Pokazywanie postów oznaczonych etykietą książka. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą książka. Pokaż wszystkie posty

sobota, 8 marca 2025

Jak to z tym pogromem białostockim było?

Po raz pierwszy zetknąłem się z pisarstwem naukowym Artura Markowskiego przy okazji przygotowywania się do wycieczki z potomkami Żydów z okolic Suwałk, jeszcze grubo przed pandemią. Poza książką "Między wschodem a zachodem. Rodzina i gospodarstwo Żydów suwalskich w pierwszej połowie XIX wieku" nie znalazłem wówczas żadnej pozycji poświęconej w sposób kompleksowy żydowskiemu społeczeństwu Suwałk, a książka ta poza odpychającym tytułem zawiera sporo informacji o początkach gminy żydowskiej w Suwałkach, mejscach, w których mieszkali jej przedstawiciele, synagodze i wielu zwyczajach panujących w rodzinach żydowskich, co stanowiło znaczącą wartość dodaną tej pozycji. Bardzo cenię tę książkę, choć później już nie miałem zbyt wielu okazji, aby do niej wracać.

Jakiś czas temu ukazała się kolejna książka Artura Markowskiego, która stała się głośna, przynajmniej w lokalnym białostockim środkowisku, tym razem poświęcona pogromowi ludności żydowskiej, jaki miał miejsce w naszym mieście w czerwcu 1906 roku, zapoczątkowany strzałami oddanymi z okna budynku na skrzyżowaniu dzisiejszych ulic Pałacowej i Warszawskiej do procesji prawosławnej. Myślę, że wiedza o tym wydarzeniu pośród tych, którzy o nim w ogóle słyszeli sprowadzała się, do tego, że wydarzenia zostały sprowokowane przez rząd rosyjski lub carską ochranę i że było to jedno z ciągu podobnych wydarzeń, które zdarzały się od lat 80-ych XIX wieku w różnych miastach Imperium Rosyjskiego. Tak ja o nim myślałem i taka narracja dominowała w większości znanych mi wcześniej źródeł. Komentarze, jakie słyszałem odnośnie nowej książki były takie, że rzuca ona nowe światło na pogrom białostocki i że jest przełomowa.

Do książki dotarłem dopiero niedawno, gdy już papierowe jej wersje zniknęły z rynku księgarskiego (ale udało mi się jedną kupić) i muszę powiedzieć, że mimo trudnego dość języka (trzeba ją czytać powoli i w skupieniu), bardzo mi się spodobała.

Zacząłem czytać z zainteresowaniem od samego początku. Najczęściej książki historyczno-naukowe skonstruowane są według pewnego porządku. Na początku autor zaznajamia nas z dotychczasowym stanem wiedzy, pracami innych autorów poświęconym badaniom tego samego zagadnienia, krótką oceną tych prac. Dopiero później następuje konstrukcja samej własciwej treści książki. Jeśli baza źródłowa i stan dotychczasowej wiedzy zostaje dobrze rozpoznany, mają miejsce znaczące odkrycia lub inne, nieznane dotychczas spojrzenie na dane zagadnienie i gdy język jest ciekawy, książki takie mogą być bardzo interesujące. Ale w przypadku książki Artura Markowskiego została zastosowana inna metoda, bardzo odkrywcza moim zdaniem. Autor opisał dotychczasowy stan wiedzy, ale skupił się w pierwszej części na jego dekonstrukcji, to znaczy pokazaniu co wpłynęło na to że taki obraz wiedzy istnieje, pokazał z jakich źródeł korzystali autorzy, którzy go tworzyli, z jakich nie korzystali, z jakich środowisk się wywodzili i dlaczego pewnych źródeł nie badali. Następnie sam poddał krytyce te różne źródła, a dopiero potem zaczął od przedstawienia swego stanu wiedzy na temat pogromu i próby odpowiedzi na pytania, jaki był udział ludności miejscowej w pogromie, jaka była rola policji i wojska, czy pogrom był prowokacją rządu carskiego lub ochrany, czy był wywołany przez środowiska żydowskie, czy mógł być wynikiem konfilktu na szczytach władzy białostockiej policji. Nie napiszę tutaj, jakie wnioski wyniknęły z próby odpowiedzi na te pytania, aby nie spojlerować, jak to mówią dziś młodsi ode mnie ludzie i czy udało się ustalić genezę pogromu. Zachęcam po prostu do przeczytania.

Artur Markowski "Przemoc antyżydowska i wyobrażenia społeczne. Pogrom białostocki 1906 roku", Warszawa, 2018

czwartek, 5 grudnia 2024

Supraśl art school book

Na początku roku wstąpiłem na promocję książki o historii rodziny Kleinów z Supraśla w Galerii Slendzińskich. Po spotkaniu można było kupić tę publikację i szereg innych książek przywiezionych przez promotorkę. Uwagę moją zwróciła prawdziwa "cegła", czyli wydana w roku 2017 w Supraślu "Porta Supraśla. Liceum Plastyczne im. Artura Grottgera" autorstwa Stanisławy Łajewskiej Szypluk, niegdyś nauczycielki języka polskiego, a wcześniej absolwentki tegoż liceum, która zresztą bardzo sprawnie i dość ciekawie prowadziła spotkanie poświęcone promocji książki. Książka przeleżała swoje na mojej "kupce" książek oczekujących, aż przyszedł w końcu jej czas.

Muszę przyznać, że to prawdziwa skarbnica wiedzy o szkole, jej historii, nauczycielach prowadzących zajęcia i uczniach od początku istnienia szkoły, mieszczącej się na początku w budynku jeszcze przy ulicy Kilińskiego w Białymstoku. Rozdziały poświęcone najwcześniejszym nauczycielom powstały w oparciu o istniejące publikacje (wydawane głównie przez Galerię Slendzińskich w Białymstoku), co może być drobniutkim zarzutem do książki, ale olbrzymia większość powstała w oparciu o ankiety przekazywane byłym absolwentom i nauczycielom. To przecież ogrom pracy logistycznej i redakcyjnej. I dzięki temu ogrom wiedzy, z której możemy teraz korzystać. Prawdopodobnie wiele osób, które są lub były absolwentami szkoły na ankiety nie odpowiedziało. Książka nie jest więc zamkniętym kompendium wiedzy o ludziach związanych z supraską szkołą i w tej materii możliwe są nowe odkrycia i publikacje.

Czytając książkę nie sposób uciec od refleksji, jak różnymi drogami podążali później absolwenci, zarówno jeśli chodzi o rozwój profesjonalny, życie zawodowe, jak i rodzinne. Można dziś ich spotkać na całym świecie, a wielu z tych których już nie ma pozostawiło swoje ślady na ziemi. Znalazłem i ja wiele ciekawych wiadomości w tej książce, interesujących być może tylko dla mnie (lub nie), które poniżej pokrótce wymienię.

Aleksander Wels - na jego temat, jako nauczyciela, wychowankowie szkoły wypowiedzieli w książce wiele ciepłych słów, jest też obiektem wielu anegdot zawartych w książce.

Wojciech Załęski -  w książce jest cały ogrom wypowiedzi na temat Wojciecha, jako nauczyciela, znanego przede wszystkim szerzej jako współtwórca Collegium Suprasliense, zbieracz historii związanych z powstaniem styczniowym, badacz historii Eliasza Klimowicza, czy artysta rzeźbiarz.

Ewa Klimaszewska - nauczycielka francuskiego, poznana przeze mnie kiedyś przypadkowo w czasach gdy o wiele więcej ludzi czytało blogi i je pisało. Ewa pisze od dawna bloga o swoich podróżach, ale mnie zauroczyły jej pierwsze posty poświęcone własnej najwcześniejszej historii. No i w tamtych, bardziej blogowych czasach odbyło się kiedyś spotkanie w restauracji Esperanto w Białymstoku, w którym udział wziął niżej podpisany, Ewa, Sosenka i Pani Łyżeczka oraz pewien ksiądz, którego artykuły widzę czasami w lokalnej prasie katolickiej. Spotkanie już później raczej nie do powtórzenia. W rozdziale poświęconym Ewie pojawia się dla mnie niespodziewanie nazwisko Zbigniewa Wierzchowskiego, którego poznałem kiedyś w czasach szkolno-studenckich tylko dlatego, że mieszkałem w Gorzowie Wlkp.

W książce jest też wiele innych ciekawostek, na przykład dotyczących pomnika w Janowie, Józefa Wojtulewskiego i PTTK, gobelin w kościele św. Mateusza w Pabianicach, cmentarza powstańców listopadowych w Kopnej Górze, białostockich cerkwi św. Ducha i Haghia Sophia, auli w białostockim pałacu Branickich, mozaiki na budynku szpitala im. J. Śniadeckiego w Białymstoku, wystroju kościołów w Lachowie i Suchowoli, czy Klubu Kalina na białostockich Dziesięcinach.

Osoby zainteresowane historią regionu powinny sięgnąć po książkę obowiązkowo.

Stanisława Łajewska Szypluk "Porta Supraśla. Liceum Plastyczne im. Artura Grottgera", Supraśl 2017

sobota, 21 września 2024

Trochę osobiście przy okazji lektury książki Szymona Datnera

Po raz pierwszy świadomie usłyszałem o Szymonie Datnerze, czytając "Przewodnik historyczny" po Białymstoku Andrzeja Lechowskiego. Dziś patrząc na poświęconą Szymonowi Datnerowi notkę na stronie 137 tej książki jestem świadom (a wcześniej nie zdawałem sobie z tego sprawy), że zdjęcie przedstawia jego przedwojenną rodzinę. Czuję cały dramat historii uosabianej przez to zdjęcie. Wówczas, gdy czytałem przewodnik Lechowskiego, dopiero raczkowałem, jeśli chodzi o historię białostockich Żydów i zapamiętałem Datnera głównie jako tego, który przeżył białostockie getto i napisał o jego zagładzie. Poźniej przyszła lektura książki Ewy Rogalewskiej, a potem wiele książek - świadectw tych którzy przeżyli. Jako pierwszą przeczytałem właśnie "Walkę i zagładę Białostockiego Ghetta" - pierwsze powojenne wydanie, jeszcze z 1946 roku.

***

Chciałbym na chwilę się zatrzymać i opowiedzieć trochę o percepcji historii tej wielkiej, narodowej, jak i tej małej, lokalnej na własnym przykładzie. Myślę, że to ważne zwłaszcza w kontekście książki, o której chciałbym tu napisać. Wychowany byłem w rodzinie o negatywnym stosunku do rzeczywistości PRLowskiej, choć niekoniecznie aktywnej jeśli chodzi kontestowanie systemu. Wiedziałem z domu i z rozmów z kolegami z podwórka i ze szkoły, że wersja historii przedstawiana szkole ma się do prawdy jak pięść do nosa. Już w podstawówce usłyszałem o Katyniu, a wielkim szokiem było dla mnie, gdy dowiedziałem się, że babcia pochodzi z Pińska, który kiedyś należał do Polski. Wówczas jeszcze za wcześnie było na stawianie pytań, jak do tego doszło, że przestał należeć do Polski.

Moja świadomość odnośnie historii kształtowała się tak naprawdę już po 1989 roku. Raczej przeciwny byłem tzw. grubej kresce, uważając że niesprawiedliwością jest nie rozliczenie systemu komunistycznego. Jeśli chodzi o stosunek do wspólnej historii polsko-żydowskiej, miałem ugruntowane przekonanie o poświęceniu Polaków w ratowanie Żydów podczas wojny (Sprawiedliwi wśród narodów świata) mimo tego, że groziła za to kara śmierci. Przeczytałem też "Umarły cmentarz" Krzysztofa Kąkolewskiego, przez co ukształtował się mój pogląd na sprawę pogromu kieleckiego, jako prowokacji komunistycznej. Jeśli chodzi o rok 1968, traktowałem to jako rozgrywkę wewnątrzpartyjną, na którą zwykli ludzie nie mieli wpływu. Generalnie mój pogląd na stosunki polsko-żydowskie był taki: my byliśmy ok, ale Żydzi, zwłaszcza ci, którzy byli wysoko w partii komunistycznej niekoniecznie. Przemawiały do mnie twierdzenia autorów, których czytałem i szanowałem, o tym, że jednolitość narodową po II wojnie światowej wygraliśmy jak na loterii, przez co jesteśmy w stanie unikać napięć między nacjami zamieszkującymi kraj, jak to było przed wojną. Później przyszła głośna książka Jana Tomasza Grossa o Jedwabnem, przerwane śledztwo, przeprosiny Aleksandra Kwaśniewskiego. Jeśli nawet przyjmowałem, że mordu dokonali sąsiedzi Polacy, to raczej z zastrzeżeniem, że dokonało się to z poduszczenia Niemców i że ci którzy tego dokonali, to był margines społeczny. Mając tak ukształtowane poglądy sięgałem po lekturę wpomnianej książki Szymona Datnera. Datner pisał o powstaniu w getcie i zagładzie getta białostockiego, będąc zwolennikiem nowego, komunistycznego systemu. I choć pisał o faktach historycznych, zapamiętałem jego pierwszą książkę również ze wzgledu na jej ton, który nie współbrzmiał z moim stosunkiem do PRLu.

Tego rodzaju postawa myślenia o własnej historii jest bardzo wygodna. Z jednej strony żyje się w pewnego rodzaju strefie komfortu. Skoro byliśmy jako Polacy ok, to nawet jeśli jakieś drobne sprawy w naszej historii są okryte cieniem wstydu, to nie mają wpływu na jej ogólny osąd. I nie ma potrzeby dociekania, czy aby na pewno byliśmy ok. Mieszkając w zachodniej Polsce, na terenach bardzo jednolitych narodowo, gdzie w czasach mojego dzieciństwa jeśli można było mówić o podziałach to raczej na linii partyjny-bezpartyjny, a osoby nie będące nominalnie katolikami wśród moich przyjaciół, kolegów i znajomych stanowiły mniejszość, nie miało się zbyt wielu bodźców zewnętrznych, które mogły taką postawę zmienić. Nie znałem żadnego Żyda osobiście. Jeśli już o osobach pochodzenia żydowskiego wspominało się wówczas, to raczej w kontekście osób publicznych, jak Adam Michnik, Jerzy Urban, czy Bronisław Geremek, z których wyborami politycznymi w ogóle się nie identyfikowałem.

W międzyczasie przeprowadziłem się na Podlasie. Poznałem tu wiele osób wyznania prawosławnego. I zetknałem się z zupełnie innym pojmowaniem historii najnowszej i tej starszej. Osoby wyznania prawosławnego bardzo często wywodzą się z lokalnych społeczności wiejskich, gdzie dziadkowie, a często i rodzice mówili językiem tutejszym, bliższym językowi białoruskiemu, czy ukraińskiemu niż polskiemu. Społeczności te mają za sobą trudne historie związane z bieżeństwem, poczuciem bycia traktowanym jak obywatele drugiej kategorii po odzyskaniu przez Polskę niepodległości, wymuszaniem wyjazdów do ZSRR po II wojnie światowej, jako przedstawicieli mniejszości białoruskiej. Osoby wyznania prawosławnego mają często zupełnie inny stosunek do PRL, bardziej przychylny i często bardzo krytyczny do tzw. pańskiej Polski przed 1939 rokiem.

Mój przyjazd na Podlasie zbiegł się również z zaczyywaniem się książkam Józefa Mackiewicza, wielkiego krytyka rządów sanacyjnych, ale też antykomunisty i obrońcy mniejszości narodowych na kresach, których polityka polskich władz wpychała w wprost w ręce ideologów komunistycznych (świetny zbiór reportaży "Bunt rojstów").

Nie od rzeczy będzie wspomnieć o moich własnych badaniach genealogicznych, które przekonały mnie, że na to kim jestem mały wpływ całe pokolenia przodków chłopskich, żyjących poza głównym nurtem historii. Odkryłem, że wśród swych przodków miałem też Rusinów wyznających prawosławie, a także ewangelików pochodzenia niemieckiego.

Po czwarte, pracując jako genealog i przewodnik genealogiczny, zacząłem mieć coraz częstszy i intensywnejszy kontakt z potomkami Żydów, Niemców i innych nacji zamieszkujących tereny Polski. Pojawiło się w moim życiu coraz więcej szans spoglądania na naszą historię oczami "innych". I rozumienia tych innych punktów widzenia.

Dziś inaczej patrzę na historię, akceptując fakt, że każdy ma własną prawdę. Zacząłem również coraz bardziej zwracać uwagę na mikrohistorie, jako o wiele ważniejsze niż narracje historyczne, którym jesteśmy poddawani w szkole i w mediach. Niekoniecznie identyfikuję się z polityką historyczną, jako że nie ma na celu stałe dochodzenie do prawdy, co jest istotą historii, tak jak ja ją rozumiem.

***

Panią Helenę Datner, córkę Szymona Datnera poznałem przypadkowo, dzięki artykułowi o mogile leśnej w Izobach. Z wielkim oczekiwaniem otwierałem więc otrzymaną książkę Szymona Datnera "Zagłada Białegostoku i Białostocczyzny. Notatki dokumentalne", wiedząc mniej więcej czego mogę się spodziewać po jej treści. Choć rzeczywistość przerosła moje oczekiwania.

 Tytuł książki nie do końca oddaje jej zawartość. To prawda, że pretekstem do jej wydania były nie publikowane dotychczas notatki dotyczące zagłady Białegostoku, ale również mniejszych ośrodków na Białostocczyźnie, gdzie mieszkały większe skupiska Żydów przed wojną. Ale książka ta zawiera również część drugą, tekst pani Heleny poświęcony ojcu.

Dla mnie wartością pierwszej części książki były informacje dotyczące codziennego funkcjonowania i organizacji białostockiego getta, Większość ludzi zanteresowanych naszą lokalną historią nie ma o tym, jak myślę bladego pojęcia (jak i ja miałem dużo mniejsze). Poza tym o wielu faktach poruszonych w tych notatkach już wiedziałem. Czytałem je niejako dla przypomnienia i zapoznania z ekspresyjnym i emocjonalnym językiem autora.

Najwięcej przyjemności i wzruszeń dostarczyła mi jednak druga część książki poświęcona historii życia i działalności Szymona Datnera, napisana przez panią Helenę. Nie jest to historia opowiedziana czołobitnie. Pokazuje niezwykle utalentowanego, indywidualnego, pracowitego, często błądzącego i zawierającego niedobre kompromisy człowieka niezwykle doświadczonego przez historię, w świetle tak obiektywnym, jak to chyba tylko możliwe. Odkrywa wiele nieznanych faktów z życia Szymona Datnera, opowiada historię jego zmagań ze środowiskiem Żydowskiego Instytutu Historycznego, Głównej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich w Polsce, czy wreszcie nielegalnej ucieczki z Polski w latach 40-ych do chorego ojca w Palestynie i pobytu w obozie na Cyprze. Bardzo ciekawa jest ta część tej historii, która pokazuje jak w latach 60-ych zmieniała się polska narracja opowiadania o zagładzie Żydów i o polskim wkładzie w Holocaust. Narracja, która w oficjalnym obiegu wciąż funkcjonuje (i do której też przyczynił się Szymon Datner) i która ukształtowała umysły wielu Polaków, czego ja jestem przykładem.

Jestem wdzięczny za to, że po latach wiedzy o istnieniu kogoś takiego jak Szymon Datner i wiele lat od czasu, gdy powstała w mej głowie ogólna opinia o autorze "Walki i zagłady białostockiego getta" mogłem przeczytać tę książkę, wzbogacając swoją wiedzę o aktywnym świadku historii XX wieku, weryfikując swą dotychczasową wiedzę na jego temat. Jak mawiał Józef Mackiewicz "Tylko prawda jest ciekawa", a ta książka jako, że krytyczna i dobrze udokumentowana wpisuje się w poszukiwanie prawdy.

Szymon Datner "Zagłada Białegostoku i Białostocczyzny. Notatki dokumentalne", Żydowski Insytut Historyczny im. Emanuela Ringelbluma, Warszawa, 2023.

niedziela, 4 sierpnia 2024

"Kamienie musiały polecieć..." - to trzeba przeczytać

 Nie spodziewałem się, że ta książka będzie taka.

Wciągająca.

Poruszająca.

Ciekawa.

Osobista.

A jednocześnie najważniejsza dla mnie, jeśli chodzi o przeczytane dotychczas teksty dotyczące relacji Polacy-Białorusini, katolicy-prawosławni, a także żołnierze wyklęci/bandy - ludność cywilna. Każdy z tych zazębiających się kontekstów tworzy tę opowieść.

Pierwszy raz usłyszałem o autorce od Iwony Zinkiewicz. Był 2014 rok. Siedzieliśmy w kawiarni Esperanto na białostockim rynku, gdzie namawiałem moją koleżankę na wspólne zorganizowanie autokarowej wycieczki śladami Mirysa. O bieżeństwie jako takim wiedziałem już wcześniej, ale nie wiedziałem, że jest osoba, która zbiera relacje rodzinne dotyczące tego okresu. Napisałem wówczas do Anety, a ona opublikowała moją relację w formie wywiadu. W mojej gorzowskiej rodzinie temat bieżeństwa jednak nie istniał. Wydaje mi się, że jedynie powojenna historia (świebodzińska, gorzowska, trochę moryńska) była tym, co mentalnie tworzyło nasze rodzinne myślenie o korzeniach. Czasy przedwojenne były pewnego rodzaju mitem. Opowieści mojej prababci, która pewnego razu pojawiła się w naszym gorzowskim życiu, o czasach przedwojennych w Pińsku też takim mitem się stały w mojej wyobraźni. Zwłaszcza, że Pińsk znajdował się w ZSRR, czyli gdzieś w niedostępnym i raczej mało przyjaznym miejscu. O epizodzie bieżeństwa w rodzinie mojej praprababci wiedziałem bardzo niewiele i do dziś moja wiedza nie została poszerzona. Gdy czytałem inne wywiady na stronie Anety, a później jej książkę, zdawałem sobie sprawę, że moja historia różni się w znaczący sposób od relacji innych osób. Opowieści o bieżeństwie w żaden sposób nie uformowały mnie w dzieciństwie, odkryte przeze mnie rusińskie korzenie prababci również. Można powiedzieć, że były to raczej moje własne historie rodzinne, które stały się takimi przypadkowo przy okazji poszukiwań genealogicznych.

Jeśli chodzi o tematykę obecnej książki, było ze mną zupełnie podobnie. Nic, co by się z tematyką książki zazębiało nie występowało w mojej rodzinnej historii. Troje dziadków w Niemczech na robotach przymusowych podczas wojny, jedna tylko babcia wraz z Armią Polską przy Armii Czerwonej dotarła do Berlina w charakterze łączniczki. Żadnych patriotycznych historii, jakich wiele można znaleźć w literaturze przedmiotu. Po wojnie dziadkowie układali sobie życie na Ziemiach Odzyskanych. Żadnych "leśnych" w rodzinie nie miałem, konflikty narodowościowe też moją rodzinę po wojnie ominęły. Gdy pod koniec lat 90-ych osiadłem w Białymstoku, miałem poglądy antykomunistyczne wyniesione z domu rodzinnego (mama i wujek w Soldarności przed stanem wojennym z krytycznym stosunkiem do PRLu). Zaczynałem czytywać Józefa Mackiewicza, którego odkryłem dzięki książce Czesława Miłosza "Rok myśliwego" i "Dziennikom" Stefana Kisielewskiego i którego proza wpłynęła mocno na moje myślenie w kategoriach politycznych i ogólnoludzkich. Mackiewicz był przede wszystkim antykomunistą, a najważniejszym jego mottem życiowym było hasło "tylko prawda jest ciekawa". Łaknąłem także informacji o tych wszystkich sprawach, których w PRLowskiej szkole nas nie uczono - o Katyniu, o podziemiu niepodległościowym po wojnie i wszelkich innych ukrywanych bądź przeinaczanych faktach z naszej historii. "Rzuciłem się" na wszelkiego rodzaju lektury, których wcześniej nie miałem szansy poznać.

Przed przyjazdem na Podlasie nie znałem żadnych wyznawców prawosławia. Nie wiedziałem też wówczas, że prababcia była prawosławna zanim wyszła za katolika i że zawarła z pradziadkiem związek małżeński dwukrotnie, najpierw w 1923 w cerkwi w Pińsku, a dwa lata później w kościele, zmieniając wyznanie na katolickie. W Białymstoku szybko stałem się świadom "spraw" buzujących na styku katolicko-prawosławnym. Poznawałem coraz więcej wyznawców tej religii. Zaczynałem czytywać Sokrata Janowicza, Czasopis, a jednocześnie byłem świadkiem scen niepojętego dla mnie napięcia. Z jednej strony słyszałem od miejscowych katolików o niechęci do prawosławnych i Białorusinów (którzy chcieli przyłączenia Białostoczyzny do ZSRR po wojnie), byłem też świadkiem (podczas procesji Bożego Ciała) słów wykrzyczanych przez jednego z uczestników "A teraz pod kościół św. Rocha i pokażemy ruskim". Wiedziałem wówczas, że chodzi o prawosławnych, ale nie wiedziałem co miał na myśli ten, który to wykrzyczał. Z drugiej zaś strony miałem coraz więcej znajomych, koleżanek, kolegów wyznania prawosławnego i nie raz słyszałem z ich ust, jak zła była unia brzeska, a także o tym, że to Jaruzelski uratował tutejszych prawosławnych przed hekatombą, gdyż katolicy podczas karnawału Solidarności rysowali krzyżyki na drzwiach ich mieszkań.

Uważałem i nadal uważam, że pamięć o tych, którzy walczyli po wojnie z systemem komunistycznym jest ważna, że często nie mieli innego wyboru, jak zostać w lesie, ale mam świadomość, że wielu z członków podziemia dokonywało zbrodni, czego najjaskrawszym przykładem jest Romuald Rajs "Bury" i że wielu ludzi podczepiało się pod "leśnych" dla zwyklego rabunku i załatwiania spraw osobistych. Oburza mnie więc wynoszenie "Burego" na piedestał, marsze organizowane w Hajnówce niejako w kontrze wobec potomków osób mordowanych po wojnie, czy budowanie pamięci historycznej w kolorach biało-czarnych. Wcale nie uważam, że w Białymstoku musi być ulica Łupaszki i razi mnie, że pomnik poświęcony pomordowanym furmanom w Puchałach Starych można było postawić przy ogrodzeniu cerkwi na Antoniuku, ale już nie w centrum miasta. Jestem za odkrywaniem prawdy, ale nie za polityką historyczną.

Uważam, że nie ma innego wyjścia, jak rozmawiać o historii bez uprzedzeń i w szacunku dla innych poglądów. W odkrywaniu historii powinno być miejsce dla różnych, często sprzecznych narracji. Nikt nie ma i nie powinien mieć monopolu na prawdę.

Teraz więc może o tym, dlaczego książka Anety Prymaki-Oniszk tak mi się spodobała. Autorka swoją narrację wyjaśniającą istotę trudnych stosunków polsko-ruskich oparła na wydarzeniu z maja 1945 roku, kiedy zamordowany został jej dziadek Aleksander w Łosośnie. Ale sięgnęła do czasów też znacznie wcześniejszych, opowiadając w sposób bardzo szczegółowy o zawiłych relacjach międzykulturowych i międzywyznaniowych na naszych terenach.

Łosośna nieopodal Kuźnicy Białostockiej to miejsce oddalone od dotychczas opisywanych w literaturze historycznej wydarzeń powojennych, takich jak mord prawosławnych furmanów w Puchałach Starych, palenie wsi w okolicach Bielska Podlaskiego, czy zabójstwa w okolicach Choroszczy po II wojnie światowej. Dla mnie więc ma ta książka dużą wartość poznawczą.

Ile emocji musiało kosztować pisanie o losach swojej rodziny? Trudno to sobie wyobrazić, dla kogoś kto nigdy tego nie robił.  A tu jeszcze tak trudny temat, jak zabójstwo dziadka. Nie wiem jak to jest, gdy pisze się o historiach zamiatanych dotychczas pod dywan, gdy jest się członkiem mniejszości, gdy trzeba przełamywać dominującą narrację o czasach powojennych, wciskać się w nią z odmiennym spojrzeniem na historię. Wielki szacunek odczuwam do autorki za to, że zdecydowała się na przysłowiowe pot, krew i łzy i napisała tę książkę.

Szacunek również za szeroką kwerendę archiwalną przeprowadzoną na potrzeby tej książki. To wiele godzin i dni siedzenia w archiwum i ślęczenia nad interpretacją odnalezionych dokumentów w zaciszu domowym.

Ale najważniejsze jest to, że w odkrywaniu prawdy o przyczynach zabójstwa dziadka autorka nie cofała się przed rozmową z potencjalnymi oponentami, członkami rodzin katolickich z okolicy Łosośnej, autorami dokumentów sławiących działania podziemia, nie cofała się przed konfrontacją. Dzięki temu książka, choć pisana z tak osobistej pozycji zawiera maksymalną dawkę obiektywizmu, jaką można było sobie zamarzyć. Co z tego wszystkiego wyszło? Przeczytajcie, a nie pożałujecie.

Aneta Prymaka-Oniszk "Kamienie musiały polecieć. Wymazywana przeszłość Podlasia", Wołowiec, 2024

sobota, 20 lipca 2024

Bardzo ważna książka A. Cz. Dobrońskiego

O ile dobrze pamiętam, po raz pierwszy miałem bezpośrednią styczność z potomkami podlaskich Żydów, których dziadkowie wyemigrowali z Polski w okresie dwudziestolecia miedzywojennego, dopiero w zeszłym roku. Wcześniej wszyscy turyści, których oprowadzałem lub obwoziłem wywodzili się z wcześniejszej emigracji, której szczyt przypadł na przełom XIX i XX wieku. Dla nich ważna była historia Białegostoku przed I wojną światową podczas zaboru rosyjskiego, czasy pogromów 1905 i 1906 roku, rozwoju przemysłu włokienniczego. Niewiele ich natomiast obchodziła sprawa napięć między społecznościami polską i żydowską podczas odzyskiwania niepodległości, szkół z językiem hebrajskim, aliji do Izraela. Holocaust zaś dotyczył z reguły dalszych krewnych, z którymi ich ojcowie i dziadkowie już z reguły nie utrzymywali żadnych kontaktów lub jeśli te kontakty były podtrzymywane, to były bardzo rzadkie. Para, którą oprowadzałem w zeszłym roku, pamiętała jeszcze opowieści swoich dziadków z Białegostoku i Łomży, które dotyczyły czasów polskich. Poza identyfikowaniem adresów, gdzie ci przodkowie mieszkali, gdzie działali w organizacjach halucowych, poza odnajdywaniem nagrobków na cmentarzach w Łomży i Białymstoku, bardzo ważnym punktem programu była wycieczka śladami walk w getcie białostockim w roku 1943. Wówczas zdałem sobie sprawę bardzo wyraźnie, jak Białystok nie upamiętnia tych wydarzeń. Miejsca te, opisywane w literaturze, istniejące bądź już nie istniejące, poza pojedynczymi wyjątkami w żaden sposób nie są oznaczone w przestrzeni miejskiej. Chwała więc twórcom Szlaku Dziedzictwa Żydowskiego w Białymstoku za to, że taki szlak swego czasu powstał, ale Białystok powinien mieć również szlak powstania w getcie białostockim! W zeszłym roku podczas obchodów 80-rocznicy tego wydarzenia, odbyło się w mieście wiele imprez. Podczas spaceru szlakiem walk w getcie, który organizowała moja koleżanka Anna Kraśnicka, mimo sierpniowego upału zgromadziło się około 200 osób, co jest bardzo dobrą liczbą, jeśli chodzi o Białystok. To budujące, że białostoczanie interesują się historią społeczności, która została wymazana z tkanki miejskiej. Warto jednak, aby walki w białostockim getcie, zostały upamiętnione w sposób trwały.

Przy okazji zeszłorocznych obchodów wydano również kilka książek dotyczących tematyki żydowskiej i ja właśnie o jednej z nich chciałbym wspomnieć. Pozycję "Kobiety w białostockim getcie" Adama Czesława Dobrońskiego przeczytałem dopiero niedawno, choć od prawie pół roku czekała na mojej półce z książkami do przeczytania. Cóż zrobić, piętrzy się na niej dość spory stos. Dlaczego uważam, że ta książka jest ważna? Po pierwsze, ukazało się już wiele pozycji wspomnieniowych tych, którzy przeżyli białostockie getto, jedno poważne opracowanie literatury białostockiego getta, a także książka Szymona Datnera, który dość szczegółowo opisał przebieg powstania w białostockim getcie. Jednak nie znam pozycji, która opisywałyby tak dokładnie życiorysy tych, którzy za konspirację w getcie odpowiadali i którzy poprzez swoje działania do wybuchu walk w getcie doprowadzili. Nazwiska Chajki Grossman i Bronki Klibańskiej były znane tym, którzy przeczytali chociażby pierwszą powojenną relację z walk w getcie Szymona Datnera. Ale były to tylko nazwiska. Tu mamy przedstawione ich życiorysy, motywacje, spisane przeżycia wewnętrzne, a także dalsze, powojenne już losy. Kto interesuje się historią Białegostoku, zetknął się na pewno także z historią Ewy Kracowskiej, tu tak dokładnie i szczegółowo przedstawioną. Przyznam, że nie wiedziałem do tej pory zbyt wiele o Mirze Becker, więc ta część książki ma dla mnie podwójną wartość.

Po drugie, nie jest to tylko książka o kobietach w getcie. Bronka Klibańska kochała się w Mordechaju Tenenbaumie-Tamaroffie i jej wspomnienia siłą rzeczy dotyczą również przywódcy białostockiej żydowskiej konspiracji. Ale męskim bohaterem książki jest też Josef Makowski, późniejszy mąż Ewy Kracowskiej. Mamy w książce żywych ludzi, z krwi i kości, marzących, kochających, popełniających błędy. Jednym z głównych celów nazistów było odczłowieczenie ofiar. Książka, jak ta, stawia je na piedestale człowieczeństwa. Mordechaj Tenenbaum-Tamaroff był dla mnie dotychczas nieznanym, tragicznie poległym bohaterem białostockiego getta. Teraz mam wrażenie, że choć trochę go poznałem jako człowieka.

Po trzecie wreszcie (to dla tych, którzy umniejszają znaczenie powstania w białostockim getcie, twierdząc, że wzięła w nim udział jedynie garstka Żydów i Żydówek), książka pokazuje, że walka z bronią o przeżycie lub tylko godną śmierć nie była wcale popularna wśród Żydów. Białostocki Judenrat stał do końca na stanowisku, że tylko praca dla Niemców, bycie użytecznym, pozwoli przeżyć wojnę. My dziś wiemy, że Auschwitz, Treblinka i Majdanek zdarzyły się naprawdę. Wówczas bardzo trudno było w to uwierzyć. Taka wiedza wielu doprowadzała do apatii. Miałem okazję ostatnio, dzięki uprzejmości rodziny, przeczytać wspomnienia Izzy'ego Lautenberga, który przez pewien czas pracował, jako policjant w łódzkim getcie. Tam powstanie nie wybuchło, a większość mieszkańców została zamordowana w obozach zagłady, do końca wierząc, że bierność doprowadzi ich do końca wojny. Dlatego, niezależnie od tego, że nie udało się w Białymstoku zmobilizować większości do czynnego oporu, warto pamiętać o tych, którzy postanowili stawić opór nazistowskiemu szaleństwu.

Adam Czesław Dobroński "Kobiety w białostockim getcie. "Jak smutno strasznie żyć"", Białystok, 2023

sobota, 6 kwietnia 2024

Polski dworek i czasy nierówności - Pamiętniki Wacławy Lignowskiej

Do Muzeum Przyrody w Drozdowie zawitałem dwukrotnie. Pierwszy raz w ramach kursu dla przewodników turystycznych już wiele lat temu. Kupiłem wówczas w muzeum dwie książki Izabeli Wolikowskiej z Lutosławskich, z których ta poświęcona wspomnieniom związanym z Romanem Dmowskim była bardzo dobra, pozwalająca lepiej zrozumieć rolę, jaką Dmowski odegrał w Wersalu podczas kształtowania się państwowości polskiej po I wojnie światowej. Żałuję że wówczas nie kupiłem innej książki, która musiała czekać kilkanaście lat, aby trafić w me ręce, czyli "Pamiętników 1897-1918" Wacławy Lignowskiej.

Autorka wywodziła się z drobnej szlachty z Podlasia, a po śmierci męża została zatrudniona w Drozdowie do towarzyszenia pani Paulinie Lutosławskiej, wówczas także wdowie. Jest to książka plotkarska, opisująca różne wydarzenia dnia codziennego, które przydarzały się w drozdowskim dworze Lutosławskich (właściwie we dwóch dworach - Górnym i Dolnym) na przełomie wieków. Jednak autorka, do której od początku poczułem sympatię, dysponowała niezwykłym zmysłem obserwacji, co pozwoliło jej niezwykle barwnie opisać codzienne życie w dość zamożnym polskim dworze przełomu wieków, szczegółowo nakreślić charakterystykę psychologiczną mieszkańców, a także całego dość szerokiego otoczenia osób pracujących dla dworu, wywodzących się z różnych warstw społecznych.

Książka przede wszystkim pokazała mi z jak różnych osobowości składała się rodzina Lutosławskich, jakimi zaletami i wadami dysponowali jej członkowie, jak wiele drobnych i poważniejszych konfliktów trawiło tę rodzinę, mimo pozorów li tylko szczęślwego życia. Potrafię już umiejscowić każdą z osób na drzewie genealogicznym, nie wyłączając kompozytora Witolda Lutosławskiego, o którym najwcześniej w swym życiu usłyszałem.

Autorka co ważne przejawiała również wrażliwość społeczną. Lektura jej pamiętników pozwoliła mi wyraźnie poczuć, jak różniły się stosunki społeczne na początku XX wieku od dzisiejszych i jak wiele w dziedzinie równości społecznej zawdzięczamy strasznemu wiekowi XX.

Myślę, że jest to lektura ważna dla zrozumienia czasów nierówności społecznych u ich schyłku, a dla miłośników Podlasia książka na pewno z kategorii "must read".

Wacława Lignowska "Pamiętniki 1897-1918", Muzeum Przyrody w Drozdowie, Drozdowo 2008


środa, 8 listopada 2023

Księga pamięci gminy żydowskiej w Jedwabnem

Mam w rękach książkę w twardej okładce formatu A4 i wracam wspomnieniem do przyjemnego momentu, gdy dostałem ją w prezencie (Dziękuję Towarzystwu Naukowemu im. Wagów w Łomży), a także do chwil pełnych zaciekawienia, gdy ją czytałem. "Księga pamięci gminy żydowskiej w Jedwabnem" różni się od innych ksiąg pamięci tego wydawnictwa, które do tej pory przeczytałem nie tylko zawartością. Rozpoczyna ją niezwykle osobisty i wzruszający tekst autorstwa Małgorzaty K. Frąckiewicz, która w Jedwabnem spędziła wiele chwil swego dzieciństwa i młodości. Do Jedwabnego przyjeżdżała do dziadków i dalszych krewnych, których wspomniała, tak jak wielu innych mieszkańców tego miasteczka, a także jego smaki, zapachy, odgłosy, topografię.  Nie było już wówczas Żydów, którzy zostali zamordowani w pewien lipcowy dzień 1942 roku. Poprzez ten tak osobisty tekst autorka w pewien sposób oddała im hołd. Jak napisała w zakończeniu swego wspomnienia: "Opublikowanie Księgi pamięci gminy żydowskiej w Jedwabnem mam nadzieję, ne będzie stanowiło powodu do kolejnej sensacji, lecz stanie się inspiracją lub prostą drogą do świadomej lektury i zwyczajnej, życzliwej pamięci o świecie, którego już nie ma."

Jedwabieńska księga pamięci jest nietypowa również z innego względu. Duża część tekstów występuje w niej podwójnie. Oryginał ukazał się bowiem w jidysz, gdy duża część społeczności Żydów jedwabienskich mieszkających poza krajem wciąż posługiwała się tym językiem. Później jednak, wraz z zanikaniem tego języka, zdecydowano się przetłumaczyć większość tekstów na hebrajski i angielski. Wersja polska zaś zawiera tłumaczenia z pierwotnej wersji w jidysz i z wersji przetłumaczonej na angielski i hebrajski.

Można powiedzieć, że księga pamięci Żydów z Jedwabnego jest uboga w teksty w porównaniu z innymi księgami pamięci z regionu (na przykład z Księgą pamięci Żydów ze Stawisk). Stosunkowo dużo ich dotyczy okresu sprzed pierwszej wojny światowej. Jest kilka poświęconych okresowi 1919-1939. Niewspółmiernie dużo uwagi poświęca się w księdze staraniom o wybudowanie synagogi emigrantów z Jedwabnego w Nowym Jorku.

Najwazniejszym dla mnie tekstem jest jednak "Pielgrzymka" rabiego Juliusa L. Bakera, który odwiedził Jedwabne w 1966 roku. Moim zdaniem niezależnie od tego, jak wiele książek powstanie na temat zagłady Żydów Jedwabnego, czy będziemy się oburzać lub pochwalać to co napisali Gross czy Chodakiewicz, wskazywać winnych, bronić się, czy wypierać, nie zmieni to pustki i smutku, którą czuje każdy potomek polskich Żydów, niezależnie, czy przyjeżdża do Jedwabnego, Białegostoku, Łomży, Trzciannego, czy jakiegokolwiek innego miejsca w Polsce, gdzie kiedyś żyli jego krewni, a dziś rzadko kiedy pozostały jakieś materialne ślady tego życia. 

Julius L. Baker pisze z entuzjazmem o planowaniu swej wyprawy do Polski, o zachwycie lobby hotelowym po przylocie, czy flagą izraelską na sąsiednim stoliku w jadalni hotelowej. Entuzjazm ten mija wraz z odwiedzinami miejsc bardziej znajomych. Zakończył on swój tekst następującymi słowami:

 "Byłem niezłomny w mojej wierze w ludzi. Nagle, moje więzi zostały przecięte. Moja przeszłość była pamięcią tylko dla mnie. Gdziekolwiek szukałem rzeczy znanych, bliskich, znajdowałem tylko pustkę. Żeby zatrzymać okropną depresję, która przejmowała mnie z każdej strony, musiałem wydostać się z Polski, tak szybko, jak to było możliwe. Potrzebowałem pociechy moich własnych ludzi wokół mnie, aby odzyskać stabilność."

"Księga pamięci gminy żydowskiej w Jedwabnem", Łomża, 2022

sobota, 11 marca 2023

Starosielce, czyli Stara Wieś w książce

Pod koniec ubiegłego roku na lokalnym rynku księgarskim pojawiła się książka Wiesława Wróbla i Edyty Bezzubik "Starosielce. Metryka wsi i ludzi". Moje zainteresowanie Starosielcami, Bażantarnią, Nowym Miastem miało swoją kulminację w roku 2015, gdy przygotowywałem spacer w ramach akcji "Odkryj Białystok z przewodnikiem" organizowanej przez Klub Przewodników Turystycznych przy Regionalnym Oddziale PTTK w Białymstoku. Spacer odbył się w styczniu 2016 roku i wiódł trasą od pętli autobusowej przy ulicy Octowej przez ogródki działkowe, skrzyżowanie z ulicą Pogodną, aby zakończyć się przy ulicy Pułaskiego. Efektem przygotowań do spaceru był cykl artykułów na blogu poświęcony Bażantarni, Stawom Marczukowskim, Pstrągarni, czy właśnie Starej Wsi, czyli Starosielcom. Książka Wiesława Wróbla i Edyty Bezzubik wpisuje się więc w moje wciąż nie gasnące zainteresowanie południowo-zachodnimi i zachodnimi rejonami dzisiejszego Białegostoku.

Zaznaczyć należy, że książka nie dotyczy dawnego miasta Starosielce, a dawnej wsi Starosielce, czyli okolic dzisiejszych ulic o nazwach Ścianka, Starosielce i Oboźna w Białymstoku.

Zaczyna się bardzo ciekawie przedstawieniem najstarszej historii wsi nierozerwalnie związanej z historią dóbr Białystok. Dominująca narracja większości dotychczasowych opracowań historycznych i popularnonaukowych wskazuje, że dobra Białystok powstały w połowie XV wieku, w związku z nadaniem uczynionym przez Wielkiego Księcia Litewskiego na rzecz Jakuba Raczki Tabutowicza. Jednak najstarsza wzmianka o Białymstoku pochodzi dopiero z 1514 roku, gdy dobra te stanowiły własność wnuka Mikołaja Michnowicza Raczkowicza. Jako, że informacje o nadaniu z połowy XV wieku pochodzą od Jana Glinki, który nie oparł się w swych twierdzeniach na żadnym istniejącym dokumencie, wydaje się, że początek dóbr białostockich należy przesunąć na ponad pół wieku później. Książka delikatnie sugeruje ten nowy porządek myślenia.

Dalej jest równie ciekawie, gdyż opis historii Starosielc został oparty na bardzo rzetelnej kwerendzie archiwalnej, na artykułach prasowych do czasów współczesnych oraz na wspomnieniach mieszkańców. Książka bogato ilustrowana jest dawnymi zdjęciami mieszkańców wsi, pochodzącymi z kolekcji prywatnych. Prawdziwy rarytas! Dotychczas nikt nie napisał monografii wsi Starosielce, a ta która właśnie powstała jest kompendium wiedzy, jakich nie uświadczysz na lokalnym rynku księgarskim. Zwłaszcza, że w drugiej części książki zamieszczone zostały tablice genealogiczne tych rodzin starosielskich, które zamieszkiwały wieś przynajmniej od XVIII wieku.

Jako, że interesuje mnie ostatnio wieś Klepacze, sprawdziłem, jak wiele powiązań natury genealogicznej miały rodziny starosielskie z rodzinami sąsiedniej wsi Klepacze. Oto one:

1. Elżbieta Boratyńska ze Starosielc, wywodząca się z rodziny ogrodnika Izabeli Branickiej, Jana Boratyńskiego w roku 1826 wyszła za Kazimierza Rajewskiego z Klepacz.

2. Jan Jakubowski ze Starosielc w roku 1856 poślubił Teofilę Rajewską (1834-?) z Klepacz .

3. Antoni Jakubowski ze Starosielc w roku 1886 poślubił Ewę Wysocką (1864-1900) z Klepacz.

4. Kazimiera Jakubowska ze Starosielc w roku 1932 poślubiła Józefa Borsuka z Klepacz.

5. Ewa Jedlińska ze Starosielc w roku 1875 poślubiła Ludwika Muszyńskiego z Klepacz.

6. Józef Jedliński ze Starosielc w roku 1929 poślubił Bronisławę Klejzik z Klepacz.

7. Kazimierz Janicki ze Starosielc w roku 1870 poślubił Anielę Wysocką (1849-po 1926) z Klepacz.

8. Józef Kuryłowicz ze Starosielc w roku 1889 poślubił Mariannę Turowską (1864-1902) z Klepacz.

9. Jan Kuryłowicz ze Starosielc w roku 1871 poślubił Mariannę Klejzik (1848-1921) z Klepacz.

10. Kazimierz Maciejczuk ze Starosielc w roku 1878 poślubił Mariannę Wysocką (1860-1929) z Klepacz.

11. Antoni Malinowski ze Starosielc w roku 1889 poślubił Weronikę Judycką (1864-po 1926) z Klepacz.

12. Franciszek Malinowski ze Starosielc w roku 1897 poślubił Katarzynę Kendys (1875-?) z Klepacz, która później w roku 1905 poślubiła Jana Dańkę z Białegostoku.

13. Kazimierz Malinowski ze Starosielc w roku 1897 poślubił Katarzynę Koszewnik z Klepacz.

14. Maciej Panas ze Starosielc w roku 1865 poślubił Mariannę Fiłończuk (1843-po 1890) z Klepacz.

15. Józef Rutkowski ze Starosielc poślubił w roku 1849 Mariannę Fiłończuk (1824-1849) z Klepacz, a po jej śmierci w roku 1850 poślubił Agatę Koszewnik (1827-1855) z Klepacz.

16. Marianna Smorszczewska ze Starosielc poślubiła w roku 1875 Antoniego Baszenia (1851-?) z Klepacz.


Całkiem sporo, jak na jedną książkę.

sobota, 21 stycznia 2023

Białowieża

Zdałem sobie sprawę, że mimo tylu lat prowadzenia bloga, w dużej części poświęconego Podlasiu, nie napisałem nic o Białowieży, a przecież jest to jedna z najważniejszych miejscowości położonych w tej części Polski. Pora nadrobić tę zaległość.

Początkowo (pod koniec lat 90-ych) moje wyjazdy były integracyjnymi wyjazdami firmowymi. Kulig z alkoholem (koniecznie żubrówka z sokiem jabłkowym pociągana z piersiówki), dojazd na miejsce ogniska, bigos, grochówka, pieczona dziczyzna, grzane wino. Czasami w niedzielę były to wyjazdy rodzinne, głównie do rezerwatu pokazowego żubrów. Zdarzały się również wyjazdy z kontrahentami z zagranicy, a i te zwykle też do rezerwatu pokazowego. Białowieża była wówczas wsią pod lasem, z drewnianymi domami, czasami pełniącymi funkcję agroturystyki, muzeum przyrodniczym z wypchanymi martwymi zwierzętami i równie mało zachęcającym do pobytu hotelem Iwa. Cała otoczka przyrodnicza nie interesowała mnie wówczas.

Jednym z przełomowych wyjazdów było kilkudniowe szkolenie Nokii połączone z imprezą integracyjną w 2001 roku. Szkolenie odbywało się w nowo otwartym hotelu Żubrówka, impreza integracyjna również. Urwaliśmy się z niej z grupką znajomych, lądując w Barze u Wołodzi w Hajnówce. Nasza wizyta w tym legendarnym już, zamkniętym na głucho miejscu, przerodziła się w dyskusje polityczne z "lokalsami". Nocowałem wówczas w Domku pod klonem", w jednej z tych drewnianych chat przekształconych w kwaterę agroturystyczną, co bardzo mi się wówczas podobało. Na tyle bardzo, że parę lat później spędziliśmy w tym miejscu Sylwestra z przyjaciółmi. Do dziś pamiętam smak żeberek w sosie przygotowanych przez gospodynię tego miejsca. Wówczas też miałem okazję zobaczyć wnętrze cerkwi prawosławnej wybudowanej dla cara Mikołaja II z pięknym ikonostasem z chińskiej porcelany. Sylwester przy ognisku, z flaczkami, piersiówką żubrówki, lasem dokoła i ciszą, z minimalną ilością fajerwerków gdzieś w oddali był niezapomnianym przeżyciem. Polubiłem Białowieżę.

Moje późniejsze przyjazdy były już o wiele bardziej świadome. Czytywałem artykuły Piotra Bajko w Czasopisie, słuchałem audycji Simony Kossak w Radio Białystok. Dużym odkryciem była dla mnie jej książka "Saga Puszczy Białowieskiej". Pozwoliła bowiem spojrzeć na Puszczę Białowieską z wielu perspektyw, wcześniej nie rozpoznanych.

Kolejne epokowe wydarzenie miało miejsce pod koniec października 2016 roku. W ramach wycieczki genealogicznej dla małżeństwa z Kaliforni, przyjechaliśmy do Białowieży, aby pójść na trzygodzinny spacer po rezerwacie ścisłym. Od rana lało jak z cebra, na miejscu spotkaliśmy się z angielskojęzycznym przewodnikiem i weszliśmy do rezerwatu ścisłego. Oprowadzał nas Joao Ferro, Portugalczyk, który osiadł w Białowieży i swą miłość do puszczy potrafił przekazać, jak mało kto. Po spacerze, siedząc w restauracji Pokusa, nie mogłem oprzeć się wrażeniu oczarowania. Wróciłem wtedy do domu odmieniony. Od tego czasu, gdy tylko była okazja, w gronie przyjaciół i rodziny przyjeżdżałem do Białowieży, aby zobaczyć jedyną pozostałość lasu pierwotnego w Europie raz jeszcze.

Pomysł na ten krótki artykuł przyszedł wraz z lekturą książki Adama Wajraka "Wilki", którą niedawno miałem na tapecie (podziękowania dla Naszego Sztabińskiego Domu). Świetna osobista opowieść o miłości (nie tylko do przyrody), bardzo pozytywna, która przypomniała mi, że poza ukochaną Suwalszczyzną, Puszcza Białowieska, a także Puszcza Knyszyńska należą do mych ulubionych miejsc na Podlasiu.



sobota, 14 stycznia 2023

Książka o Zamenhofie i Esperanto Waltera Żelaznego

Na początku grudnia zeszłego roku wybrałem się na promocję książki Waltera Żelaznego do Centrum Zamenhofa w Białymstoku. Przyznam, że nazwisko profesora Żelaznego niewiele mi mówiło przed spotkaniem. Poszedłem przyciągnięty tematyką książki. Jak napisano w wiadomości promującej spotkanie: "Co niezwykle istotne, autor rozprawia się z różnymi mitami narosłymi na przestrzeni wielu lat wokół biografii Ludwika Zamenhofa. Ale to nie wszystko, profesor Walter Żelazny zawarł w książce swoje spostrzeżenia i refleksje na temat ruchu esperanckiego, jego historii i działalności, szczególnie po II wojnie światowej."

Przyznam, że samo spotkanie miało przebieg przedziwny. Autor prowadził je w sposób odpychający, zakładając, że uczestnicy spotkania przeczytali już wcześniej książkę i odpowiadając na pytania z sali tonem mentorskim i pouczającym. Jednak to o czym mówił było bardzo interesujące. Ja sam książkę miałem okazję jedynie przewertować tuż przed samym spotkaniem, dzięki znajomym przewodnikom, których spotkałem na sali. Z jednej strony formuła książki, napisanej we współczesny sposób, poradnikowy, nie zachęcała, aby ją kupić. Z drugiej, to co opowiadał autor na spotkaniu, było na tyle ciekawe, że zdecydowałem się. I nie zawiodłem się!

Książka ta, to przede wszystkim kompendium wiedzy o Ludwiku Zamenhofie. Ale nie takiej zwykłej, potocznej, jaką można znaleźć w przewodnikach, czy artykułach. Tak jak książka Zbigniewa Romaniuka i Tomasza Wiśniewskiego "Zaczęło się na Zielonej..." obalała dotychczasową wiedzę o pochodzeniu rodziny Zamenhofów, skreślając Tykocin, który był tylko przystankiem na drodze między Suwałkami, a Białymstokiem, tak książka Waltera Żelaznego obala w sposób przystępny wiele innych mitów założycielskich esperanta: o białostockiej wieży Babel, o karze nałożonej na Marka Zamenhofa za przekroczenia cenzorskie, o konflikcie między ojcem, a synem, o wykształconych przodkach. Wiele z tych mitów powtarzanych jest przez przewodników, weszło bowiem dużo wcześniej do tak zwanej wiedzy potocznej. Ale nie na samym obalaniu mitów dotyczących Ludwika Zamenhofa polega wartość tej książki. Autor dokładnie opisał czynniki kulturowe, społeczne, geograficzne i historyczne, które wpłynęło na rozwój Zamenhofa. Możemy się dowiedzieć, o jakie myśli społeczno-polityczne opierał się Zamenhof, tworząc język esperanto, a także przeczytać o tych najważniejszych kierunkach, jak hilelizm i homaranizm, które były najważniejsze w rozwoju jego światopoglądu.

Ale sprawa Ludwika Zamenhofa to nie jedyna rzecz, dla jakiej warto książkę kupić. Autor rozprawia się również z ruchem esperanto. Poza wiedzą dotyczącą powstania i istoty ruchu, znajdziemy w książce sporo gorzkich słów o samym ruchu na świecie i w Polsce. Cennych, bo pisanych w sposób bardzo przekonujący z pozycji człowieka, który kilkadziesiąt lat działał w tym ruchu.

Część książki poświęcona omówieniu ruchu esperanckiego jest dla mnie nawet bardziej istotna z przyczyn osobistych. Nie wiem, czy którakolwiek z idei związanych z osobą Ludwika Zamenhofa czy językiem esperanto kierowały moją babcią, która skłoniła w latach 50-ych ubiegłego wieku mojego ojca do nauki tego języka. Mam w swych zbiorach zdjęcie babci, wówczas wciąż młodej kobiety z małym chłopcem, stojącymi na tle ruin jeszcze nie odbudowanej do końca Warszawy. Wiążę to zdjęcie z wyprawą do stolicy w związku z nauką esperanto przez mego ojca. Ojciec korespondował w esperanto do końca życia, a ja w swych zbiorach przechowuję pewnie tylko niewielki ułamek korespondencji w w tym języku z różnymi ludźmi ze świata, a także monetę japońską, którą dostałem od ojca w dzieciństwie, przysłaną mu przez esperantystę Japończyka.

Kilkanaście lat temu zależało mi na przetłumaczeniu tych kartek pocztowych i listów. Szukałem pomocy na różnego rodzaju forach i listach dyskusyjnych związanych z esperanto. Z pomocą przyszedł m wówczas Andrzej Szczudło. Nie mogłem wówczas przypuszczać, że Andrzej jest nie tylko esperantystą, ale i genealogiem i że wiele lat później spotkamy się na spotkaniu Jamińskiego Zespołu Indeksacyjnego, do którego Andrzej dołączył. 



Walter Żelazny "O Zamenhofie i Esperancie inaczej. Dla tych, którzy nie mają o tym zielonego pojęcia lub mają tylko zielone", Białystok, 2022

sobota, 7 stycznia 2023

Janusz Korbel. Na marginesie książki "Hipisi w PRLu"

Kupiłem i przeczytałem książkę Kamila Sipowicza "Hipisi w PRLu", którą kiedyś w jakimś programie zachwalała Kora. Okazała się bardzo ciekawa. Po dość szczegółowo przedstawionej historii ruchu hipisowskiego na Zachodzie, nastąpiła ta właściwa część książki. Wprowadzenie do tematu, czyli pierwsi hipisi w Polsce i geneza pojawienia się ich w Polsce, okraszone artykułami z epoki, a następnie wywiady z czołowymi przedstawicielami ruchu z całej Polski. Pokaźne kompendium wiedzy. Ale nie piszę tego krótkiego artykułu po to, aby omawiać tę książkę. Urodziłem się długo po powstaniu ruchu hipisowskiego w Polsce. Nigdy nie pociągała mnie ta ideologia. Pamiętam, jak w jakimś czasopiśmie PRLowskim przeczytałem artykuł o zespole Dżem. Musiało to być, gdzieś w połowie lat 80-ych. W oczach nastolatka, ocena zespołu, jego muzyki i ideologii wypadła blado. Gdy wszedłem w wiek, kiedy muzyka jakiej się słucha, służyła w pewnym sensie do samoidentyfikacji, w moim magnetofonie najczęściej leciała muzyka The Cure i New Model Army, a więc dźwięki z zupełnie innej bajki. Czytanie więc książki Sipowicza było swego rodzaju odkrywaniem innego świata.

Ale podczas lektury natknąłem się na bardzo ciekawy fragment w wywiadzie, jaki Kamil Sipowicz przeprowadził z Krzysztofem Lewandowskim.

"Mieszkałeś w buddyjskiej sandze na Kamieńczyku w Górach Świętokrzyskich?

Bywałem na Kamieńczyku - pierwszy raz latem 1974, a potem jeszcze kilka razy.

Kto tam był? Jarek Markiewicz?

Właścicielami dwóch drewnianych domów na Kamieńczyku byli Urszula Broll i Andrzej Urbanowicz oraz ceramik Bersz. Trzeci dom, nowo wzniesiony, formalnie należał do Janusza i Teresy Korbelów, ale budowała go cała buddyjska sangha. Jarek Markiewicz z Elżbietą Błaszkowską (Promykiem), podobnie jak wielu innych buddystów związanych z tą grupą, przebywali na Kamieńczyku okresowo, najczęściej w czasie sesji medytacyjnych, które trwały zwykle trzy dni.

Janusz Korbel, późniejszy twórca ekologicznej Pracowni Na Rzecz Wszystkich Istot, jest architektem, i to on był autorem koncepcji nowego domu, który miał sporą salkę przeznaczoną do medytacji. Niestety, projekt wybudowania centrum medytacyjnego na górze Kamieńczyk został zarzucony po kilku latach entuzjazmu, głównie z powodu kłopotów z wodą, którą trzeba było nosić wiadrami z sąsiedniej wsi."

Z nazwiskiem Janusza Korbela zetknąłem się czytając Czasopis, około 40 lat później w stosunku do czasów opisywanych na książce Sipowicza. Pamiętam, bardzo lubiłem czytać felietony na początku tej gazety: najpierw redaktora naczelnego Jerzego Chmielewskiego, odnoszące się do bieżących wydarzeń, później Tamary Bołdak-Janowskiej, poświęcone dzieciństwu spędzonemu w Narojkach, literaturze i językowi białoruskiemu, podlane zdrowym sosem feminizmu. Bardzo to wszystko było dla mnie ciekawe i odkrywcze, choć czasami narzekactwo w felietonach Tamary Bołdak-Janowskiej mnie irytowało. Trzecim felietonistą, którego bardzo ceniłem był Janusz Korbel. On z kolei zwracał szczególną uwagę na wszelkie aspekty związane z ochroną krajobrazu. Nigdy nie podobała mi się architektura postpeerelowska. Wiele osiedli białostockich zbudowanych po 1990 roku razi ciasnotą, brakiem koncepcji, brzydotą. Często mam wrażenie, że zostały zbudowane przede wszystkim dla zysku dewelopera. A przestrzenie przedmieść i wsi białostocczyzny w większości pokrywane są nijakimi domami, mającymi na celu zamanifestowanie zamożności, rzadko kiedy piękna i jakiegoś własnego pomysłu. Większość ogrodów przydomowych, szkoda mówić. Naśladownictwo cudzych wzorców i jednakowość. Janusz Korbel potrafił w swych felietonach o tym pisać przekonująco, ale zwracał również uwagę na to, co mogłoby przyczynić się do poprawy i zachowania piękna naszego krajobrazu. Ale wielkim uproszczeniem byłoby z mojej strony napisać, że tylko ochrona krajobrazu dominowała w jego felietonach. Pisał sporo o lokalnej kulturze, przyrodzie, procesach zachodzących w świecie. Zajrzałem do dawnych numerów Czasopisu i znalazłem felieton poświęcony Sokratowi Janowiczowi: "Mieszkałem długo na południu Polski i Białoruś dla mnie prawie nie istniała. Owszem, gdzieś tam były jakieś wspomnienia z dzieciństwa nad Narwią, gdzie dzieci za rzeką mówiły nieco inną gwarą, ktoś w rodzinie mamy, chociaż z drobnej polskiej szlachty, miał ruskie nazwisko (pochodzili z tzw. "wschodu"), ojciec z kolei miał powinowactwa ukraińskie, chociaż jego dziadek był Francuzem. Ale niewiele mnie to wszystko obchodziło. I oto, kiedy zamieszkałem na Podlasiu, nagle coraz bliższe stawały mi się sprawy białoruskie. Nie chcę używać zbyt patetycznych słów, ale to była sprawa serca bardziej niż rozumu. Już wiedziałem więcej o Sokracie, już sam szukałem i wciągałem się w jego teksty, zacząłem czytać "Czasopis" i przeczytanie felietonów Sokrata (choć pierwsze, na które trafiłem, były już po polsku) nie sprawiało już trudności. Poznałem Jerzego Chmielewskiego, Leona Tarasewicza i grono wspaniałych ludzi skupionych wokół osoby Sokrata. Kiedy podczas rozmowy pochwaliłem się Sokratowi tym czytaniem, zażartował w swoim stylu, mówiąc: "Janusz, to już tylko połowa kalectwa!".

Niestety od roku 2015 nie można już przeczytać żadnych nowych felietonów Janusza Korbela. Ani w Czasopisie, ani nigdzie indziej.



niedziela, 13 listopada 2022

Długo oczekiwana monografia Rudolfa Macury

Gdy w roku 2011 uczestniczyłem w spacerze "Śladami białostockiego modernizmu" poprowadzonym przez Sebastiana Wichra, nazwisko Rudolfa Macury wybrzmiewało dość często. Wówczas niewiele wiedziałem o pozostawionych w moim mieście realizacjach Macury. Przewodnik historyczny po Białymstoku autorstwa Andrzeja Lechowskiego zawierał bowiem tylko krótką notkę, w której Rudolf Macura został opisany, jako architekt i malarz, który w Białymstoku zrealizował kilka swoich projektów, między innymi Dom Misji Barbikańskiej (wówczas, w roku 2011 kino Syrena), pomnik Ofiar Mordu Bolszewickiego, pawilon z trybunami na stadionie miejskim w Zwierzyńcu, dom mieszkalny przy Słonimskiej 31. Jednak przedwojenne zdjęcia Domu Misji Barbikańskiej przedstawiały zupełnie inaczej wyglądający budynek, niż ten, który znałem jako kino Syrena. Ten przedwojenny posiadał interesującą wieżę, podczas gdy współczesny budynek kina nie wyróżniał się niczym szczególnym. Podczas spaceru miałem okazję zobaczyć drewnianą willę Jana Woltera przy Słonimskiej 8 , kamienicę przy ul. Mickiewicza 11 oraz parę innych przykładów architektury modernistycznej i prawdę mówiąc dopiero wówczas miałem okazję przekonać się, że w Białymstoku tworzył w okresie międzywojennym bardzo interesujący człowiek, projektujący modne wówczas - funkcjonalne i estetyczne budynki i że tych realizacji, które pozostawił nie jest wcale tak mało. Później, w roku 2013, wyszedł przewodnik po Białostockiej Architekturze Modernizmu autorstwa Sebastiana Wichra, który porządkował wiedzę na temat białostockiej architektury modernistycznej, zarówno tej przedwojennej, jak i powstałej po II wojnie światowej. 


Dwa lata później o miejscu swego dzieciństwa, domu przy ulicy Pod Krzywą opowiadał mi również Jerzy Hykiel, wiążąc jego powstanie z projektem autorstwa Macury.

Minęło kolejnych 7 lat i wreszcie miałem w ręku monografię Rudolfa Macury. Sebastian Wicher bardzo dokładnie prześledził losy rodzinne przyszłego architekta: od stacji kolejowej w Kałuszu, przez Przemyśl, Kraków, Lwów, Ostrołękę, Białystok, aż do ostatniego przystanku w Warszawie. Fascynująca to podróż, nie tylko dzięki tak szczegółowym informacjom, do których nikt wcześniej nie dotarł, ale także dzięki konwencji zastosowanej w książce, pokazującej krok po kroku proces dochodzenia do źródłowych informacji. W książce zostały opisane projekty zrealizowane, jak i te (większość), które realizacji się nie doczekały. Ale to nie wszystko: książka przedstawia również udział Macury w różnych projektach, których nie był autorem, a o których decydował jako urzędnik. Możemy również znaleźć przykłady akwarel Rudolfa Macury, a jak wiadomo dotychczas o twórczości malarskiej architekta niewiele było wiadomo. Nieco nużące jak dla mnie były opisy architektury zrealizowanych jak i niezrealizowanych projektów. Przeznaczone dla osób biegle władających terminologią ze świata architektury, do których nie należę. Rozumiem, że musiały znaleźć się w książce, aby rzetelnie przedstawić dorobek Macury. Bardzo doceniam za to co innego, co rzadko spotykałem dotychczas w innych podobnych dziełach. Autor wyraźnie zaznacza, jakich kwerend nie zdążył wykonać, do jakich dokumentów czy źródeł nie dotarł. Dzięki temu mamy świadomość, że jeszcze wiele jest do odkrycia. Myślę, że to w znacznym stopniu ułatwi dalsze prace nad dorobkiem i biografią Macury. Obiektów architektonicznych zarówno z Białegostoku, jak i z Ziemi Łomżyńskiej i Ostrołęckiej, przy realizacji lub modernizacji brał udział Macura zostało wskazanych w książce tyle, że starczy na wiele lat wycieczek w celu poznania niektórych z nich, jak i spojrzenia innym okiem na te już znane.


Sebastian Wicher "Macura", Białystok, 2020

sobota, 5 listopada 2022

"Księga pamięci Żydów Augustowskich"

W połowie roku wyszła jedna z najważniejszych pozycji książkowych Stowarzyszenia Jamiński Zespół Indeksacyjny od czasu wydania "Wód wigierskich i huciańskich" Knuta-Olofa Falka. Chodzi mianowicie o "Księgę pamięci Żydów augustowskich". Chcę napisać o tej książce z punktu widzenia czytelnika, gdyż nie uczestniczyłem w procesie wydawniczym, mimo że jestem członkiem stowarzyszenia. Stowarzyszenie Jamiński Zespół Indeksacyjny ma już na koncie wydanie "Księgi pamięci Żydów sokólskich", jednak w tamtym wypadku wydaliśmy tekst już uprzednio przetłumaczony na język polski z języka angielskiego, którego jakość jest bardzo nierówna, a pierwsze rozdziały książki zostały wręcz przetłumaczone na niskim poziomie. W przypadku "Księgi pamięci Żydów augustowskich" należało przetłumaczyć tekst oryginalny z języków oryginału: hebrajskiego i Jidysz. Do tego celu zostali wynajęci tłumacze tego języka, tak więc tekst polski w tym wypadku powstał w oparciu o tłumaczenie z oryginału, a nie jego wersji angielskiej, co niewątpliwie wpłynęło na znacznie wyższą jego jakość w porównaniu do "Księgi pamięci Żydów sokólskich".

Warto wspomnieć o jeszcze jednej rzeczy. Księgi pamięci z regionu podlaskiego wydaje również Łomżyńskie Towarzystwo Naukowe im. Wagów. Księgi te zaopatrzone są w teksty krytyczne, pisane przez polskich historyków. Stowarzyszenie Jamiński Zespół Indeksacyjny zrezygnowało z krytyki publikowanych żydowskich ksiąg pamięci. Mimo tego, że poszczególne teksty "Księgi pamięci Żydów augustowskich" zawierają wiele nieścisłości, czy przeinaczeń, w książce znajdują się jedynie przypisy zawierające krótkie komentarze, czasem podające aktualne ustalenia historyków. Zrezygnowano z obszernej krytyki historycznej tekstu po to, aby dać głos na temat naszej wspólnej historii społeczności, której już nie ma w w naszych miasteczkach i wsiach, a która miała inny stosunek do rzeczywistości niż społeczeństwo polskie. Każdy komentarz historyczny jest bowiem próbą interpretacji w sposób subiektywny wydarzeń historycznych.

Księgi pamięci powstawały po II wojnie światowej i były pisane często zespołowo przez tych, którzy przetrwali Zagładę. Dlatego też nie są one jednolite i każda z nich różni się od innych. Można powiedzieć, że w księdze Żydów augustowskich stosunkowo mało miejsca poświęcono czasom najdawniejszym, które zostały opisane we wstępie. Najwięcej tekstów dotyczy  okresu od przełomu XIX i XX wieku do zagłady. Wiele miejsca poświęcono znanym osobom pochodzącym z Augustowa, czy też rabinom augustowskim. Stosunkowo niewiele miejsca poświęcono Żydom reprezentującym nurt ortodoksyjny (w przeciwieństwie na przykład do księgi Żydów ze Stawisk), czy robotniczy (w przeciwieństwie do księgi Żydów z Łomży). Sporo miejsca zajmują natomiast teksty poświęcone syjonizmowi, organizacjom syjonistycznym, syjonistom augustowskim. Niewątpliwą zaletą książki są teksty będące doskonałym przykładem lokalnej prozy czy poezji, które choć tak znaczące dla lokalnej kultury żydowskiej, praktycznie nie są znane w polskim kręgu kulturowym. Dla mnie głównym mankamentem publikacji jest brak indeksu nazwisk występujących w książce. Nie jest to jednak tendencja odosobniona. Wśród ksiąg pamięci stojących na mojej półce, tylko księga Żydów ze Stawisk jest w takowy wyposażona. Indeks taki pomaga wyszukiwać informacje o poszczególnych nazwiskach i rodzinach. Ma to znaczenie zwłaszcza, gdy ilość tekstu jest znaczna, a akurat "Księga pamięci Żydów augustowskich" to "prawdziwa cegła".

Jak wspomniałem wyżej, zaletą książki są utwory prozatorskie i poetyckie. Jeden z nich wzruszył mnie szczególnie:

Fania Bergsztajn

"Gdyby mi było dane..."

Gdyby mi było dane przyjść na Twój grób

Przypadnę do ziemi

Tak jak szukałam schronienia

W Twych czułych objęciach.


Do surowego kamienia

Na którym wyryto Twoje imię czarnymi literami

Wniosę pełne łez spojrzenie

Jak do Twych błękitnych, jasnych oczu.


Gdyby było mi dane przyjść na Twój grób..."


Księga pamięci Żydów augustowskich", Stowarzyszenie Jamiński Zespół Indeksacyjny, 2022

niedziela, 28 listopada 2021

Proza Tadeusza Wittlina i białostocki ratusz na początku sowieckiej okupacji

 W zamierzchłych i zupełnie innych czasach, bo w roku 2006 zaczął wychodzić miesięcznik Niezależna Gazeta Polska. Sięgałem po niego bardzo chętnie co miesiąc, głównie dla artykułów Piotra Lisiewicza poświęconych polskim pisarzom, tym przedwojennym, ale przede wszystkim związanym z powojenną emigracją. Zaczął od bardzo głośnych nazwisk: Lechoń, Wierzyński, Tuwim, Słonimski, ale później było nie mniej ciekawie, choć o wielu pisarzach, którym poświęcał swe artykuły, po raz pierwszy przeczytałem właśnie u niego. Nie poprzestałem na czytaniu artykułów Lisiewicza. Zacząłem po prozę bohaterów tych artykułów sięgać. I choć Niezależna Gazeta Polska połączona z miesięcznikiem Nowe Państwo przestała przypominać pierwotne pismo, a i artykuły Lisiewicza coraz częściej poświęcone były pośledniejszym postaciom kulturalnego świata, moja pasja czytania dawnych pisarzy polskich wciąż trwa.

W taki właśnie sposób sięgnąłem po prozę Tadeusza Wittlina. "Ostatnia cyganeria" mnie zachwyciła. Tak jak czasami oceniając pyszną potrawę mówimy, że wręcz "rozpływa się w ustach", czy też "palce lizać", tak w przypadku "Ostatniej cyganerii" mógłbym napisać, że czytając tę książkę, można popłynąć na falach wyobraźni, rozsmakować się w doskonałym warsztacie językowym i humorze. Książka ta poświęcona jest środowisku artystów skupionych wokół "Cyrulika warszawskiego",  satyrycznego pisma z którym Wittlin związał się jeszcze w czasie studiów. Mamy więc tu i codzienną harówkę nad pismem, zabiegi nad zdobywaniem zleceń, opis stosunków towarzyskich, świetne anegdoty, jak ta z Józefem Wittlinem, czy z ogłoszeniem zamieszczonym w prasie przez Arkadego Fiedlera. Opisy spotkań w barach przy bigosie, czy golonce i czystej (czasami przy pomarańczówce), dancingi, piękne kobiety, ale też i smutniejsze wydarzenia, jak przedwczesna śmierć świetnie zapowiadającego się pisarza Zbigniewa Uniłowskiego nadają książce kolorytu, smaku, zapachu, pobudzają emocje. Gdy doszedłem do ostatniej strony książki, czułem prawdziwy niedosyt, że to ... już się skończyło.

"Diabeł w raju" z kolei to zbiór krótkich opowiadań syberyjskich, wszak autor w 1940 roku trafił do Workuty. Czyta się to lekko, jest to nietypowy przykład literatury łagrowej, gdyż książka pisana z humorem. Cóż z tego - jest to humor przez łzy, a fale wyobraźni tym razem brzmią złowieszczo i pozbawiają nadziei. Ale książka zawiera bardzo interesujący fragment, który przykuł moją uwagę. Początek książki bowiem to opis tego, w jaki sposób pisarz trafił do Workuty, uciekając z Warszawy przez Białystok do przygranicznej miejscowości Hoduciszki. O Białystok tu chodzi i jego ratusz. Podróż do Białegostoku pisarz odbył w zatłoczonym pociągu:

"Ciemne wagony błyskawicznie wypełniły się tłumem po brzegi. Załadowany wraz z innymi stałem w ścisku i zaduchu przez całą noc, aż o dżdżystym świcie wysiadłem na dużej stacji Białegostoku, gdzie nieprzeliczone mrowie bezpłatnych pasażerów zdążało ku wyjściu, obojętnie mijając kontrolera, który powinien był odbierać od przybyłych bilety. Nikt ich jednak nie posiadał. Urzędnik stał bezczynny w swej budce, bezradnie patrząc na przelewającą się mimo niego ludzką rzekę.

Znalazłem się w mieście, nie wiedząc w którą zwrócić się stronę. Rozejrzałem się wokół, po czym ruszyłem przed siebie szeroką ulicą."

Po długotrwałym poszukiwaniu wolnego kąta na nocleg, narracja dotycząca mego miasta była kontynuowana:

"Postawiłem worek i wyszedłem na ulicę, by wkrótce znaleźć się w śródmieściu. Duży plac, niegdyś reprezentacyjny, wyglądał jak targ w dzień handlowy. Ludzie stali w tłoku i ścisku, hałaśliwie rozmawiając jeden przez drugiego. Poza dwiema przepełnionymi kawiarniami było to w mieście jedyne miejsce spotkań. Tu odnajdywały się rodziny, tu odbywał się czarny rynek walut, sacharyny, wiz do Brazylii, Argentyny i Urugwaju, tu przemytnicy w granatowych, narciarskich czapkach odbierali listy na przeciwną stronę linii granicznej - i tu listy, z przeciwnej przyniesione strony, doręczali adresatom. Gwar i hałas jarmarczny. Ze szczytu wysokiego masztu cztery głośniki na cztery strony miasta skrzeczały dźwiękami wojskowego marsza, tępą igłą zdrapywanego ze zdartej gramofonowej płyty.

W bezbarwnym tłumie raz w raz dostrzegałem znajome twarze adwokatów, sędziów, inżynierów i lekarzy. Wszyscy zabiedzeni, w czapkach, gdyż kapelusze przez sowieckie władze były źle widziane, jako oznaka burżuazji.

- Dzień dobry! - zawołał ktoś wyciągając do mnie rękę. - Jak się panu powodzi?

- Nie najlepiej - odrzekłem smutno. - Nie wiem, gdzie spędzę noc.

- Czy był pan w Związku Literatów?

- Nie. A jest tu taki?

- Oczywiście! I nawet bardzo czynny. Dają tam bezpłatne obiady i zapomogi pieniężne.

- Gdzie mieści się ta instytucja?

- W magistracie jest biuro rejestracji. Trzeba tam pójść i wpisać się na listę. Ach, gdybym ja był na pana miejscu...

Nie słuchałem dłużej. Pożegnałem rozmówcę i pobiegłem w stronę ratusza: okazałego budynku, widocznego z dala. Na frontonie gmachu olbrzymie, nadnaturalnej wielkości portrety Lenina i Stalina wyglądały jak bohomazy aktorów filmowych nad wejściem prowincjonalnego kina."

Wittlin dwukrotnie podkoloryzował rzeczywistość w powyższym tekście. Tylko część placu przed ratuszem od strony wschodniej miała przed wojną charakter reprezentacyjny. Poza tym miejscem był to teren targowy, podobnie, jak w powyższym opisie. Poza tym ratusz był widoczny z dala, ale okazałym budynkiem nie był. Pytanie zasadnicze, czy w ratuszu na początku okupacji sowieckiej jesienią i zimą 1940 roku rzeczywiście znajdował się magistrat? Andrzej Lechowski w swym "Przewodniku historycznym" po Białymstoku pisał: "...w 1940 roku okupujący Białystok Rosjanie, chcąc postawić w centrum pomnik Józefa Stalina, rozebrali ratusz, widząc w nim symbol Rzeczpospolitej Obojga Narodów." Niewiele więcej można dowiedzieć się z książki Wojciecha Śleszyńskiego "Białystok, spacerem przez epoki, przewodnik historyczny", który pisze: "W 1940 roku rozebrany został ratusz i budynek wagi miejskiej. W ten sposób zyskano dużą przestrzeń, na której odbywać się mogły wiece i manifestacje. Główny plac miasta udekorowano plakatami i afiszami." Komitet Miejski zaś według wspomnianego przewodnika czasów okupacji miał mieścić się w nie istniejącym już dziś budynku przy skrzyżowaniu ulic Warszawskiej i Pałacowej: "Idąc dalej ulicą Armii Czerwonej (ob. Warszawską) w stronę ulicy Lenina (ob. Sienkiewicza) dochodzimy do skrzyżowania z ulicą Czkałowa (ob. Pałacowa). Tutaj w miejscu domu handlowego mieścił się przed wojną budynek Zarządu Miejskiego w Białymstoku. Został on we wrześniu 1939 roku przejęty przez sowiecki Zarząd Tymczasowy Miasta Białegostoku, który po formalnym przyłączeniu tych ziem do Związku Sowieckiego, zamienił nazwę na Komitet Miejski (w skrócie Gorkom)."

Czy Wittlin minął się z prawdą pisząc o tym, że w okupowanym Białymstoku w ratuszu przez jakiś czas mieścił się magistrat? Niestety nie ma jak go zapytać. Być może kiedyś dzięki kolejnym kwerendom archiwalnym dowiemy się tego.

środa, 4 sierpnia 2021

Rodzina Klinkowsztejn czyli moja malutka cegiełka do "Księgi pamięci gminy żydowskiej w Stawiskach"

Dziękuję Mirosławowi Reczce za "Księgę pamięci gminy żydowskiej w Stawiskach". Książka, którą właśnie przeczytałem stoi na wysokim poziomie edytorskim. Przekład z języka angielskiego jest bardzo dobry, co nie jest niestety współcześnie żadną normą i co ważne -  dołączony został na końcu indeks nazwisk występujących w tekście. Dzięki temu, gdy będę chciał kiedyś wracać do książki, nie będę musiał wertować kartka po kartce, aby poszukiwane nazwisko znaleźć. Łomżyńskie Towarzystwo Naukowe im. Wagów bardzo profesjonalnie przygotowało to wydawnictwo.


Tradycja spisywania ksiąg pamięci przez Żydów sięga okresu średniowiecza, gdy na obszarach zachodnich i południowych Niemiec oraz Szwajcarii rozpoczęto spisywanie ksiąg upamiętniających ofiary ówczesnych rozruchów i pogromów antyżydowskich. Po drugiej wojnie światowej spisywanie ksiąg pamięci przez osoby ocalałe z Holocaustu stało się powszechne. Księgi te spisywane były głównie w językach hebrajskim i jidysz i do dziś wciąż wiele z nich nie zostało przetłumaczonych na język angielski, nie mówiąc już o przekładach na język polski.

"Księga pamięci gminy żydowskiej w Stawiskach" to kolejna księga pamięci przeczytana w ostatnim czasie przeze mnie. Mam w związku z tym kilka refleksji natury ogólnej, którymi poniżej chciałbym się podzielić.

Księgi pamięci to zebrane w całość wspomnienia wielu osób pochodzących ze społeczności żydowskiej, związanych z konkretnym miejscem. Pisane są w sposób subiektywny i pełen emocji. Niektóre teksty stoją na bardzo wysokim poziomie. W niektórych wyłapać można nieścisłości, zwłaszcza, gdy traktują o historii danej miejscowości. Ksiegi trzeba czytać z uwagą, gdyż teksty pisane przez tak wiele osób nie są stylistycznie jednorodne. Zdecydowana większość to teksty odkrywcze dla nas wychowanych w kregu kultury polskiej.

Opisują świat społeczności żydowskich o których większość z nas wie niewiele lub wcale. Wprowadzają do świata kultury egzotycznej, obcego, pełnego znaczeń, których nie rozumiemy. Osoby ważne dla społeczności żydowskich, które są upamiętnione na kartach ksiąg pamięci są zupełnie nieznane dla nas, wychowanych w polskim kręgu kulturowym. Mają w związku z tym dużą wartość poznawczą. Często można spotkać się z opiniami, że księgi pamięci są pod względem historycznym, delikatnie mówiąc niedokładne, zawierają wiele błędów. Mam wrażenie, że opinie takie, choć częściowo uzasadnione, są podyktowane w dużej mierze tym, że Polacy są często opisywani w niekorzystnym świetle. Nie ma się co temu dziwić. Nie da się zaprzeczyć istnieniu przedwojennego antysemityzmu, szmalcownictwa podczas II wojny światowej, wydawania Żydów Niemcom, zabójstw, wreszcie pogromów na terenach okupowanych do czerwca 1941 roku przez Sowietów dokonywanych tuż po ucieczce dotychczasowych okupantów przed nadchodzącymi rządami niemieckimi. Nie ma potrzeby, aby w obronie szafować argumentami o karze śmierci grożącej za ukrywanie Żydów, o ilości Sprawiedliwych Wśród Narodów Świata wywodzących się z Polski, czy o stosunku polskiego państwa podziemnego do tzw. szmalcowników. O wiele korzystniej jest próbować zrozumieć, dlaczego taki jest stosunek wielu z tych którzy przeżyli Shoah do Polaków. I wyobrazić sobie siebie jako członka społeczności żydowskiej, który stracił najbliższych, sąsiadów, przyjaciół, domy, miejsca pracy, a wcześniej przez lata żył w środowisku, które w najlepszym wypadku niechętnym okiem spoglądało nań. Jak pisał Józef Mackiewicz "Tylko prawda jest ciekawa". A poznawanie prawdy to czytanie i konfrontowanie różnych źródeł historycznych, często opisujących rzeczywistość jaką karmiono nas w szkołach i domach rodzinnych w sposób zupełnie inny, niejako opozycyjny do tego, który znamy. Często niemiły naszemu uchu.

"Księga pamięci gminy żydowskiej w Stawiskach" poza tym, że odkrywcza ogólnie w sensie poznawczym, jest ważna dla mnie ze względu na wzmianki o konkretnych osobach. W Stawiskach urodził się bowiem Akiba Rubinstein, jeden z największych polskich szachistów w ogóle, a w pewnym okresie swego życia jeden z kilku najsilniejszych szachistów świata. Akiba Rubinstein był najlepszym zawodnikiem polskiej drużyny na olimpiadzie szachowej w Hamburgu w roku 1930, gdy jedyny raz w historii zdobyliśmy złoto. Pamiętam, jak w drugiej połowie lat 80-ych kupowałem w księgarni przy ulicy Słonecznej w Gorzowie książkę Krzysztofa Pytla poświęconą partiom i końcówkom szachowym Akiby Rubinsteina. Studiowanie tej książeczki niewatpliwie przyczyniło się wówczas do podniesienia poziomu mojej gry. W "Księdze pamięci gminy żydowskiej w Stawiskach" znalazły się teksty Pesacha Kaplana, wywodzącego się ze Stawisk znanego wydawcy gazety "Das Neie Leben" w Białymstoku w okresie międzywojennym. To we wspomnieniach Pesacha Kaplana znalazły się wzmianki o Akibie Rubinsteinie. Informacje genealogiczne zaś dotyczące znanego szachisty zamieścił w księdze Akiva Fett. Akiba Rubinstein urodził się w Stawiskach w roku 1882 jako czternaste dziecko Akiby Rubinsteina, który z kolei był synem Jaakowa Jonatana Rubinsteina, rabina Grajewa. Matką Akiby była Reizel z domu Deneberg. Ojciec zmarł osiem miesięcy przed narodzinami dziecka na gruźlicę, stąd Akiba otrzymał imię po nim. Matka po śmierci męża przeniosła się do Białegostoku wraz z dziećmi i tam poślubiła rabiego Hellera, znanego jako Geniusz (Illuy) z Pińska. Przy okazji warto wspomnieć, że pierwszą znaną partię szachową Akiba Rubinsteinn rozegrał w roku 1902 w Białymstoku z niejakim inżynierem Bartoszkiewiczem ze Starosielc. O próbach (dotychczas nieudanych) ustalenia kim był pierwszy znany partner szachowy późniejszego mistrza pisał Tomasz Lissowski w "Szachowej Vistuli".


W księdze znalazła się również wzmianka o Israelu Rozenbergu z Łomży, twórcy instytucji "Ezras Tora" w Nowym Jorku, której celem było zaoferowanie wsparcia w honorowy sposób tysiącom uczonych i ważnych ludzi w Izraelu i w Diasporze. Informacje o rodzinie Rozenberg w Łomży, z której wywodził się Israel Rozenberg pojawiają się w księgach metrykalnych łomżyńskiej gminy żydowskiej w latach 40-ych XIX wieku. Zajmowałem się niedawno badaniem genealogii dwóch linii tej rodziny, prawdopodobnie ze sobą spokrewnionych, o czym świadczy to samo imię przodka -  Szloma. Niestety dostępne zapisy metrykalne nie pozwalają udowodnić tego w 100 %, choć rozrzuceni po świecie potomkowie obu linii Rozenberg wciąż utrzymują ze sobą kontakty, wierząc, że są krewnymi.

***

Chciałbym przy okazji dodać małą cegiełkę do "Księgi pamięci gminy żydowskiej w Stawiskach. Ze Stawiskami w połowie XIX wieku związana była bowiem wywodząca się z Suwałk rodzina Josela i Gołdy Frajdy Klinkowsztejn. Josel Klinkowsztejn urodził się w Suwałkach 24 czerwca 1825 roku jako syn Chaima i Chai Fejgi Aryjowny małżonków Klinkowsztejn. Gołda Frajda Klinkowsztejn była córką Mordki Izraela Goldingera, rabiego w Sopoćkiniach i jego żony Bejli. Gołda Frajda urodziła się na początku lat 30-ych XIX wieku w Wysztyńcu. Jej pierwszy mąż Srol Margaliński zmarł w Filipowie w roku 1846. Ślub między Joselem Klinkowsztejnem, a wdową Gołdą Frajdą Margolińską z Goldingerów miał miejsce w Suwałkach 12 lutego 1848 roku. Wiadomo, że w latach 1848-1849 Josel Klinkowsztejn był śpiewakiem w suwalskiej synagodze. Na początku lat 50-ych XIX wieku nadal służył w suwalskiej głównej bożnicy. W Suwałkach urodziły się małżonkom trzy córki: Liba Rajca (1849), Sora Rocha (1850) i Rywka (1853). Warto zwrócić uwagę na profesję Josela Klinkowsztejna. Okazuje się, że jego potomkowie wykazywali również wielki talent muzyczny, o czym za chwilę.

W połowie lat 50-ych XIX wieku rodzina Klinkowsztejnów przeniosła się do Pińska. Być może Josel otrzymał posadę kantora w tamtejszej synagodze. Nie udało się niestety znaleźć żadnych dokumentów poświadczających obecność rodziny w Pińsku poza wzmianką o miejscu urodzenia kolejnego dziecka Josela i Gołdy Frejdy. W Pińsku w roku 1857 urodził się ich pierwszy syn Morduch, który zmarł w Płocku w roku 1873.

Pod koniec lat 50-ych XIX wieku rodzina Klinkowsztejnów przeniosła się z Pińska do Stawisk. Dlaczego tak się stało? Prawdopodobnie i w tym przypadku Josel Klinkowsztejn otrzymał posadę kantora w tamtejszej synagodze. W Stawiskach rodziły się kolejne dzieci Joselowi i Gołdzie Frejdzie Klinkowsztejnom: Bejla w 1858 roku, Mosiek w 1861 roku, Szmul w 1866 roku i Icek w roku 1867.


Fragment listy mieszkańców Płocka, poświadczający miejsce urodzenia Szmula i Bejli Klinkowsztejnów w Stawiskach


Fragment listy mieszkańców Płocka, poświadczający miejsce urodzenia Mośka i Icka Klinkowsztejnów w Stawiskach

Rodzina Klinkowsztejnów mieszkała w Stawiskach przez okres około 10 lat. Jeśli Josel Klinkowsztejn był kantorem synagogi w tym miasteczku, musiał być znany wśród mieszkańców Stawisk połowy XIX wieku. "Księga pamięci gminy żydowskiej w Stawiskach" była spisywana po II wojnie światowej, więc upamiętniła jedynie niektórych rabinów żyjących w tak odległych czasach z perspektywy autorów tekstów do książki.

W 1868 roku Josel Klinkowsztejn otrzymał posadę śpiewaka w płockiej synagodze, a rok później był już kantorem w Płocku. Wkrótce sprowadził do Płocka żonę i dzieci. Zachowały się dwa dokumenty archiwalne dotyczące Josela Klinkowsztejna z tego okresu. Co ciekawe zapisano w nich, że rodzina Josela została sprowadzona do Płocka z Pińska. Jest to dla mnie niejasne. Czyżby rodzina Klinkowsztejnów ze Stawisk z powrotem zamieszkała w Pińsku przed przeprowadzką do Płocka?

W Płocku w roku 1870 urodził się ostatni syn Josela i Gołdy - Abram.

Josel Klinkowsztejn zmarł w Płocku 9 lutego 1889 roku. Krótko później, 2 maja 1889 roku zmarła w Płocku jego żona Gołda Frejda.

Jeśli chodzi o dzieci Josela i Gołdy Frejdy, najstarsza córka Liba Rajca poślubiła Mojsieja Wolskiego, wdowca z Białegostoku w roku 1871 w Płocku.

Nie wiem nic niestety o Sorze Rosze i Rywce - dwóch kolejnych córkach.

Bejla Klinkowsztejn poślubiła Icka Lejbę Sapoczkowskiego, pochodzącego z Nowego Dworu koło Sokółki w roku 1877 w Białymstoku. Ich potomkowie mieszkają dziś w Stanach Zjednoczonych i w Argentynie.

Mosiek Klinkowsztejn poślubił w 1899 roku w Łodzi Cecylię Sziller pochodzącą z Brzezin.

Szmul Klinkowsztejn podobnie jak ojciec miał talent muzyczny i w metrykach określany był jako muzyk. W roku 1893 poślubił w Płocku Rojzę Kon. Ich córce Gołdzie udało się uciec z warszawskiego getta podczas II wojny światowej i ukrywać skutecznie na wsi do końca wojny. Jej potomkowie mieszkają dziś w Izraelu.

Icek Klikowsztejn po odbyciu służby wojskowej został zwolniony do rezerwy w roku 1892. Mieszkał w Płocku.

Abram Klinkowsztejn również dysponował talentem muzycznym. Udało mu się pierwotnie uniknąć służby wojskowej. W momencie poboru do wojska opuścił bowiem Płock w poszukiwaniu posady, jako początkujący muzyk. W latach 1891-1894 przebywał kolejno w Warszawie, Białymstoku, Grodnie i Wilnie. Nigdzie nie mógł znaleźć stałej posady. Przed powrotem do Płocka wyruszył jeszcze szukać szczęścia do Austrii, ale prawdopodobnie bez powodzenia. Służbę wojskową rozpoczął w roku 1897. Przed rokiem 1899 poślubił Laję Boruchowicz. Po ślubie mieszkał z rodziną w Mławie i prawdopodobnie aż do wybuchu I wojny światowej służył, jako kapelmistrz w 6-tym Dońskim Pułku Kozaków.

Stowarzyszenie Żydowski Instytut Historyczny wydało w Warszawie w roku 2014 książkę pt. "Żydzi w kulturze muzycznej ziem polskich  w XIX i XX wieku. Słownik biograficzny." Znaleźć w niej można biogramy trzech przedstawicieli rodziny Klinkowsztejn (Klinkowstein) z Płocka:

Ignacy Klinkowstein (? - ?) - skrzypek, kameralista. Działał w Płocku. Był aktywnym członkiem Płockiego Towarzystwa Muzycznego od początku jego działalności w 1900 roku.

Józef Klinkowstein (? - 1940? Białystok) - oboista, dyrygent, kompozytor. Kształcił się w Instytucie Muzycznym w Warszawie. Do 1914 roku był kapelmistrzem 6. Dońskiego Pułku Kozaków w Warszawie. W okresie międzywojennym dyrygował zespołami instrumentalnymi w kinach warszawskich.  W 1939 znalazł się w Białymstoku, gdzie został członkiem nowo założonej orkiestry symfonicznej. Prawdopodobnie zginął śmiercią samobójczą.

Stanisław Salomon Klinkowstein (1867 Płock - ?) - skrzypek, wiolonczelista, pedagog. Kształcił się w grze na skrzypcach w latach 1881-1884 w Instytucie Myzycznym w Warszawie. Przez wiele lat działał jako pedagog muzyczny w Płocku. Działał też w założonym w roku 1900 Płockim Towarzystwie Muzycznym. Skomponował muzykę do komedii "Bolszewickie żony" Marii Oberfeld, wystawionej w 1919 w Teatrze Płockim.

W Płocku nie było innej rodziny o nazwisku Klikowsztejn (Klinkowstein) niż rodzina Josela i Gołdy Frejdy. Można to stwierdzić analizując księgi metrykalne gminy żydowskiej w Płocku z XIX wieku oraz listę mieszkańców Płocka z ostatniej ćwierci XIX wieku.

Józef Klinkowstein, którego biogram przytoczyłem powyżej, to z pewnością Abram Klinkowsztejn, który był kapelmistrzem w 6. Dońskim Pułku Kozaków, jak wynika z metryk urodzenia dwóch jego synów.

Ignacy Klinkowstein to prawdopodobnie Icek Klinkowsztejn, a Stanisłam Salomon Klinkowstein to prawdopodobnie Szmul Klinkowsztejn.

Warto o tej zasłużonej dla polskiej kultury muzycznej rodzinie pamiętać w kontekście Stawisk i niedawno wydanej księgi pamięci.

"Księga pamięci gminy żydowskiej w Stawiskach", Łomżyńskie Towarzystwo Naukowe im. Wagów w Łomży, Łomża, 2020