Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Aszpiz. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Aszpiz. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 31 grudnia 2024

Melania, córka Karpa, po mężu Rozaluk

Artykuły dotyczące genealogii mojej praprababci Pauliny Szczerbaczewicz z Rozalików (1874-1942) zamieszczałem na blogu dotąd sporadycznie. Pojawiła się w artykule dotyczącym rodziny Aszpizów z Pińska, gdy pisałem o starym cmentarzu w Pińsku, opisując okoliczności śmierci jej męża Filipa w roku 1911. Zastanawiałem się nad jej pochodzeniem, poruszony lekturą książki Józefa Obrębskiego, no i wreszcie ostatnio w roku 2023, po przeprowadzeniu kwerendy w archiwum w Mińsku, gdy sporo nowych faktów odnośnie genealogii Pauliny udało się ustalić. Posiadam tylko jedno zdjęcie praprababci, niezbyt wyraźne i nie wiadomo kiedy i gdzie wykonane.


Paulina Rozalik urodziła się 18 czerwca 1876 w Leszczach i w tamtejszej parafii prawosławnej została ochrzczona. 29 września 1891 roku w cerkwi w Leszczach poślubiła mego prapradziadka, pochodzącego z Pińska wdowca, Filipa Szczerbaczewicza. Przeżyła śmierć męża w 1911 roku, bieżeństwo, podczas którego zaginął syn Ławrentij. Po powrocie mieszkała w jedynym chrześcijańskim domu przy ulicy Krzywej 3, po sąsiedzku z Aszpizami, których potomek w rozmowie telefonicznej ze mną przyznał, że pamięta Paulinę z dzieciństwa oraz to, że odprowadzała ich na stację kolejową, gdy byli wywożeni na Syberię.

Zmarła 12 października 1942 roku w Pińsku. Według przekazów rodzinych nie mogła znieść podłego losu swych żydowskich sąsiadów zamkniętych w getcie. We wszystkich znanych mi dokumentach jej panieńskie nazwisko było zapisywane jako Rozalik. W akcie urodzenia odnalezionym w zeszłym roku, jej rodzice zostali zapisani jako Klimientij Onufriew Rozylkow i Małania Karpowa. Ale część rodzeństwa Pauliny zapisywano pod nazwiskiem Rozaluk. I ten fakt pozwolił mi w serwisie Polona odnaleźć ciekawy dokument dotyczący matki Rozalii, czyli Melanii, córki Karpa.


Odnaleziony zapis pochodzi z Obwieszczeń Publicznych, dodatku do Dziennika Urzędowego Ministerstwa Sprawiedliwości, nr 73 z 20 września 1922 roku.

Zapisano w nim:

"Zatwierdzony d. 30 maja akt, na mocy którego Melanja Rozaluk, córka Karpa, sprzedała Chackielowi Kojfmanowi, synowi Menaszy, za 3000 rubli działkę gruntu z drzewami, położoną w mieście Pińsku, poprzednio przy ulicy Zagorodnej, a obecnie przy ulicy Staroleszczyńskiej, pod numerem 4, zawierającą 200 sążni kwadratowych."

Waluta, jak i miara powierzchni działki wskazują, że sam akt pomiędzy Melanią Rozaluk, a Chackielewm Kojfmanem został sporządzony przed 1915 rokiem. Ulica Staroleszczyńska znajdowała się nieopodal ulicy Krzywej, gdzie mieszkała Rozalia Szczerbaczewicz, córka Melanii w latach 1919-1939.

Na tę chwilę nie potrafię nic więcej powiedzieć o mojej prapraprabce Melanii Rozaluk.

