zimowa mija, by o świcie doczekać się sań z workami. Kosze wyjmuje się. Gdy jest dobra noc, nie ma mowy, by jeden człowiek mógł unieść rzeszoto pełne wjunów. Teraz następuje podział połowu. Wszyscy dostają jednakową ilość, ale pamięta się o sierotach, starcach, chorych i o "żołnierkach", to jest kobietach, których mężowie są w wojsku, za dawnych czasów służba trwała kilkanaście lat. Podziału dokonuje jeden z najstarszych , który dba, by "niczyjej krzywdy nie było". Rozdział ryb należy zaliczyć do akcji społecznej, bo suszone wjuny są doskonałą zaprawą do kartoflanki, barszczu i krupniku. Z jakich czasów pochodził ten zwyczaj wspólnych połowów i rozdziału zdobyczy, nie wiem. Ludzie mówili: "Zawsze tak bywało". Wiele się tym u nas tłumaczy."
Równie obrazowo opisane są połowy węgorzy i szczupaków podczas "pierwszego niewodu", czy chwytanie szczupaków na "pryduchach.
Świat, który odszedł wymalowany w różnobarwnych miniaturkach.
Franciszek Wysłouch, "Echa Polesia", Polska Fundacja Kulturalna, Londyn, 1979
Franciszek Wysłouch, "Opowiadania poleskie", Polska Fundacja Kulturalna, Londyn, 1994
Franciszek Wysłouch, "Na ścieżkach Polesia", Wydawnictwo LTW, Łomianki, 2012.
Franciszek Wysłouch tworzył krótkie opowieści, które można by przyrównać do obrazów, co zapewne było pokłosiem nauki malarstwa w młodości. Wiele motywów powtarza się, ale każde opowiadanie jest wyjątkowe i niepowtarzalne.
Dominują opisy przyrody, w których wiele wspólnego znalazłbym z prozą Simony Kossak. Wysłouch pisze jednak z pozycji myśliwego i nawet gdy zachwyca się zwyczajami ptaków, otaczającą przyrodą, piętnuje bezmyślne i okrutne polowania na wydry, nie do końca mnie przekonuje. Z pewnością miałem wśród przodków więcej zbieraczy roślin, czy też rybaków, których natura, jak słusznie zauważył autor jest jest całkowicie odmienna od rasowego myśliwego - aktywnego, a nie czekającego na zdobycz.
Byłbym jednak niesprawiedliwy, gdybym napisał, że hołd oddany wilkom, czy opisy zwyczajów kaczek nie zachwyciły mnie.
Bardzo ciekawe fragmenty książki stanowią opowiadania, w których pojawiają się konkretni ludzie. Autor choć wychowany w środowisku katolickiego dworu, tytułuje siebie Poleszukiem, członkiem poleskiej, od wiek wieków żyjącej wśród bagien puszczańskich, społeczności chłopskiej. Z jednej strony jest w tym pewna sztuczność, jednak z kart książki przebija faktyczna sympatia do sąsiadów, ludzi puszczy żyjących według swych praw. Taki choćby Stepan z bagnistej Turosy, opowiadający podczas polowania o zabitym dezerterze z armii rosyjskiej, usprawiedliwiony zdaniem: "Turosa "nie takie to miejsce by ktoś obcy patrzał na jej tajemnice.:
Ileż szacunku do starego Konrada, zawsze pierwszego rozpoczynającego siew.
"Gdy byłem większy i chciałem go wypytać o wiele rzeczy, nie wszystko mi się udało, ale o "pańszczyźnie" powiedział mi że wtedy chłopi głodowali w sąsiednim majątku, w Chlewiszczach, i jedli "peluszkę", że powstanie - "pańską wojnę" - dobrze pamięta, że nawracanie na prawosławie też przeżywał."
Konrad wyjechał wraz z bieżeńcami 1 września 1915 roku i już nigdy nie wrócił.
Ciekawych typów przewija się cała masa: Michasiuk spod Kobrynia, oskarżony o kłusownictwo, ratujący później autora podczas polowania na dzika; pani Maria z Nowoszyc opiekująca się podwórkową mogiłą poległego niemieckiego żołnierza; dawny gajowy Maksym ze Starej Wsi; właściciel majątku Pirkowicze, tytułowany w książce profesorem, który nosił tajne dokumenty podczas powstania styczniowego; Józef Zawadzki z Derewny, miłośnik lasów i zwierzyny, u którego nigdy prawdziwe polowania nie wychodziły; złota rączka - Artem, twórca młocarni; niezmordowany organizator, przybysz z zewnątrz - pan Szyrma. Badacz lokalnej genealogii poleskiej drugiej połowy XIX wieku i początku XX, mógłby w opowieściach Wysłoucha znaleźć wiele ciekawych informacji.
