Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Sokrat Janowicz. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Sokrat Janowicz. Pokaż wszystkie posty

sobota, 7 stycznia 2023

Janusz Korbel. Na marginesie książki "Hipisi w PRLu"

Kupiłem i przeczytałem książkę Kamila Sipowicza "Hipisi w PRLu", którą kiedyś w jakimś programie zachwalała Kora. Okazała się bardzo ciekawa. Po dość szczegółowo przedstawionej historii ruchu hipisowskiego na Zachodzie, nastąpiła ta właściwa część książki. Wprowadzenie do tematu, czyli pierwsi hipisi w Polsce i geneza pojawienia się ich w Polsce, okraszone artykułami z epoki, a następnie wywiady z czołowymi przedstawicielami ruchu z całej Polski. Pokaźne kompendium wiedzy. Ale nie piszę tego krótkiego artykułu po to, aby omawiać tę książkę. Urodziłem się długo po powstaniu ruchu hipisowskiego w Polsce. Nigdy nie pociągała mnie ta ideologia. Pamiętam, jak w jakimś czasopiśmie PRLowskim przeczytałem artykuł o zespole Dżem. Musiało to być, gdzieś w połowie lat 80-ych. W oczach nastolatka, ocena zespołu, jego muzyki i ideologii wypadła blado. Gdy wszedłem w wiek, kiedy muzyka jakiej się słucha, służyła w pewnym sensie do samoidentyfikacji, w moim magnetofonie najczęściej leciała muzyka The Cure i New Model Army, a więc dźwięki z zupełnie innej bajki. Czytanie więc książki Sipowicza było swego rodzaju odkrywaniem innego świata.

Ale podczas lektury natknąłem się na bardzo ciekawy fragment w wywiadzie, jaki Kamil Sipowicz przeprowadził z Krzysztofem Lewandowskim.

"Mieszkałeś w buddyjskiej sandze na Kamieńczyku w Górach Świętokrzyskich?

Bywałem na Kamieńczyku - pierwszy raz latem 1974, a potem jeszcze kilka razy.

Kto tam był? Jarek Markiewicz?

Właścicielami dwóch drewnianych domów na Kamieńczyku byli Urszula Broll i Andrzej Urbanowicz oraz ceramik Bersz. Trzeci dom, nowo wzniesiony, formalnie należał do Janusza i Teresy Korbelów, ale budowała go cała buddyjska sangha. Jarek Markiewicz z Elżbietą Błaszkowską (Promykiem), podobnie jak wielu innych buddystów związanych z tą grupą, przebywali na Kamieńczyku okresowo, najczęściej w czasie sesji medytacyjnych, które trwały zwykle trzy dni.

Janusz Korbel, późniejszy twórca ekologicznej Pracowni Na Rzecz Wszystkich Istot, jest architektem, i to on był autorem koncepcji nowego domu, który miał sporą salkę przeznaczoną do medytacji. Niestety, projekt wybudowania centrum medytacyjnego na górze Kamieńczyk został zarzucony po kilku latach entuzjazmu, głównie z powodu kłopotów z wodą, którą trzeba było nosić wiadrami z sąsiedniej wsi."