Jeśli chodzi o Chackiela Kojfmana, urodził się w roku 1885, był więc dużo młodszy od Melanii. Podczas II wojny światowej i okupacji niemieckiej mieszkał przy ulicy Karola Marksa w Pińsku, numer domu 11. Prawdopodobnie zginął podczas holocaustu pińskich Żydów.

sobota, 3 października 2015

Zdarza się raz na dłuższy czas

Zaczyna się rozdziałem o wyprawie Amerykanki Louise Arner Boyd na Polesie w roku 1934. Czytałem wzmianki o niej w 59 numerze Karty, gdzie można obejrzeć zdjęcia przedwojennego Polesia wykonane przez paru innych fotografów, ale nie zanotowałem w pamięci. Okazuje się, że podróż przez Polesie samochodem w roku 1934 przy słabej infrastrukturze drogowej była iście pionierska. Opisy bazy hotelowej (w jednym z najbardziej luksusowych wówczas hoteli nie zmieniano pościeli po poprzednich gościach) wciągają i robią wrażenie. Zwłaszcza, że autorka co chwila wplata w tekst dygresje: a to o antycznych wyprawach Herodota, o przewodniku  po Polesiu Michała Marczaka z 1935 roku, o Witalu Jaŭtuchowiczu, miłośniku i zbieraczu starożytności, który jeździł z autorką po Polesiu, czy o Wiaczesławie Wereniczu, autorze niezwykłej książki o zanikającym słownictwie i nazwach miejscowych Polesia - "Poleskiego archiwum". Tak bardzo ze względu na genealogię interesuję się Polesiem, ale historii tych nie znałem wcześniej. 

Miłośnicy książek (są jeszcze tacy) wiedzą, że pozycje czytane na pojedynczym wdechu zdarzają się co kilka tytułów. Częściej lub rzadziej, ale są. Ja chciałbym opowiedzieć tym razem o książce wielokroć bardziej wyjątkowej, która dostała się w me ręce w tegoroczne wakacje. Nie czytałem jej jednym tchem, ale tylko dlatego, że każda z opowiadanych historii wymagała zatrzymania się, cofnięcia, przywołania zapisów z własnej pamięci. A jest to książka opisująca historie, które znałem w innym świetle, żyłem nimi ostatnio lub trochę dawniej, znałem osoby przywoływane na jej kartach bądź tylko słyszałem o nich, losami niektórych z nich interesowałem się żywo, byłem w miejscach, które przywoływała autorka albo chciałem w nich być i nie zrealizowałem dotychczas swych marzeń. O niektórych osobach bądź miejscach nie wiedziałem nic, tym bardziej więc książka mnie wciągnęła. Słowem nie spodziewałem się, że prezent, który dostałem od siostry okaże się aż tak interesującą pozycją.

Książka Małgorzaty Szejnert "Usypać góry. Historie z Polesia".

Autorka napisała książkę po wielu latach badań, ale i wypraw na Polesie. Przewijają się w niej osoby, które były Małgorzaty Szejnert przewodnikami na miejscu, ale jedna z nich występuje w książce w kilku miejscach, jako znawca i ten, do którego można się odwołać w każdej sprawie, bo prawie o wszystkim, co związane z historią Polesia ma pojęcie. Edward Złobin. Po raz pierwszy pojawia się w książce, jako archiwista, który spisał nazwy wszystkich ulic w Pińsku. Na kartach książki z reguły siedzi w pińskim muzeum i coś przegląda, gdy trafia na niego autorka. Wyjaśnia znaczenie miejscowej nazwy Sobaczka, cytuje z pamięci historię Poczapowa, a gdy potrzeba opowiada historię nagrobka Napoleona Ordy. Jest znany z bardzo dobrej znajomości pińskich Żydów, więc bardzo często cytuje go autorka w rozdziale im poświęconym. Edward. Cóż bym ja wiedział o Polesiu, gdyby nie on? Nie odbyłbym najważniejszej, z punktu widzenia poznawania Pińska i odkrywania korzeni mej rodziny podróży pociągiem, od opisu której zaczyna się ten blog. Znajomości poleskie, które zawarłem, większość dzięki Edwardowi. Mosze Aszpiz, Leon Bortnowski. Były to kamienie milowe w poznawaniu historii mej rodziny.

W jednym z rozdziałów książki autorka próbuje rozwikłać tajemnicę fotografii przedstawiającej dwór Wysłouchów w Perkowiczach. Głównym bohaterem opowieści jest Stanisław Wysłouch. Nie słyszałem wcześniej o tym człowieku, ale autorka nie poprzestaje na nim przywołując jego brata Franciszka w którego "Echach Polesia", czy "Opowieściach poleskich" zaczytywałem się pasjami, chłonąc z wypiekami na twarzy opisy poleskiej przyrody i ludzi. Jak napisałem wyżej jedna opowieść jest okazją do snucia najrozmaitszych dygresji. Dowiadujemy się więc o armacie szwedzkiej z początku XVIII wieku odnalezionej niedaleko majątku i o jej dalszych losach, o rodzinie Terleckich, potomków prawosławnego biskupa, jednego z protagonistów podpisanej w 1596 roku unii brzeskiej między rozdzielonymi kościołami katolickim i prawosławnym. Znajduję też tutaj wzmiankę o Ninie Łuszczyk-Ilienkowej, autorce jednej z najważniejszych dla mnie książek o Pińsku "Pińsk. Elektrownia. Mam 10 lat", która w Perkowiczach, gdzie za czasów sowieckich był już dom dziecka, pracowała jako księgowa.

Jest też w książce opowieść o Skirmuntach, Romanie i Henryku, ostatnich z tych, którzy trwali na ziemi przodków do czasu ostatecznego wchłonięcia jej przez ekspansywne państwo sowieckie. A skoro o Skirmuntach, to nie może zabraknąć również wzmianek o Konstancji Skirmunt. I znów pojawia się nazwisko Niny Łuszczyk-Ilienkowej i jej syna Wiaczesława, który zadbał o upamiętnienie osoby Romana Skirmunta w porzeckim parku.

Miasteczko Motol i Weizmannowie z kolei, wydobywają z mojej pamięci poznanego parę lat temu Aviego Weizmanna, potomka tej zasłużonej dla Izraela rodziny, który wracał podczas swych opowieści do czasów sprzed I wojny światowej, gdy Weizmannowie mieszkali w Motolu.

Z Motola przenosimy się do opisów ruchów sekciarskich na Polesiu i ich znaczenia po I wojnie światowej na zapadłych, bagnistych terenach zmienionych zupełnie po rewolucji, autorstwa entografa i badacza Polesia Józefa Obrębskiego. Okazuje się że protestanckie odłamy chrześcijaństwa były prawdziwą ostoją duchową dla ludzi w czasach Związku Radzieckiego, a i dziś mają się nieźle. Świetna i ciekawa kontynuacja interesujących opisów Obrębskiego.

Nie zabraknie w książce historii księży katolickich, utrzymujących trwanie religii na Polesiu za czasów Związku Radzieckiego, z najsłynniejszym z nich, ks. Kazimierzem Świątkiem, wejdziemy w świat przedwojennych dóbr radziwiłłowskich i angielskiego oryginała - de Wiarta opisywanego choćby przez Józefa Mackiewicza. Są i Dereszewicze Kieniewiczów, potraktowane przez autorkę nieco ironicznie.

Czy książka ma wady? Ma. Nie rozumiem choćby czemu miało służyć zamieszczenie rozdziału o kołtunie, tak jakby ta choroba (ba! - zjawisko) było charakterystyczne szczególnie dla Polesia. Ale jest to wada niewielka w porównaniu z całą zawartością książki.

Moja fascynacja Polesiem wciąż trwa. Mimo, że byłem w Pińsku dwukrotnie, chętnie odwiedziłbym to miasto raz jeszcze. Jego czar (poza korzeniami rodzinnymi) uświadomił mi cytat z "Imperium" Ryszarda Kapuścińskiego, zamieszczony w ostatnim rozdziale książki, poświęcony osobie Szwedki Marii Söderberg: "Moje pierwsze spotkanie z Imperium odbywa się przy moście łączącym miasteczko Pińsk z Południem świata".  Coś w tym jest. Miasto leżące nad morzem, które powstaje podczas wiosennych roztopów rzeczywiście wydaje się takim łącznikiem.

Jestem książką wciąż zachwycony i uważam, że jest to pozycja typu "must be read" dla wszystkich w jakiś sposób zainteresowanych Polesiem.

Małgorzata Szejnert "Usypać góry. Historie z Polesia", Wydawnictwo Znak, Kraków, 2015

środa, 5 listopada 2014

Petlurowcy w Pińsku

Polecana przez panią Marię kolejna książka przedstawiciela rodu Kieniewiczów z Dereszewicz na Polesiu trafiła w moje ręce. Tym razem sięgnąłem po wspomnienia Antoniego Kieniewicza (1877-1960) - ojca Stefana, zatytułowane "Nad Prypecią dawno temu... Wspomnienia zamierzchłej przeszłości". Autor zaczął je pisać w początkach 1946 roku, kiedy pobyt rodziny na Polesiu był już rzeczywiście zamierzchłą przeszłością, opuściła je bowiem pod koniec 1918 roku.

Czytając książkę obcujemy z codziennością zamożnej rodziny kresowej z ostatnich dziesięcioleci XIX wieku i pierwszego piętnastolecia wieku XX. Widzimy w jaki sposób prowadzona jest gospodarka rodzinna, jakie stosunki łączą poszczególnych jej członków oraz osoby powiązane z rodziną z racji profesji bądź codziennych obowiązków. Widzimy zwyczaje panujące w zamożnym polskim dworze, i te świąteczne, i te dotyczące codziennej pracy oraz rozrywek. Gdy młody chłopak, autor pamiętnika wyjeżdża do szkoły w Petersburgu, a potem na studia do Warszawy, możemy zaobserwować, jak bardzo zmieniło się wielkomiejskie życie w okresie nieco ponad stu lat, jakimi udogodnieniami technicznymi dysponowano tak jeszcze wydawałoby się niedawno, jakie stosunki wreszcie łączyły Rosjan i Polaków  w czasie zaborów. Kroczymy wraz z młodym Antonim przez życie, życząc mu jak najlepiej podczas zaręczyn z przyszłą żoną Magdaleną, podróżując z młodym małżeństwem po Europie i dziwiąc się, na jak wiele można było sobie w ówczesnych czasach pozwolić finansowo, dysponując majątkiem gdzieś tam w zapadłym zakątku Europy.

Z racji tego, że książka dotyczyła życia na Polesiu, próbowałem wychwytywać wszystkie te fragmenty, które mogłyby dotyczyć życia mych przodków w tym miejscu. Niewiele jednak w książce wątków dotyczących Pińska.

Dużym atutem są natomiast opisy polowań zamieszczone we wspomnieniach z uwzględnieniem rybołóstwa. Jako, że mój prapradziadek Filip Szczerbaczewicz (1862-1911) był według przekazów rybakiem, zainteresował mnie ten fragment szczególnie, zwłaszcza że autor wspomnień często korzystał podczas połowów ryb z pomocy ludności chłopskiej. Opisy polowań na szczupaki, które odbywały się nocą z ością i żarzącym się smolnym łuczywem w drucianym koszu wiszącym na długim drągu lub obrazy pieczenia przy ognisku tzw. opiekanki z jazia, należą do szczególnie sugestywnych. Jakże przypominają niezrównane opisy podobnych wypraw zamieszczone w książkach Franciszka Wysłoucha. Wyobrażałem sobie, że w podobny sposób mógł zarabiać na swą egzystencję mój prapradziadek Filip, w bliskiej łączności z naturą i jej atrakcyjnością.