Skoro o Polesiu mowa, nie mogło zabraknąć w opowiadaniach i Żydów, przy czym autor ma o nich zupełnie inne zdanie niż Józef Ignacy Kraszewski, o wiele bliższe relacjonującemu wrażenia z Polesia w międzywojniu, Ksaweremu Pruszyńskiemu.
"Trudno mówić o Polesiu, by nie wspomnieć miejscowych Żydów, bo ściśle i odwiecznie wrośli oni w teren i związali się z krajem. Stanowili pożyteczną, a nieraz niezastąpioną grupę ludności poleskiej. Myślę nawet, że bez nich organizacja życia na wsi byłaby niemożliwa, przypomnijmy sobie, jaką drogą i skąd przybywał każdy funt gwoździ lub paczka machorki. Ileż to trzeba było przewidywań i przedsiębiorczości, by to mogło trafić bezdrożami do zabitych zakątków kraju. Jeżeli nie odczuwano braku artykułów pierwszej potrzeby, należy to tylko przypisać zasłudze żydowskiego kupca. Umieliśmy na Polesiu to docenić."
Miejscowy karczmarz, Żyd Józef Sidrer, uratował dziadka autora, w przemyślny sposób chowając dokumenty konspiracyjne podczas carskiej rewizji w czasach powstania styczniowego.
Pojawia się na kartach książki również osoba Stefana Roweckiego w pełnym ciepła wspomnieniu z bardzo oryginalnego polowania na gęsi w lasach kobryńskich.
Jeszcze ciekawsze były dla mnie opisy zjawisk i zwyczajów charakterystycznych dla Polesia. Wyobrażam sobie że dla przodków prababci Agaty, a być może i dla niej wiele z nich było codziennością.
Kośba, nocny wypad koni i podbieranie ziemniaków z pola przez młodych chłopców, żniwa, grzybobrania poleskie (ach te prawdziwki i rydze!). Ileż w tych opowieściach koloru, smaku, zapachu, jakby na płótnie zabarwionym ręką mistrza.
Wypalanie traw - czyli pał, tak tępiony dzisiaj, bez którego nie można sobie wyobrazić dawnej gospodarki poleskiej, żarnice, czyli burze bez błyskawic, transport konno drogami poleskimi - chyba jedyny taki w świecie, czy kartopljenie, czyli kopanie ziemniaków pełne jesiennego zapachu pieczonych w popiele kartofli. Dzięki Wysłouchowi można naprawdę przenieść się w świat dawnego Polesia.
Najbardziej zadziałały na moją wyobraźnię opowieści o poleskich mogiłkach i wyprawach na ryby.
"Do najbardziej charakterystycznych miejsc na Polesiu należą niewątpliwie mogiłki. Są to miejsca spoczynku odwiecznych pokoleń. Otoczone są czcią i opieką wszystkich. Nie ma chyba Poleszuka, który by chciał lub mógł sprofanować w jakiś sposób mogiły swych przodków. Jest to objaw wzruszający. Najgłupszy pastuch pędzi za swą krową, by nie przekroczyła cmentarnego rowu. Baba nie podniesie grzyba i nie rozłoży swego lnu do wyschnięcia. Chłop nie zetnie drzewka na biczysko czy widły. Nawet w rejonie mogiłek nie wolno śpiewać. Mogiły niczym nie są dekorowane, nie ma jarmarcznych wianków z blachy, która rdzewieje, nie ma i sztucznych kwiatów. Gdy rosną na mogiłach sosny, igliwie ich pokrywa ziemię i mogiły. Często między mogiłami rosną nieśmiertelniki i kępy żółtej dziewanny. To są naturalne cmentarne kwiaty. Groby kobiet oznacza się zawieszeniem na krzyżu lnianego fartuszka. Groby mężczyzn są przywalone dębowymi kłodami z konarem wzniesionym ku górze. [...]"
"[...]Nasze cmentarze swym pięknem i majestatem uzupełniają krajobraz poleski i podkreślają kulturę kraju. Nieraz były to tak przepiękne uroczyska, że zapamiętało się je na całe życie i do których się tęskni. Bo przecie z cmentarzem i podniesieniem jego wagi łączyło się wszystko: i dar natury wybranego miejsca na wieczny spoczynek, i pamięć o przeszłych pokoleniach, i troska o trwałość mogiły i jej spokój. Na straży mogiłek stoi tradycja i odwieczny zwyczaj. Wzruszającym jest zabieganie rodziny zmarłego czy zmarłej, by zdobyć na czas pochówku czarnego woła z białą gwiazdką na czole, by wolno i majestatycznie zawiózł trumnę na cmentarzysko. Tak kazał przecie zwyczaj, którego powstanie ginie w pomroce wieków."