Z nazwiskiem Janusza Korbela zetknąłem się czytając Czasopis, około 40 lat później w stosunku do czasów opisywanych na książce Sipowicza. Pamiętam, bardzo lubiłem czytać felietony na początku tej gazety: najpierw redaktora naczelnego Jerzego Chmielewskiego, odnoszące się do bieżących wydarzeń, później Tamary Bołdak-Janowskiej, poświęcone dzieciństwu spędzonemu w Narojkach, literaturze i językowi białoruskiemu, podlane zdrowym sosem feminizmu. Bardzo to wszystko było dla mnie ciekawe i odkrywcze, choć czasami narzekactwo w felietonach Tamary Bołdak-Janowskiej mnie irytowało. Trzecim felietonistą, którego bardzo ceniłem był Janusz Korbel. On z kolei zwracał szczególną uwagę na wszelkie aspekty związane z ochroną krajobrazu. Nigdy nie podobała mi się architektura postpeerelowska. Wiele osiedli białostockich zbudowanych po 1990 roku razi ciasnotą, brakiem koncepcji, brzydotą. Często mam wrażenie, że zostały zbudowane przede wszystkim dla zysku dewelopera. A przestrzenie przedmieść i wsi białostocczyzny w większości pokrywane są nijakimi domami, mającymi na celu zamanifestowanie zamożności, rzadko kiedy piękna i jakiegoś własnego pomysłu. Większość ogrodów przydomowych, szkoda mówić. Naśladownictwo cudzych wzorców i jednakowość. Janusz Korbel potrafił w swych felietonach o tym pisać przekonująco, ale zwracał również uwagę na to, co mogłoby przyczynić się do poprawy i zachowania piękna naszego krajobrazu. Ale wielkim uproszczeniem byłoby z mojej strony napisać, że tylko ochrona krajobrazu dominowała w jego felietonach. Pisał sporo o lokalnej kulturze, przyrodzie, procesach zachodzących w świecie. Zajrzałem do dawnych numerów Czasopisu i znalazłem felieton poświęcony Sokratowi Janowiczowi: "Mieszkałem długo na południu Polski i Białoruś dla mnie prawie nie istniała. Owszem, gdzieś tam były jakieś wspomnienia z dzieciństwa nad Narwią, gdzie dzieci za rzeką mówiły nieco inną gwarą, ktoś w rodzinie mamy, chociaż z drobnej polskiej szlachty, miał ruskie nazwisko (pochodzili z tzw. "wschodu"), ojciec z kolei miał powinowactwa ukraińskie, chociaż jego dziadek był Francuzem. Ale niewiele mnie to wszystko obchodziło. I oto, kiedy zamieszkałem na Podlasiu, nagle coraz bliższe stawały mi się sprawy białoruskie. Nie chcę używać zbyt patetycznych słów, ale to była sprawa serca bardziej niż rozumu. Już wiedziałem więcej o Sokracie, już sam szukałem i wciągałem się w jego teksty, zacząłem czytać "Czasopis" i przeczytanie felietonów Sokrata (choć pierwsze, na które trafiłem, były już po polsku) nie sprawiało już trudności. Poznałem Jerzego Chmielewskiego, Leona Tarasewicza i grono wspaniałych ludzi skupionych wokół osoby Sokrata. Kiedy podczas rozmowy pochwaliłem się Sokratowi tym czytaniem, zażartował w swoim stylu, mówiąc: "Janusz, to już tylko połowa kalectwa!".

Niestety od roku 2015 nie można już przeczytać żadnych nowych felietonów Janusza Korbela. Ani w Czasopisie, ani nigdzie indziej.



sobota, 21 listopada 2015

O Sokracie po

Pamiętam, jakie wrażenie zrobił na mnie wywiad z Sokratem Janowiczem w Kurierze Porannym, gdzieś pod koniec lat 90-ych. Do tej pory o Białorusi, sprawach białoruskich nie wiedziałem prawie nic. Ot, istniał Związek Radziecki i jego republiki. Później Związek Radziecki upadł, republiki zyskały samodzielność i w jednej z nich zaczął rządzić postsowiecki satrapa. Była druga połowa lat 90-ych. Przybyszem zza wschodniej granicy, a więc i z Białorusi, najczęściej był wtedy handlarz z towarem poupychanym po reklamówkach i zdartych torbach, mieszczących różne mniej lub bardziej atrakcyjne badziewie sprzedawane na wielkomiejskich targowiskach. Bieda posowiecka po prostu. I nagle przeczytałem słowa wypowiadane przez Sokrata Janowicza o białoruskiej tożsamości, walce o nią, o wzniosłych ideach, a nie codziennej walce o chleb i moje wyobrażenia o białoruskiej sferze wartości nabrały kolorów, stały się bogatsze. Później była książka "Nasze tysiąc lat", do której z pobudzonym już zainteresowaniem sięgnąłem, chcąc się czegoś więcej dowiedzieć, kim jest ten Sokrat. Dzięki książce zacząłem z kolei podczytywać "Czasopis" i na stałe interesować się sprawami mniejszości. Nie raz przekraczałem w późniejszym okresie granicę z Białorusią i moje pojęcie o wschodnim sąsiedzie zaczęło nabierać prawdziwej, a nie tylko wyczytanej gdzieś treści.

Wyznania Sokrata o współpracy z SB również były niecodziennym wydarzeniem i paradoksalnie wzbudziły moją sympatię do  niego. Miało to miejsce w czasach, gdy niejeden ujawniony dawny współpracownik SB starał się pomniejszać swoją rolę donosiciela, zaprzeczać jej, bagatelizować, wreszcie w niektórych przypadkach milczeć. Wyznania Sokrata Janowicza do łatwych nie należały, ale odniosłem wrażenie, że były w dużej mierze szczere. Pokazywały, jak odczytywana była komunistyczna rzeczywistość przez wiejską, białoruską społeczność północno-wschodniej Polski. Wartością samą w sobie było przyznanie się i otwarte mówienie o swojej współpracy, ale pośrednio też dzięki temu mogliśmy poznać mechanizmy, które spowodowały podjęcie decyzji o kolaboracji przez konkretnego człowieka.

Sięgnąłem później również po książki Janowicza. Na razie po te najstarsze. "Wielkie miasto Białystok" jest bardzo nierówne jakościowo. Perełki przeplatane miernymi opowiastkami. Zapominanie o wiejskiej i białoruskiej tożsamości przez postaci przewijające się na kartach zbioru, procesy asymilacyjne po przyjeździe do miasta, niechęć do wszystkiego, co kojarzyć się może z wsią. Dla mnie to wszystko było dotychczas obce, nieznane, a więc pod tym względem bardzo odkrywcze. Nie zrobiły na mnie natomiast aż tak dobrego wrażenia "Zapomnieliska", ani powieść "Ściana".

Wiosną tego roku dzięki Instytutowi Filologii Polskiej Uniwersytetu w Białymstoku ukazał się zbiór tekstów poświęconych Sokratowi Janowiczowi zatytułowany "Sokrat Janowicz, pisarz transgraniczny. Studia, wspomnienia, materiały", a ja przez wiele wieczorów jesiennych miałem przyjemność go czytać. Prawdziwą przyjemność, jaka nieczęsto się zdarza - inaczej nie pisałbym o książce w tym miejscu. Największą wartością zbioru jest pokazanie prekursora białoruskiej literatury na Podlasiu z wielu różnych perspektyw. Nie jest to bynajmniej laurka, a przecież nie jest łatwo nie ulec pokusie pokazania wielkiego człowieka (Tak - wielkiego. Wielkiego w sensie stworzenia podwalin pod odrodzenie białoruskie na Białostocczyźnie w wymiarze literackim, wydawniczym, dziennikarskim i politycznym.) w li tylko różowych barwach. Po drugie, wiele tekstów jest dla mnie odkrywczych. Zacząłem bowiem interesować się Sokratem Janowiczem, tym co mówi i pisze, w dość późnym okresie jego życia, przez teksty w Czasopisie, pierwsze książki i nieliczne wypowiedzi w mediach. A przecież jego aktywność datuje się od lat 60-ych. Więc o wielu projektach, jak to dzisiaj nazwalibyśmy oraz aktywnościach pisarza po prostu nie wiedziałem.

Książka podzielona została na pięć części. W pierwszej, zatytułowanej "Przed Janowiczem", zwrócił moją uwagę tekst Elżbiety Dąbrowicz "Naród w jednej osobie", w którym autorka skupia się na wydanej w drugiej połowie lat 80-ych książce "Białoruś, Białoruś". Przybliżyła ta książka białoruską problematykę polskiemu czytelnikowi. Nie znam jeszcze tej pozycji, do tekstów Janowicza sięgnąłem dużo później, ale potrafię sobie wyobrazić ten ferment  w polskich środowiskach literackich wywołany prekursorską publikacją, krytykującą wiele elementów polskiej historii.

Przyznam, że druga część zbioru, zawierająca teksty literaturoznawcze była dość trudna dla mnie, ale i tu natknąłem się na ciekawe opracowania. Elżbieta Rybicka na przykład skupiła się na latach 40-ych i 50-ych i rewolucji społecznej, która się wówczas dokonywała. Po pierwsze z małych miasteczek i wsi zniknęli Żydzi, a pustkę po nich zaczęli wypełniać dotychczasowi sąsiedzi. Po drugie nastąpił rozwój uprzemysłowienia ośrodków miejskich i stopniowa emigracja ludności wiejskiej do lepszego życia w mieście. Tematyka podobna do tej znanej z kart choćby "Wielkiego miasta Białystok", choć autorka skupiła się na nieznanej mi dotychczas opowieści autobiograficznej Janowicza z 1993 roku"Dolina pełna losu". Podobnie ciekawie o tym, co najważniejsze (czyli białoruskość i powojenna migracja ze wsi do miasta) w pisarstwie Janowicza napisał Dariusz Kulesza. Podobał mi się także esej Elżbiety Konończuk "Poetyka miasta", w którym autorka skupiła się na opisach Białegostoku w dziełach Janowicza. Odnalazłem tu wzmiankę o okolicach ulic Brukowej i Sosnowej oraz warsztatach mechanicznych, do których prowadziły, która przypomniała mi "moje" rejony w centrum tego miasta. Ciekawie o przeobrażeniach Białostocczyzny w kontekście białoruskości "wychodzącej z cienia" napisała Jolanta Sztachelska. Wspomniała też o współpracy Janowicza z SB i jej trudnościom z rozgrzeszeniem tegoż. Takich głosów na łamach książki jest więcej. A przecież Sokrat w tej sprawie (przyznanie się, otwartość w mówieniu o tych przykrych sprawach) zachował się zupełnie inaczej niż większość byłych współpracowników, o czym pisałem wyżej. Z tym, że ja komentuję to z innej perspektywy - człowieka, który takich wyborów ze względu na wiek nie musiał podejmować.

Część 3 książki zatytułowana "Spotkania interkulturowe - recepcja i przekład" wciągnęła mnie na całego. "Polskie recenzje twórczości Sokrata Janowicza jako przestrzeń spotkania kolonialnego" Katarzyny Sawickiej-Mierzyńskiej bardzo odkrywcze. Przypomniało mi się parę scen z życia przy tej okazji.

Koniec lat 90-ych. Jestem z teściem na grzybach w lasach nad Narwią. Zajeżdżamy do baru, chyba w Gorodczynie, na piwo. Jesteśmy jedynymi mówiącymi po polsku. Wszyscy czy to młodzi (niektórzy długowłosi), czy starsi zamawiają piwo w języku "tutejszym". Czuję się trochę nieswojo (nie u siebie), gdy zamówiłem swoje 0,5 litra po polsku i po polsku zostałem obsłużony. Druga scena w Rydze na spotkaniu handlowym zorganizowanym przez jedną z firm sektora teleinformatycznego. Przy stole siedzę z kolegą Polakiem, obok siebie mamy kilkoro Litwinów. Rozmowa dotyczy stosunku państwa litewskiego do mniejszości polskiej wokół Wilna. Młody, sympatyczny Litwin mówi, że nas (Polaków) jest tam za dużo i dlatego państwo litewskie wzmacniając litewskość  nie może pozwolić mniejszości polskiej na pełne swobody. Innym razem czytam w Gazecie Polskiej wywiad z Valdasem Adamkusem, byłym prezydentem Litwy, który ostrzega rodziny poległych w katastrofie pod Smoleńskiem przed służbami rosyjskimi. W sprawie mniejszości polskiej wypowiada się w tym samym tonie, co mój rozmówca z Rygi. I wreszcie wzmiankowana tu na blogu Konstancja Skirmunt, która apeluje o oddanie Wilna Litwie. Piszę to dlatego, że wszystko to w pewnym sensie dotyka tekstu Katarzyny Sawickiej-Mierzyńskiej, która odnosząc swe słowa do polskiego terytorium kulturowego pisze o dyskursie kolonialnym dotyczącym literatury, a przede wszystkim stosunku do historii dyktowanym przez narody silniejsze narodom słabszym. Słabsi, aby móc przebić się ze swoją narracją, swoim opisem historii, kultury, stosunku do większości potrzebują o wiele więcej wysiłku. Wrażliwości w stosunku do mniejszości, państw mniejszych należy się nauczyć, gdyż nie jest dana od razu. Szanuje się to co swoje, więc nauka taka nie jest łatwa, ale konieczna, abyśmy mogli się nawzajem rozumieć i szanować.

O konieczności badań nad obecnością Sokrata Janowicza i jego dzieł na Białorusi napisała z kolei Grażyna Charytoniuk-Michiej. Dla mnie Sokrat Janowicz był przede wszystkim pisarzem białoruskim piszącym dla Białorusinów w Polsce i dla Polaków, więc to czego dowiedziałem się z tekstu, nie było wcale oczywiste. Jednak dużą część swego archiwum przekazał do Mińska i w życiu kulturalnym sowieckiej Republiki Białoruskiej i późniejszej Białorusi również starał się zaistnieć.

W części 3 znalazł się również tekst Anny Sobeckiej, tłumaczki dzieł Janowicza pt. "Sokrat". Ciekawe są listy Sokrata pisane pod koniec lat 70-ych przytoczone w  artykule. Wyłania się z nich osoba stanowcza, uparta i niezwykle dbała o końcowy efekt tłumaczeń. Wręcz pedantyczna. Jakże kontrastuje to z moim wyobrażeniem wolno mówiącego, zacinającego się pisarza, znanego z radia i telewizji.

W części 4 mamy z kolei bardzo ciekawe listy Sokrata Janowicza do Jana Leończuka z końca lat 70, część z lat 80 i jeden z roku 1996. Wyłania się z nich zażyłość, (czy przyjaźń?), jaka łączyła te dwie białostockie osobistości. Ale i tu widać podobnie, jak w listach do Anny Sobeckiej drobiazgowość Sokrata, gdy szło o literaturę.

Najciekawsza była dla mnie część ostatnia zawierająca osobiste wypowiedzi na temat Sokrata Janowicza oraz wywiady z różnymi osobami, których treścią był Sokrat. Tekst Jerzego Plutowicza znałem już wcześniej dzięki Pawłowi, koledze z klasy, który pewnego zimowego dnia zwrócił mi na niego uwagę. Cóż za ciekawe rzeczy opisał w nich autor, np. taki salonik literacki nad nie istniejącą już restauracją Grodno przy ulicy Sienkiewicza w Białymstoku. Plutowicz również nawiązuje do ujawnienia współpracy Sokrata z SB pisząc, że "w ostatnich latach życia brakowało mu słów otuchy, kiedy otaczała go atmosfera sensacji".

Bardzo ciekawie zaczyna się tekst Dariusza Kiełczewskiego, który dzięki Sokratowi, jak napisał otwierał się na białoruskość. W kontekście wcześniej wspomnianej książki "Białoruś, Białoruś" brzmiało to tak: "W dodatku książka była bardzo nieprzyjemna dla mnie jako Polaka (tak to wtedy odczuwałem). To przecież my mieliśmy być narodem skrzywdzonym, rzuconym między agresywne Niemcy i jeszcze bardziej agresywną Rosję, germanizowanym, rusyfikowanym, konsekwentnie pozbawianym elit. Tymczasem z książki Janowicza wynikało, że nie byliśmy lepsi, ponieważ jesteśmy równie agresywni i tak jak nas próbowano zrusyfikować, tak my polonizowaliśmy Białorusinów, w dodatku bardzo skutecznie i całkowicie zamazując wszelkie ślady prawdziwej tożsamości odebranych bohaterów. Strona po stronie odkrywałem białoruskie życiorysy niektórych polskich bohaterów narodowych i nie było to dla mnie wygodne. Nie byłem wtedy na taką lekturę i takie prawdy przygotowany." Jednak zawiodłem się na tym tekście pod sam koniec, gdy przeczytałem: "Tego wszystkiego zacząłem się uczyć od spotkania z Sokratem. Chyba niezły wynik, jak na samotnego człowieka odchodzącego na okładce w dal polną drogą,  z którego wieloma tezami nadal się kompletnie nie zgadzam." Chciałoby się krzyknąć: - Ale z jakimi tezami, panie Dariuszu? Z tekstu tego nie da się wyczytać, a rozwinięcie ostatniego zdania mogłoby być całkiem ciekawe, podobnie, jak reszta eseju.

W podobnym tonie, nieco inaczej rozkładając akcenty wypowiedział się Krzysztof Gedroyć. Równie ciekawy tekst.

Bardzo podobał mi się wywiad z Waldemarem Smaszczem, gdyż ten nie szczędził słów cierpkich o Sokracie : "mnie, młodego człowieka raziły niekonsekwencje Sokrata. Wciąż na przykład opowiadał, jak był prześladowany przez władze, że zmienił bodaj 50 razy pracę, najdłużej ponoć zbijał skrzynki. Także o ciasnym mieszkaniu, kawalerce przy Alei 1 Maja, gdzie swoją pierwszą książkę napisał ... na muszli klozetowej, bo było to jedyne spokojne miejsce. I ten - w moim myśleniu - odrzucony przez "władze"pisarz ze wszystkimi sprawami do tych władz się udawał. Było to coś, czego nie rozumiałem." Pisałem wcześniej, że wartością tego zbioru tekstów jest to, iż nie jest laurką. Dzięki właśnie takim wywiadom, jak z Waldemarem Smaszczem. Ale w wywiadzie z nim pojawia się znów ciekawostka (podobnie, jak w tekście Plutowicza). Klub "Bakałarz", czyli klub nauczyciela, mieszczący się w piwnicy VI LO przy Warszawskiej, gdzie odbywały się spotkania literatów w latach 70-ych.

Wywiad ze wspomnianym wyżej Janem Leończukiem dotyka również przykrych spraw, między innymi rozluźnienia relacji z Janowiczem w połowie lat 80-ych.

Zupełnie z kolei nie przypadł mi do gustu wywiad z Ignacym Karpowiczem. Optyka widzenia świata, w którym idea narodu przeżyła się, Sokrat Janowicz jest człowiekiem nie z tej epoki, kiboli i narodowców należy eliminować ze społeczeństwa, a cerkiew i kościół są tak samo paskudne. Przykro mi, dla mnie to jakieś getto gazetowyborcze, dalekie od rzeczywistości i tchnące inżynierią społeczną.

Polecam za to również wywiady z Michałem Androsiukiem, Leonem Tarasewiczem czy Jerzym Chmielewskim, gdyż pozwalają zobaczyć,  w jaki sposób Sokrat Janowicz nawiązywał i urzymywał kontakty z młodszymi twórcami, jak widział Sokrata jego współpracownik przy tworzeniu Villi Sokrates i kontynuator  tejże misji po śmierci mistrza, a także jak wyglądała współpraca przy opracowywaniu tekstów Janowicza współtwórcy "Czasopisu".

Jestem kontent i zachęcam!

"Sokrat Janowicz. Pisarz transgraniczny. Studia, wspomnienia, materiały", Trans Humana, Białystok, 2014

P.S. A tak już zupełnie prywatnie, gdyby nie pewna wycieczka do Krynek pewnie nie miałbym okazji sięgnięcia w szybkim czasie po zrecenzowaną książkę. Dziękuję pani Anno.

poniedziałek, 19 kwietnia 2010

Krynki

Tuż przy granicy z Białorusią leży malutkie miasteczko Krynki. Niedaleko stąd do okrytych sławą (dzięki między innymi Włodzimierzowi Pawluczukowi) Wierszalina oraz Starej Grzybowszczyzny, silwarium w Poczopku, będącego od niedawna popularnym miejscem weekendowych wycieczek białostoczan, jak i do Kruszynian, jednej z dwóch wiosek na Podlasiu, w której zachował się stary meczet tatarski wraz z mizarem, miejscem pochówków Tatarów. W Kruszynianach można spróbować kuchni tatarskiej w rozsławionej między innymi wizytą księcia Karola, Tatarskiej Jurcie.

Same Krynki znane są niektórym z wytwarzanej tu wody mineralnej, część osób kojarzy je ze stowarzyszeniem Villa Sokrates, założonym przez pisarza białoruskiego Sokrata Janowicza. Odnoszę jednak wrażenie, że jest to miejsce niedoceniane, choć bardzo ciekawe, co postaram się pokazać.

Zacznę od przedstawienia najważniejszych wydarzeń historycznych. W 1429 roku w miejscu dzisiejszych Krynek został zbudowany dwór książęcy. Już wkrótce, w 1434 roku, król Władysław Jagiełło powracający z łowów w Puszczy Białowieskiej spotkał się we dworze z wielkim księciem litewskim Zygmuntem Kiejstutowiczem. Spotkanie możnowładców w kryneckim dworze łączone bywa z odnowieniem unii polsko-litewskiej, zwanym unią grodzieńską 1432 roku. Spotkanie w Krynkach w roku 1434, o którym pisze Jan Długosz, być może było nawiązaniem do tego wydarzenia i potwierdzeniem przymierza pomiędzy królem, a księciem. Na przymierzu zależało wtedy bardzo księciu, gdyż Wielkie Księstwo Litewskie przeżywało kryzys, który nastąpił po śmierci wielkiego księcia Witolda w roku 1430. Na krótko litewski tron wielkoksiążęcy objął wtedy najmłodszy z rodzonych braci króla, sześćdziesięcioletni Świdrygiełło. Prawdopodobnie na skutek knowań z Krzyżakami, został przeciw niemu zawiązany spisek w Oszmianie i Świdrygiełło ratował się ucieczką na wschodnie tereny Wielkiego Księstwa Litewskiego. Wielkim Księciem został wtedy młodszy brat Witolda, Zygmunt Kiejstutowicz, co siłą rzeczy doprowadziło do konfliktu ze Świdrygiełłą.

Krynki otrzymały prawa miejskie najprawdopodobniej na początku XVI wieku od króla Zygmunta Starego, który w następstwie nadania praw ufundował w Krynkach kościół, a w 1540 roku wydał przywilej na cotygodniowy targ.

W 1659 roku wojska moskiewskie dowodzone przez Chowańskiego pobiły pod Krynkami wojska litewskie hetmana Pawła Sapiehy.

W roku 1639 król Władysław IV nadał miejscowym Żydom, osiedlającym się w Krynkach od I połowy XVI wieku, przywilej na założenie synagogi, cmentarza i mykwy, a także rozwijanie handlu, budowę oberż, zajazdów i produkcję alkoholu. Jest to data znamienna dla Krynek. W ciągu kilku następnych wieków nastąpił niesamowity rozwój społeczności żydowskiej w miasteczku. W 1789 roku gmina żydowska liczyła już 700 osób i należała do najliczniejszych na terenach Podlasia. W pierwszej połowie XIX wieku po wprowadzeniu unii celnej pomiędzy Cesarstwem Rosyjskim, a Królestwem Polskim rozwinął się w Krynkach na szeroką skalę, podobnie jak w nieodległych Supraślu i Białymstoku, przemysł włókienniczy. Upadł on jednak w latach 1883-1885 i jego miejsce zajęło garbarstwo, kojarzone od tej pory z Krynkami, jako główne zajęcie ludności. Było to już wtedy typowe żydowskie miasteczko, gdzie wyznawcy judaizmu stanowili 85 % mieszkańców.

Koniec przyszedł wraz z II wojną światową.

Dziś trudno wyobrazić sobie, że w tym sennym miasteczku kwitł kiedyś przemysł. Ma ono inny zupełnie, wiejski charakter. Jest w nim nadal jednak sporo pamiątek przeszłości.


Nieopodal sześciobocznego rynku kryneckiego, nawiasem mówiąc o unikalnej architekturze na skalę europejską, znajdują się pozostałości trzech synagog. Z pierwszej z nich, tzw. Wielkiej Synagogi (Beth Ha Kneseth) zachowały się jedynie ruiny. Została ona zbudowana w XIX wieku. W czasie II wojny światowej służyła Niemcom jako zakład remontowy czołgów. Wojnę budynek przetrwał, jednak został wysadzony w powietrze w roku 1971, decyzją ówczesnych władz.

Nieopodal, przy ul. Czystej wznosi się budynek bożnicy słonimskich Chasydów (Jentes Beth Midrasz). Zbudowany został w drugiej połowie XIX wieku z fundacji Jenty Rafałowskiej-Wolfson. W jednym z pomieszczeń znajdowała się szkoła talmudyczna. Do dziś zachowały się charakterystyczne cechy budowli, jak półokrągłe okna, czy wystrój zewnętrzny.


Trzecią synagogą krynecką, leżącą po przeciwległej stronie rynku jest synagoga kaukaska, zbudowana w 1850 roku. Nazwa "Kaukaski Beth Midrasz" pochodzi od kupców, sprowadzających skóry z Kaukazu. Po wojnie mieściło się w niej kino Krokus, obecnie zaś spełnia funkcję domu kultury.


W Krynkach znajduje się jeden z największych, najstarszych (założony 1622 roku) i najlepiej zachowanych na Białostocczyźnie kirkutów.

Gdy spojrzeć w kierunku południowym od rynku, widać nieco zbyt monumentalny, jak na rozmiary Krynek kościół katolicki pw. św. Anny, neogotycki, wzniesiony w latach 1907-1913 według projektu architekta Stefana Szyllera.
Wcześniej w miejscu obecnej świątyni stała starsza, drewniana. Pozostałością po niej jest stojąca przed kościołem od strony drogi dzwonnica bramna datowana na XVIII wiek.

Obok kościoła znajduje się bardzo ciekawy, tonący w półmroku drzew oraz zieleni traw i chwastów cmentarz, kryjący XIX-wieczne nagrobki de Virionów, właścicieli tutejszego dworu i majątku oraz Korybut Daszkiewiczów, właścicieli majątków Górka koło Kruszynian i Wojczyzna w Dolinie Świsłoczy.




Nieopodal rynku znajduje się prawosławna cerkiew pw. Narodzenia Bogarodzicy, zbudowana w 1864 roku, tuż po Powstaniu Styczniowym, na miejscu wcześniejszej drewnianej, tzw. murawiewka.

Krynki to również wiele wąskich, brukowanych, przywodzących na myśl wiek XIX, otoczonych ciekawymi budynkami zaułków wokół rynku, piękne widoki rozciągające się ze skraju drogi łączącej centrum z kościołem i miejscem dawnej siedziby de Virionów, po której pozostał dziś tylko malowniczo usytuowany park.



A dla zgłodniałych turystów godna polecenia jest, choć wystrojem wnętrza przypomina czasy PRLu, położona przy rynku Gospoda pod Modrzewiem, gdzie można niedrogo i smacznie zjeść, a obsługa jest bardzo miła.