Jednak fragmentem najciekawszym dla mnie był inny, związany z wyjazdem całej rodziny Kieniewiczów z Dereszewicz drugiego dnia świąt Bożego Narodzenia 1918 roku:

"Około północy dotarliśmy do Pińska. Wyłazimy z wagonu, pakujemy się z rzeczami na kilkoro sanek żydowskich i po bardzo słabej sannie wleczemy się prawie nieoświeconymi ulicami do hotelu Bązewicza, znajomego mi Izraelity. W pewnym miejscu zatrzymuje nas posterunek petlurowców. Legitymujemy się, przeglądają nasze papiery, rozpytują się, skąd, po co i dokąd jedziemy. Wreszcie puszczają nas na wjazd do miasta. W hotelu wszystkie numery zajęte. Wpakowujemy się przez znajomość do salonu właściciela, układamy chłopców na prowizorycznym posłaniu na podłodze; sami zaś w pozycji siedzącej kiwamy się. Pan Małek tylko dobrał się do kosza  z prowizjami i irytował mnie długo trwającym mlaskaniem przy przeżuwaniu jadła."

Okres I wojny światowej i jej końca, to bardzo  mgliste wspomnienia dotyczące rodziny mej prababci Agaty ze Szczerbaczewiczów. Jej matka Paulina miała wyjechać w głąb Rosji wraz z dziećmi. Czy było to w 1915 roku w ramach tzw. bieżeństwa? Kiedy wróciła z tej wyprawy i jak rozumieć wspomnienia Mosze Aszpiza, wnuka jej sąsiadów, który pisał, że Paulina ukrywała Żydów podczas okupacji Pińska przez wojska niemieckie po 1915 roku? Moja prababcia Agata z kolei wraz braćmi Janem i Antonim miała wyjechać na roboty do Niemiec. Kiedy wróciła? Czy w listopadzie 1918 roku?

Fragment  z książki Antoniego Kieniewicza zacytowałem z jeszcze innego powodu. Według relacji mej cioci Heleny, prababcia Agata prowadziła pamiętnik. Pamiętnik ten już w czasie II wojny światowej został w domu jej siostry Elżbiety, która do 1944 roku mieszkała w Pińsku przy ulicy Szczytowej 8. Z tego domu podczas pospiesznego wyjazdu do Polski nie został zabrany. Czy w pamiętniku tym znajdowały się wspomnienia z pobytu w "Giermanii", a następnie z pierwszych lat po odzyskaniu niepodległości? Ciocia Helena opowiadając o pamiętniku wspominała o tym, że przez pewien czas prababcia Agata ukrywała się, gdyż poszukiwali jej wspomniani petlurowcy - ukraińscy żołnierze. Dlaczego i w co zamieszana była prababcia, pozostaje tajemnicą. Ale jeśli tak było, musiało mieć miejsce na przełomie 1918 i 1919 roku.

Antoni Kieniewicz
"Nad Prypecią dawno temu... Wspomnienia zamierzchłej przeszłości"
Ossolineum, 1989

piątek, 10 lutego 2012

Losy nieustalone. Wawrzyniec (Ławrentij) Szczerbaczewicz (1904-?)

Jedną z ciekawszych zagadek genealogicznych, która od paru lat mnie frapuje, stanowią losy brata rodzonego mej prababci Agaty Stępień ze Szczerbaczewiczów. Przeplatają się w tej historii exodus ludności prawosławnej na wschód w 1915 roku (tzw. bieżeństwo), rewolucja bolszewicka w Rosji, kordon graniczny pomiędzy ZSRR a II RP. Ale może po kolei.

Jest rok 1911, Pińsk. Moja praprababcia Paulina Szczerbaczewicz z Rozalików zostaje wdową, po tym, jak jej mąż Filip przychodzi z pracy, źle się czuje, kładzie na łóżku i umiera. Przez wiele lat z opowieści prababci oraz babci wynikało, że Paulina miała czworo dzieci (poza Agatą jeszcze Antoniego, Jana i Elżbietę, zwaną w rodzinie Lizą). Antoni i Jan po wojnie zostali w Pińsku, Elżbieta mieszkała zaś w Łodzi, ale odeszła zbyt wcześnie, gdy byłem jeszcze małym dzieckiem, abym mógł poznać ją i z nią porozmawiać. W opowieściach babci przewijały się jakieś niejasne zdania o tym, że w Rosji również zostali członkowie rodziny Szczerbaczewiczów. Prawdziwą rewelacją były dla mnie dopiero rozmowy z ciocią Heleną, córką Elżbiety.

Wynika z nich, że Paulina wraz z dziećmi zmuszona była opuścić Pińsk (czy przed ofensywą niemiecką 1915 roku?) i udać się na wschód. Opowieści tej towarzyszy wiele niejasności. Przede wszystkim czy wraz z praprababcią wyjechała też moja prababcia Agata i jej dwaj bracia Jan i Antoni? Trudno powiedzieć. Ludzie z bieżeństwa często wracali nawet w latach 20-ych XX wieku. A Agata, Jan i Antoni na pewno zdążyli być na robotach przymusowych w Niemczech i wrócili do Pińska tuż po zakończeniu I wojny światowej. Wiele dałbym, aby dowiedzieć się o szczegółach tej pracy w Niemczech. Niestety jak przez mgłę pamiętam tylko opowieści prababci z dzieciństwa o jej pobycie na obczyźnie wraz z dwójką młodszych braci. Ale czy chociaż Paulina długo była na wschodzie? Mosze Aszpiz, syn jej żydowskich sąsiadów z Pińska napisał w liście, że Paulina w czasie I wojny światowej ukrywała Żydów w domu przed Niemcami. Przyznam, że do dziś nie wydaje mi się to wiarygodne. W czasie I wojny światowej to Rosjanie często traktowali ludność żydowską, jako potencjalnych szpiegów niemieckich, a niemieckie czystki antysemickie czasów II wojny światowej były czymś niewyobrażalnym. Ale zakładając nawet, że tak było, jak pisał Mosze, to ukrywanie to musiało mieć miejsce już po powrocie praprababci z bieżeństwa. A więc jeszcze w czasie wojny wróciła?

Ciocia Helena wspomniała o również o kolejnych dwóch braciach i siostrze mej prababci: Feliksie, Wawrzyńcu i Annie.

Według tej opowieści Feliks miał zostać w Rosji komisarzem bolszewickim i nie wrócić do Pińska, a nawet zaniechał kontaktów z rodziną.

Historia, która ma stanowić clou tej opowieści dotyczy Wawrzyńca (Ławrentija), brata bliźniaka Elżbiety. Podczas powrotu do Pińska i przeprawy przez rzekę, Wawrzyniec zaginął i nie wrócił wraz z matką i rodzeństwem. Poszukiwany był przez całe dwudziestolecie międzywojenne. Odnalazł się dopiero tuż przed wybuchem wojny w Homlu po drugiej stronie granicy z Sowietami. Po zaginięciu trafił do domu dziecka. Gdy nawiązano z nim kontakt był już żonaty. Ciekawe jest to w jaki sposób praprababcia trafiła na ślad syna. Przypomina mi się historia Tadeusza, syna Agaty, który w czasie II wojny światowej zaginął jako dziecko na Wołyniu i nawiązał kontakt z rodziną już jako dorosły mężczyzna. Ale frapujący jest również inny element tej opowieści.

Poza Feliksem i Wawrzyńcem usłyszałem od cioci Heleny także o Annie. Była podobno najstarsza i najpiękniejsza z sióstr. Miała w przeciwieństwie do Agaty i Elżbiety czarne włosy. Otóż, gdy natrafiono na ślad Wawrzyńca, Anna wyjechała do Homla, do ZSRR. Ciocia twierdzi, że na stałe. W Pińsku nikt z potomków Jana i Antoniego, z którymi miałem okazję rozmawiać nie kojarzył Anny i Feliksa. Ławrentija tak, ta historia była znana.

Co sprawiło, że Anna, która nie widziała brata tak długo, zdecydowała się jechać do ZSRR? Czy pojechała tylko zobaczyć brata i nie mogła wrócić? Pytania, na które najpewniej nie poznam odpowiedzi. Nie mam na potwierdzenie tej opowieści żadnych dokumentów. Towarzyszą jej tylko cienie z przeszłości w mojej wyobraźni.

wtorek, 20 stycznia 2009

Łącznik między pokoleniami

Notka opublikowana w "salonie24", 2 stycznia 2008 roku.


Zakładając blog, myślałem że będę pisać trochę o polityce, trochę o lokalnych sprawach, jednak czas pokazał, że niekoniecznie tak musi być. Na politykę nie mam ostatnio ochoty. Ogólny kierunek działań rządu w kraju (powrót do „normalności” sprzed rządów PiS) i na zewnątrz (koncepcja proszącego i łaszącego się do możnych tego świata petenta), jaki nastał po wyborach w październiku mocno mi się nie podoba. Nie chcę uprawiać ciągłej krytyki rządu PO-PSL. Inni robią to ode mnie lepiej. Chciałbym pisać o plusach wynikających z działań rządu, a tych na razie nie widzę.

Na systematyczne interesowanie się sprawami lokalnymi zwyczajnie nie mam czasu. Będę więc o nich pisał od przypadku do przypadku. Pojawiły się inne ciekawe blogi mieszkańców Podlasia w salonie (wenhrin, oryszczyszyn), gdzie sprawy lokalne są ciekawie opisywane.

Od kilku już lat „kręci mnie” dość mocno genealogia, czyli odkrywanie swych korzeni rodzinnych. A że historii związanych z mymi poszukiwaniami mam w głowie sporo, czasami niektóre z nich aż się proszą, aby ujrzeć światło dzienne. Poniższą historię dedykuję Sosence, której kiedyś obiecałem, że o pewnej niesamowitej znajomości napiszę.
Sprawa zaczęła się mniej więcej jesienią 2005 roku. Od dawna już główkowałem nad możliwością odnalezienia potomków braci prababci Agaty, która wraz z dziećmi opuściła Pińsk wczesną wiosną 1940 roku udając się na Wołyń, po wojnie zaś trafiła na tzw. Ziemie Odzyskane. Z braćmi Janem i Antonim, pozostałymi w Pińsku nie utrzymywała kontaktu.

Na jednym z portali pińskich zamieściłem ogłoszenie, że poszukuję kontaktu z rodziną Szczerbaczewiczów, która przed wojną mieszkała w Pińsku. Podałem kilka innych szczegółów i ... po jakichś dwóch tygodniach dostałem e-maila od młodego historyka związanego z Pińskiem, który zaoferował, że w swych notatkach, dostępnych dokumentach, odszuka potrzebne informacje i być może uda mu się nawiązać kontakt z potomkami Jana i Antoniego.
Była to dla mnie prawdziwa petarda. Odpisałem najszybciej, jak można, że Agata urodziła się w rodzinie prawosławnej, podałem datę, imiona jej rodziców (Filip i Paulina Szczerbaczewicz), informację o tym, że mieszkali przy ulicy Krzywej, w miejscu, gdzie kiedyś stał zamek Wiśniowieckich, napisałem też, że Filip zmarł dość wcześnie, bo jeszcze przed I wojną światową.

Kolejnego dnia znów e-mail z Pińska i nowe dla mnie informacje:

Paulina Szczerbaczewicz mieszkała przy Krzywej 3. Nie ma już tej ulicy, nie ma też domu Pauliny (tego nie wiedziałem.) Uliczka Krzywa na przedmieściu Pińska, zwanym Karolin, łączyła ulicę Browarną (obecnie ulica Kulikowa) z ulicą Karolińską (obecnie ulica irkucko-pińskiej dywizji). Z przedwojennych zabudowań ulicy Krzywej, zachował się tylko budynek byłej szkoły żydowskiej. Drewniany dom Pauliny Szczerbaczewicz był jedynym domem chrześcijańskim przy tej ulicy. Pozostałe należały do rodzin żydowskich.
Tu dodam tylko, że dzięki tak rozpoczętej znajomości wyruszyłem na Białoruś i odwiedziłem Pińsk ponad rok później, byłem przy grobach Filipa i jego synów Antoniego i Jana na starym pińskim cmentarzu, spotkałem się z rodzinami ich potomków. O swej wyprawie napisałem w notce "Podróż do przeszłości".

Pora jednak wrócić do właściwego wątku, zwłaszcza że dalszy ciąg e-maila przynosił kolejną bombę. Okazało się, że osoba, która pisała do mnie z drugiej strony łącza internetowego miała kontakt z potomkami żydowskich sąsiadów Pauliny Szczerbaczewicz. Przy ulicy Krzywej 1 mieszkała rodzina Nochima i Malki Aszpizów. Ich syn Litman wraz z żoną i dziećmi został w 1940 zesłany przez NKWD w rejon Ałtaju. Pozostali członkowie licznej rodziny Aszpiz, którzy zostali w Pińsku, zginęli przed i podczas likwidacji pińskiego getta przez Niemców w 1942 roku.

Miałem więc adres mieszkającego w Izraelu wnuka Nochima i Malki, urodzonego pod koniec lat dwudziestych i jesienią 2005 napisałem do niego list po angielsku (wątek językowy jest dość istotny). Nadzieja, że odpisze niewielka. Minął jeden miesiąc, drugi, wreszcie tuż po świętach Bożego Narodzenia 2005 roku dostałem odpowiedź w języku rosyjskim. Mosze pamiętał moją praprababcię, pamiętał jak go karmiła w dzieciństwie w domu dziadków. Była traktowana jak domownik, być może dlatego, że pełniła rolę niani lub pomocy domowej. Koniec listu kończył się podziękowaniami za mój list, który pozwolił temu niemłodemu już człowiekowi wrócić pamięcią ponad 65 lat wstecz do szczęśliwej krainy dzieciństwa. Na końcu podany był numer telefonu.

Zadzwoniłem w sylwestra. Odebrała kobieta. Przedstawiłem się po angielsku. Usłyszałem po drugiej stronie wołanie dźwięcznym głosem: - Moojsze!

Za chwilę w słuchawce odezwał się męski głos z prośbą, abyśmy przeszli na rosyjski, gdyż jego angielski jest dość słaby. Na to ja, że z moim rosyjskim też nie najlepiej. Kolejna propozycja: - To może po polsku?

Szok. Tak dobrej polszczyzny się nie spodziewałem. Człowiek, który do Izraela trafił przez Austrię i Niemcy w 1947 roku i nie odwiedzał Polski od tego czasu, mówił powoli, ale bezbłędnie.

- Wie Pan kto nas odprowadzał na stację, gdy wywozili nas na Ałtaj? Paulina!

Na koniec długiej rozmowy złożyliśmy sobie życzenia noworoczne.

Prawie rok później wysłałem kolejny list z życzeniami i zdjęciami z wyprawy do Pińska. Mosze zadzwonił kilka tygodni później z podziękowaniami i zaproszeniem do siebie, do Izraela.

Kolejny telefon chciałem wykonać w sylwestra, dwa dni temu. W słuchawce usłyszałem: wybrany numer nie istnieje. Wystukałem jeszcze kilka razy. To samo.

Pozostaje mi napisać list z nadzieją, że ktoś po drugiej stronie odpisze.