Dość powiedzieć, że gdy podczas I wojny światowej Niemcy budowali drogi puszczańskie wykładając je drzewem ściętym na trasie, to...
Oddam na chwilę głos autorowi, któremu całe zdarzenie opowiadał przy misce kapuśniaku z wędzoną świniną i kartoflami, Artem:
"Właśnie na mogiłkach rosły u nich piękne sosny, a według zwyczaju na mogiłkach nie wolno nawet paść, a co dopiero ścinać drzewo! Drzewo rośnie dla umarłych a nie dla ludzi. Niemiec kazał swoim pionierom wyciąć sosny z mogiłek aby je zwalić w błoto gościńca. Ludzie poszli prosić, obiecali drzewo przywieźć z lasu. Niemiec kilku chłopów zbił po twarzach szpicrutą i drzewa mogilne wyciął.
- No i cóż? Dopilnowali i jego - kończył swoje opowiadanie stary strażnik lasów."
Rybołóstwo. Gdy czytałem opowiadanie "Rozbójnik wodny", przeniosłem się na chwilę w świat prapradziadka Filipa, poleskiego rybaka z Pińska:
"Łowieniem ryb na Polesiu zajmują się wszyscy i to od dziecka. Widzimy przecie kilkuletnich chłopców brodzących po płytkich, podeschłych brodach i łowiących ryby. Wyrosną z nich zawodowi rybacy, a tymczasem chodzą z plecionymi kołyskami po młodszym bracie, a nawet z własną kołyską. Ja też tak łaziłem i były to dobre czasy, a nie pamiętam już masy pijawek obsiadających moje nogi."
"[...] Nie mogę jednak pominąć połowów, jako charakterystycznych dla Polesia. Odpowiednią porą na połów jest ostra zima, gdy lód skuje błota, a na nim położy się gruba śnieżna pokrywa. Wtedy duszno jest pod lodem. Wybiera się noc bezwietrzną i miękką po nagłym ociepleniu. Połów odbywa się gromadnie, całą wsią. Z wieczora ludzie zbierają się na błocie i na brodach oraz haliznach, gdzie pod lodem jest czysta woda,, wyrąbują przeręble, w które ciasno wkłada się rzeszota z wszytym pośrodku włazem. Wszystko to przykrywa się słomą, śniegiem i lodem.
Opodal w lesie rozpala się ogniska i podkłada snopy słomy do siedzenia, gdzie koczuje się aż do rana. Gwarzy się. Ciekawe są te pogwarki. Przesuwają się w nich czasy, zdarzenia, ludzie. Wspomina się i o tych co tu łowili, a teraz spoczywają na mogiłkach. Na tę uroczystość zaprasza się gości. Częstuje się ich pieczonymi w popiele wjunami, nanizanymi na wiklinowy patyk. (Tu należy się wyjaśnienie. Nie każdy wie, co to wjun, a to po prostu popularny na Polesiu piskorz, wysuszony wykorzystywany również jako pochodnia - przypis mój). Gość rewanżuje się paroma flaszkami wódki. Pije się wódkę pod te doskonale prażone wjuny i podsmażaną słoninę z chlebem.
Długa noc zimowa mija, by o świcie doczekać się sań z workami. Kosze wyjmuje się. Gdy jest dobra noc, nie ma mowy, by jeden człowiek mógł unieść rzeszoto pełne wjunów. Teraz następuje podział połowu. Wszyscy dostają jednakową ilość, ale pamięta się o sierotach, starcach, chorych i o "żołnierkach", to jest kobietach, których mężowie są w wojsku, za dawnych czasów służba trwała kilkanaście lat. Podziału dokonuje jeden z najstarszych , który dba, by "niczyjej krzywdy nie było". Rozdział ryb należy zaliczyć do akcji społecznej, bo suszone wjuny są doskonałą zaprawą do kartoflanki, barszczu i krupniku. Z jakich czasów pochodził ten zwyczaj wspólnych połowów i rozdziału zdobyczy, nie wiem. Ludzie mówili: "Zawsze tak bywało". Wiele się tym u nas tłumaczy."
Równie obrazowo opisane są połowy węgorzy i szczupaków podczas "pierwszego niewodu", czy chwytanie szczupaków na "pryduchach.
Świat, który odszedł wymalowany w różnobarwnych miniaturkach.
Franciszek Wysłouch, "Echa Polesia", Polska Fundacja Kulturalna, Londyn, 1979
Franciszek Wysłouch, "Opowiadania poleskie", Polska Fundacja Kulturalna, Londyn, 1994
Franciszek Wysłouch, "Na ścieżkach Polesia", Wydawnictwo LTW, Łomianki, 2012.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz