Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Gazeta Świąteczna. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Gazeta Świąteczna. Pokaż wszystkie posty

piątek, 24 maja 2024

Wypadek przy kopaniu studni w Łomży

Kopanie studni w dawnych czasach, gdy nie było wodociągów było szlachetnym zajęciem, ale też szalenie niebezpiecznym. 3 lata temu pisałem o wypadku w Rutkach Kossakach, który wydarzył się w roku 1884. Podobne zdarzenie miało miejsce w Łomży 2 lata później. W numerze 38 Gazety Świątecznej z 1886 roku ukazał się natępujący artykuł:

"Żywcem zagrzebani. W gubernjalnem mieście Łomży zdarzył się w zeszłym miesiącu, dnia 27, straszny wypadek. Kopali tam właśnie w rynku studnię, ale dopiero na głębokości 78 łokci pokazała się woda. Część tej studni do wysokości 12 sążni już ocembrowano, ale wyżej aż do góry wsadzono tylko calowe deski. Widać, były one za cienkie i nie mogły znieść naporu ziemi, bo raptownie rozsunęły się, ziemia się oberwała i zasypała robotnika Nitkowskiego oraz przedsiębiorcę Tobjasza, żyda. Na razie wszyscy głowy potracili i nie myśleli o ratunku. Dopiero gdy o godzinie 8 wieczorem przybył gubernator, kazał się zabierać do odkopywania. Do godziny jednak trzeciej po południu dnia następnego nie dobrali się jeszcze do zasypanych. Co się stało z nimi, nie mamy jeszcze wiadomości."


W artykule ukazały się nazwiska nieszczęśników, przydatne jeśli ktoś zajmuje się genealogią Nitkowskich i Tobiaszów z Łomży. Jednak autor artykułu nie ustrzegł się błędu o czym za chwilę.

W księgach zgonów parafii rzymskokatolickiej pw. św. Michała w Łomży odnotowano w roku 1886 zgon Wojciecha Nitkowskiego pod numerem 234. W metryce napisano, że 27 sierpnia 1886 roku o godzinie 3 po południu umarł w Łomży Wojciech Nitkowski, 24-letni murarz z Łomży, syn Andrzeja Nitkowskiego i Marianny Nitkowskiej z Rozenków. Pozostawił po sobie owdowiałą żonę Józefę Nitkowską z Podgorzaninów.


Błąd o którym wspomniałem dotyczy przedsiębiorcy Tobiasza. Można się o tym przekonać wertując księgi zgonów okręgu bożniczego w Łomży za rok 1886. W roku tym nie zmarła żadna osoba o tym nazwisku. Miałem po cichu nadzieję, że odkryję powiązanie pomiędzy zmarłym, a Jakowem Tobiaszem znanym z uratowania grupy żydowskich sierot z Białegostoku, które podczas wybuchu wojny niemiecko-sowieckiej w 1941 roku przebywały na koloniach w Drukiennikach. Nic z tych rzeczy.

Metryka zgonu drugiego zmarłego została spisana dopiero 24 września 1886 roku i w przeciwieństwie do pierwszej spisano w niej dokładne okoliczności śmierci. Zapisano w niej, że 27 sierpnia tego roku o godzinie 4 po południu podczas budowy studni na Starym Rynku w Łomży zasypany został ziemią mistrz budowy studni, Tewja Witkiewicz, 46 lat mający, syn Judka i Estery Witkiewicz, pochodzący z Cydzyna w gminie Rogienice, mieszkający czasowo w Łomży. Tewja pozostawił po sobie owdowiałą żonę, Entę Libę Sacharownę z domu Marchewicz.


środa, 15 maja 2024

Śmiertelne żniwa rzeki Narew w Tykocinie w 1886 roku

W numerze 43 Gazety Świątecznej z 1886 roku ukazał się smutny artykuł. Rzeka Narew widziana z tykocińskiego nadrzecznego bulwaru, czy z tramwaju wodnego wygląda miło. Gdy jednak spojrzeć na jej spieniony nurt na wysokości jazu, czuć wyraźnie moc żywiołu. Cicha moc rzeki dała o sobie znać zwłaszcza w roku 1886.

"Z okolic Tykocina piszą do nas o kilku wypadkach, jakie się zdarzyły w obrębie tej parafji w tym roku. Oto naprzykład Ignacy Pilis, młodzieniec 24-letni, syn dość zamożnego gospodarza zamieszkałego w mieście Tykocinie, dnia 27 maja o godzinie 10 rano, przejeżdżając sam jeden łódką pod samem miastem na drugą stronę rzeki Narwi dla obejrzenia kawałka łąki, o który jego ojciec proces prowadził z innymi mieszkańcami tegoż miasta, uderzył łódką o pal znajdujący się pod wodą, i straciwszy równowagę, wpadł do rzeki, tam gdzie jest największa głębia i natychmiast znalazł śmierć, gdyż żadnego ratunku znikąd nie miał. Ciało utopionego zaledwie po kilkugodzinnem pilnem poszukiwaniu z wody wydostano.

Znowu Andrzej Kulikowski, żołnierz urlopowany, mężczyzna 30-letni zaledwie, po Nowym Roku ożeniony z 16-letnią dziewczyną, poróżniwszy się z rodziną o dział majątkowy, dnia 29 maja po południu pojechał sam jeden łódką na rzekę Narew na ryby, skąd już więcej do domu nie wrócił. Rodzina, nie doczekawszy się go do rana, popłynęła łódkami na rzekę, żeby go szukać, i znalazła, ale już bez życia. Leżał obok łódki, która stała na strudze. Jak to się stało - niewiadomo."

Akt zgonu Ignacego Pilisa nie podaje szczegółowych informacji o przyczynie jego zgonu, więc artykuł jest cenny dla genealogów zainteresowanych historią jego rodziny. W akcie zgonmu zapisano, że 27 maja 1886 roku w Tykocinie zmarł Ignacy Pilis, 24-latek zamieszkały przy rodzicach, którymi byli Franciszek Pilis i Feliksa z Sadowskich, gospodarze tykocińscy.


Jeśli chodzi o drugą część artykułu, gazeta popełniła błąd. Zmarły miał na imię Paweł, nie Andrzej. Zgon tylko jednego Kulikowskiego został odnotowany w Tykocinie w 1886 roku i rzeczywiście miał on młodą żonę.

W akcie zgonu zapisano, że 29 maja 1886 roku w Rzędzianach zmarł 32-letni Paweł Kulikowski, właściciel cząstkowy z Rzędzian, syn Adama i Marianny Kulikowskich z Rzędzian. Pozostawił po sobie owdowiałą żonę Antoninę z Lenczewskich.


Akt ślubu Pawła Kulikowskiego z Antoniną Lenczewską rzeczywiście miał miejsce na początku 1886 roku. Gazeta popełniła drugi błąd. W metryce ślubu wiek Antoniny to 19 lat, nie 16. Ślub miał miejsce 18 stycznia 1886 roku w Tykocinie. Paweł Kulikowski, którego wiek określono na 28 lat, a nie 32, jak w akcie zgonu był kawalerem, synem Adama Kulikowskiego i Marianny z Dobkowskich, zamieszkałym w Rzędzianach, natomiast Antonina Lenczewska córką Pawła Lenczewskiego i Antoniny Rzędzian z Rządzian.

niedziela, 14 stycznia 2024

Juchnowiec. Bójka o dziewczynę i śmierć

W 2012 roku leśnicy z Głębokiego Brodu uwolnili w Puszczy Augustowskiej jelenia, który w pojedynku podczas rykowiska zabił swego rywala zakleszczając się z nim wcześniej porożami.

Podczas rykowiska jeleni często dochodzi do walk samców, podczas których splatają się porożami i przepychają między sobą, aż do zwycięstwa jednego z nich. Czasami taka walka kończy się śmiercią rywala, jak w 2012 roku w Puszczy Augustowskiej.

Bywa, że zwyczaje ze świata jeleni zaobserwować można w świecie ludzi. Zwłaszcza, gdy w ruch pójdzie alkohol.

W numerze 38 Gazety Świątecznej z 1886 roku ukazał się następujący artykuł:

"O taniec.

We wsi Juchowcu, w powiecie Białostockim, jak zwykle w niedzielę, zebrała się młodzież w karczmie, żeby się trochę pobawić. Zagrała muzyka i zaczęto tańczyć. Między dziewczętami rej wodziła szczególnie jedna. Parobczaki dobijali się o nią i każdy chciał z nią tańczyć. Zpoczątku krzywo na siebie patrzyli, lecz potem zaczęli obie dogadywać, a wreszcie przyszło do krwawej bójki.

I cóż się stało. Oto jednego parobczaka zabito, dwóch śmiertelnie raniono, a innych pokaleczono.

Musieli wszyscy chyba dobrze podpić sobie, kiedy aż do tego przyszło, a nikt rozsądniejczy nie rozdzielił walczących. I o co walczyli? O taniec z dziewką! Czyż tym ludziom życie już tak nieatrakcyjne, że je w ten sposób lekceważyli?!"


Autor artykułu pomylił się. W powiecie białostockim znajdowała się wieś Juchnowiec, nie Juchowiec.

Po drugie, dwa śmiertelne zranienia albo okazały się łagodniejsze, albo ich ofiary pochodziły spoza parafii Juchnowiec. W roku 1886 w księgach pogrzebów parafii w Juchnowcu zarejestrowano tylko jeden akt zgonu ofiary zajścia.

28 lipca 1886 roku we wsi Juchnowiec zmarł od pobicia młodzieniec Jan, syn włościan Michała Maliszewskiego i Agnieszki z Sobolewskich, 21 lat, parafianin juchnowiecki. Administrator juchnowiecki ks. Strumiłło na podstawie pisma biegłego sądowego miejskiego nr 1286 z dnia 30 lipca pochował go na cmentarzu juchnowieckim.

Nazwiska lokalnej piękności, o którą poszło w bójce raczej nie uda się ustalić.

środa, 31 maja 2023

Wypadek w Kuleszach Kościelnych opisany w Gazecie Świątecznej

Po raz kolejny udało mi się potwierdzić, jak owocne może być wertowanie starej prasy w cyfrowych bibliotekach. Niestety, jest ono też bardzo czasochłonne. Dodatkowo, wyszukiwanie po nazwisku "nie działa" bezbłędnie w zdecydowanej większości polskich bibliotek. Dlatego przeglądam od czasu do czasu, numer po numerze, Gazetę Świąteczną, gdyż zawiera ciekawostki sprzed ponad 100 lat z każdej części ziem polskich i litewskich, wówczas pod zaborami. Czasami udaje mi się trafić na ciekawy artykuł z wiosek i miast, gdzie mieszkali moi przodkowie. A gdy ciekawostka obejmuje tereny dzisiejszego województwa podlaskiego, wówczas trafia w postaci artykułu tutaj.

Weźmy pod lupę taki oto akt zgonu z parafii rzymskokatolickiej w Kuleszach Kościelnych:


Spisany został w Kuleszach Kościelnych 19 marca 1886 roku w języku rosyjskim, jaki wówczas, po Powstaniu Styczniowym obowiązywał księży - urzędników stanu cywilnego na terenach Królestwa Kongresowego. Nietypowym zapisem, który można wychwycić, gdy takich akt przejrzy się setki, jest zapis na samym początku: "Według pisma od wójta gminy Mazowieck". Z reguły akta zgonu z tych terenów zaczynają się standardowo "Działo się w ... dnia ...". Niestety z treści aktu nie dowiemy się, dlaczego akt zgonu spisano według pisma wójta gminy Mazowieck (Mazowieck - czyli dzisiejsze Wysokie Mazowieckie).

Dowiadujemy się za to, że zmarłym był 46-letni kawaler Łukasz Grodzki, syn zmarłych Antoniego Grodzkiego i Anieli z Kuleszów, urodzony w Kuleszach Podlipnem, zamieszkały w Kuleszach Kościelnych. Łukasz Grodzki zmarł 9 marca 1886. To druga informacja, która jest dość nietypowa, biorąc pod uwagę datę spisania aktu. Dlaczego czekano tak długo?

Częściowe wyjaśnienie zagadki znajduje się w artykule z Gazety Świątecznej (nr 14 z roku 1886).


"Śmierć w ogniu.

Nocą po ostatnim wtorku zapustnym spaliła się karczma we wsi Kuleszach Kościelnych w powiecie Mazowieckim, gubernji Łomżyńskiej, i w ogniu zginął robotnik Łukasz Grudzicki.[...]"

W artykule imię zmarłego podano jako Łukasz Grudzicki. W takch sytuacjach z nieodzowną pomocą przychodzi Geneteka, zwłaszcza, że metryki parafii w Kuleszach Kościelnych zostały zindeksowane. I okazuje się, że na terenie parafii nazwisko Grudzicki nie występowało, a do naszego przypadku pasuje tylko akt zgonu Łukasza Grodzkiego. Przypuszczam, że jego zwłoki odkryto w pogorzelisku karczmy, a dochodzenie i oficjalne spisywanie protokołu spowodowało opóźnienie w rejestracji aktu zgonu.

piątek, 29 kwietnia 2022

Antoni Baranowski z Janczewa, a słowiańska pożyczka wschodnia

W latach 1877-1878 miała miejsce wojna rosyjsko-turecka będąca bezpośrednim rezultatem wybuchu walk przeciw panowaniu tureckiemu w Bośni i Hercegowinie (1876) oraz w Bułgarii (1875). Aby pokryć częściowo koszty wojny, rząd ogłosił tak zwaną pożyczkę wschodnią u osób prywatnych. Tak zwane drukowane bilety pożyczki wschodniej posiadały kupony, które po określonym czasie można było wymieniać na gotówkę. W ten sposób osoba posiadająca bilet z kuponami odzyskiwała zainwestowaną sumę z procentem.

Tak a propos pożyczki wschodniej: Aleksander Brückner wywodził, że słowo 'tłumacz' w języku polskim, wywodzi się właśnie od slowiańskiej pożyczki wschodniej, która w języku tureckim określana była jako 'tolmacz' lub 'telmacz', w węgierskim 'tolmács'.


Jeśli zaś chodzi o wojnę rosyjsko-turecką. Słyszałem od dalszej rodziny, że pogrzeb Ignacego Krupy (1849 Stara - przed 1920) w Skórkowicach, który był bratem mego prapradziadka Łukasza Krupy miał przebieg uroczysty. Podczas ceremonii pogrzebowej za trumną niesiono order georgijewski. Order ten - inaczej Krzyż Świętego Jerzego był carskim rosyjskim odznaczeniem wojskowym ustanowionym w roku 1807 dla żołnierzy szeregowych i podoficerów za męstwo i odwagę w trakcie bezpośredniej walki. Zniesiony został w roku 1917. Ze względu na rok urodzenia Ignacego wydaje się, że mógł służyć w armii rosyjskiej właśnie podczas wojny rosyjsko-tureckiej.

Ale dlaczego zacząłem od wojny rosyjsko-tureckiej i pożyczki wschodniej właśnie? Powodem jest ciekawy tekst w gazecie sprzed 137 laty. W numerze 34 Gazety Świątecznej z roku 1885 ukazał się bowiem artykuł pod tytułem: "Jak spekulanci na ciemnych ludzi polują".


"Niewiadomo doprawdy, czemu to się dziwić więcej - czy ciemnocie ludzi, czy ich chciwości i głupocie. Jeśli kto uczciwy, co naprawdę dobrze ludziom życzy, namawia ich, żeby naprzykład sprowadzali sobie książki i gazety, z których się można o wielu rzeczach prawdy dowiedzieć, to słuchają go z niedowierzaniem i wymawiają się, że albo im brak potrzebnych na to kilku złotych, albo że nie mają czasu na czytanie, lub nawet plotą tak pogłupiemu, że aż niewarto powtarzać. A niech tylko przyjdzie do nich brodaty spekulant w chałacie, niech pokaże im jakieś niby to losy na loterię, albo inne papiery, a obieca, że będą mogli coś wygrać, to zaraz mu uwierzą i owe losy lub papiery za gotowy grosz kupować zaczną. Na to ochota się znajdzie i nawet kilkudziesięciu rubli nie żal. Dobrej rady uczciwego i rozsądnego człowieka nie usłuchają; a byle jaki szachraj, co na ich głupocie spekulacje chce robić, to dla nich brat, jemu uwierzą na ślepo i obedrzeć się dadzą.
Jak to się nieraz dzieje, widać na przykład z listu czytelnika naszego, Antoniego Baranowskiego ze wsi Janczewa, gminy Bożejewa w Łomżyńskiem. Oto, co on do nas pisze:
"Z wielką nieśmiałością radzę się pana Pisarza Gazety Świątecznej, czy to dobre, czy złe? Jeździł po naszej okolicy żydek z Warszawy i namawiał ludzi po wsiach, żeby brali premje (raczej bilety) pożyczki wschodniej na rubli sto każdy, z wypłatą częściami miesięcznie po rubli 5. Było niemało takich, co go usłuchali i płacili za miesięcy trzy odrazu, a cała spłata ma ciągnąć się przez miesięcy 29. Później ma być dodana do tego jakaś premja na czerwony krzyż. I nawtykał nam ów żydek takich listów (biletów). Teraz jedni ludzie mówią, że to są papiery dobre, a drudzy powiadają, że złe, że to tylko sztuka bankierska. Bank, który te papiery rozsyła, ma być w Warszawie i należy do braci Stückgoldów. A zatem upraszam Pana Pisarza Gazety, żeby nas nauczył, jak o tem naprawdę myślić trzeba i komu dawać wiarę".
Chętnie odpowiadamy panu Antoniemu w tej nadziei, że i innym czytelnikom gazety naszej ta odpowiedź posłuży za naukę, a przez nich i drudzy ludzie będą mogli o prawdzie się dowiedzieć, aby przez swą ciemnotę nie wpadli w sidła takich spekulantów, jak ów żydek.
Są w Warszawie naprawdę braciStückgoldowie, ale nie mają oni żadnego banku, tylko kantor, czyli sklep taki, jakich jest dużo, co to w nich wymieniają różne pieniądze nasze i zagraniczne, sprzedają papiery tak zwane wartościowe i bilety loteryjne. Każdy taki sklep choć dziś jest, to jutro, za miesiąc, za rok może już nie być, albo przejść w inne ręce, a któż wtedy będzie wiedział, gdzie się jego dzisiejszy właściciel obraca? kto zaręczy, że on nie zbankrutuje i że kiedyś zapłaci to, do czego się zobowiązał? Można w tych sklepach czyli kantorach kupować i brać rzeczy gotowe, naprzykład listy zastawne lub inne papiery mające prawdziwą i zapewnioną wartość, zresztą pieniądze zagraniczne, jeśli ich kto potrzebuje; ale nie radzimy nikomu ufać obiecankom takich kantorów na przyszłość i kupować w nich, jak to mówią, kota w worku. Nie radzimy nikomu, a tembardziej tym ludziom, którzy zdaleka od Warszawy mieszkają i nie mogą na miejscu wszystkiego sprawdzić.
A teraz powiemy, co to są bilety "pożyczki wschodniej" i co za te bilety ów żydek w okolicach Bożejewa, a zapewne i gdzieindziej, ciemnym ludziom powtykał.
Kiedy się skończyła ostatnia wojna turecka, zwana "wschodnią", która bardzo dużo pieniędzy kosztowała, rząd rosyjski na pokrycie kosztów tej wojny postanowił pozaciągać pożyczki u różnych ludzi, mających grosz w zapasie, i drukował dużo biletów, niby rewersów, aby je rozdawać wzamian za pieniądze. Wszystkie te pożyczki razem nazywają się "pożyczką wschodnią". Przy każdym bilecie tej "pożyczki wschodniej" są kupony, które można odcinać co półroku i puszczać w świat jako gotowy pieniądz, jako procent od wypożyczonych pieniędzy. Kto kupił sobie taki bilet, na którym napisano, że wart jest 100 rubli, ten ma corok do odcięcia dwa kupony po półtrzecia rubla, czyli dostaje 5 procentów. Jak komu sprzykrzy się trzymać ten bilet w ręku, to może go odprzedać innej osobie.
Ale trzeba wiedzieć, że niezawsze uda się przy odprzedaniu swego biletu wziąć te same pieniądze, jakie się wydało: czasem można coś zyskać, ale prędzej się straci. Dziś naprzykład za sto-rublowy bilet "pożyczki wschodniej" płacą tylko 96 rubli, a w innym czasie cena może być trochę wyższa albo niższa.
Otóż na tych biletach pożyczki wschodniej niektóre kantory wymiany pieniędzy założyły sobie spekulację, a to w następujący sposób: niby sprzedają taki bilet naprzykład sturublowy, i nie żądają, żebyś zapłacił odrazu wszystko, co się za niego należy, tylko rozkładają spłatę na części, na raty miesięczne po 5 rubli. Jeśli chcesz z tego korzystać, musisz dać zobowiązanie na piśmie, że będziesz płacił regularnie po 5 rubli przez 30 miesięcy (nie 29 miesięcy, jak napisał pan Antoni Baranowski). Tak więc za bilet sturublowy, co kosztuje teraz tylko 96 rubli, zapłacisz aż 150 rubli. Za to jednak, że zobowiązałeś się tak drogo zapłacić, kantor daje ci przyrzeczenie, że będziesz należał do jakiejś części wygranej, jeśli szczęśliwie padnie wygrana na któryś bilet innej znowu pożyczki premjowej, połączonej z loterią pieniężną, co go tenże kantor zakupił. W tym celu naprzykład kantor Sztückgoldów pokupował bilety zagraniczne pożyczki premjowej węgierskiej na "krzyż czerwony" (niepozwolonej u nas w kraju), a inny kantor ponabywał bilety pożyczki premjowej rosyjskiej. Ale wygrana w tych pożyczkach "premjowych" nie zawsze pewna: na tysiące biletów ledwie jeden coś wygrać może. Trzeba więc niemądrych ludzi, żeby liczyli na to szczęście i tyle grosza marnowali napróżno. Gdybyż jeszcze kantory podawały choć numera tych biletów premjowych, w których ty masz szczęścia próbować. Ale gdzie tam! Podanie tych numerów odkładają na potem i ty nie możesz nawet wiedzieć, czy tam naprawdę na twe szczęście jakiś los został zakupiony, czy może te losy to tylko próżna obiecanka na przynętę dla głupich ludzi.
Ale i nie na tem jeszcze koniec twej niepewności. Zapłaciłeś ratę pięciorublową za bilet "pożyczki wschodniej", płacisz coraz nowe takie raty co miesiąc, i cóż dostałeś za to? Czy masz przynajmniej bilet owej pożyczki w ręku? Aniś go nawet widział! Dali ci tylko do rąk jakiś niby "dowód" z kantoru, a bilet pożyczki wschodniej obiecują dać dopiero na samym końcu, kiedy już wszystkie trzydzieści rat po 5 rubli za trzydzieści miesięcy spłacisz. Na czemże oparta twoja pewność, że naprawdę bilet pożyczki otrzymasz? A jeśli przed wyjściem tych trzydziestu miesięcy własciciel kantoru nałapawszy dużo pieniędzy od łatwowiernych i ciemnych ludzi, ogłosi bankructwo, uda, że nie ma nic, albo uciecze sobie i schowa sę gdzieś tak, że nikt go nie znajdzie, - cóż wtedy będziesz robił? Któż ci pieniądze zwróci i krzywdę wynagrodzi? Nikt! Na nic się nie zda wtedy i skarżenie do sądu. Szukaj wiatru w polu i lamentuj nieboże, żeś dał się złapać w sidła spekulantów.
A iluż to ludzi w takie sidła wpada! Ciemnota ich tam prowadzi, chciwość do pieniędzy doreszty oślepia. Jednego rubla, złotówki im żal na to, żeby się oświecić mogli, - a dziesiątki i setki rubli oddają za darmo w ręce spekulantów.
Jak się kto pościele, tak się i wyśpi.
Pisarz Gazety Świątecznej."

Powyższy artykuł jest dość typowy jeśli chodzi o Gazetę Świąteczną i misję szerzenia oświaty i świadomości w środowiskach głównie wiejskich.

Mnie zainteresowała osoba Antoniego Baranowskiego, czytelnika Gazety Świątecznej z Janczewa. Czy łatwo jest go zidentyfikować na podstawie metryk? Janczewo należało do parafii rzymskokatolickiej w Wiźnie, a księgi metrykalne tej parafii są w miarę kompletnie zindeksowane w Genetece. W Janczewie mieszkał w interesującym nas okresie tylko jeden Antoni Baranowski, dwukrotnie żonaty. Na podstawie metryk ślubu Antoniego można na jego temat powiedzieć nieco więcej.
Antoni Baranowski urodził się w Porytem w roku 1825 w rodzinie piwowarów Jakuba Baranowskiego i Rozalii z Zalewskich. W roku 1855 pracował na służbie gorzelanego w Drozdowie i w kościele tejże parafii poślubił 26 listopada Mariannę Ostaszewską, urodzoną w Czarnocinie w roku 1835 w rodzinie Wojciecha Ostaszewskiego i Katarzyny z Szymańskich, ogrodników zamieszkałych w chwili ślubu córki w Krzewie. Marianna w chwili ślubu mieszkała na służbie w Drozdowie. Małżonkowie początkowo mieszkali w Drozdowie, ale z biegiem czasu przenieśli się do Janczewa.


Po śmierci Marianny, Antoni poślubił w kościele parafialnym w Rutkach, 8 czerwca 1869 roku Karolinę Czarniakowską, pannę młodszą od siebie o 23 lata. Karolina była córką Józefa Czarniakowskiego i Emilii z Repertów, zamieszkałą w Mężeninie. Po ślubie małżonkowie mieszkali w Janczewie. Antoni z obiema żonami doczekał się potomstwa. Wydaje się, że przez całe życie zajmował się gorzelnictwem, taka profesja została przynajmniej odnotowana w metryce drugiego ślubu. Produkcja alkoholu nie przeszkodziła mu zostać stałym czytelnikiem Gazety Świątecznej.


wtorek, 9 listopada 2021

Adolf Suski z Kupisk koło Łomży

 Czasem człowiek natknie się na artykuł-laurkę w starej prasie i przez brak źródeł porównawczych trudno mu ocenić, czy piszący wyrażał tylko swoją subiektywną opinię, czy też opinię tak zwanego ogółu. "Gazeta Świąteczna" od momentu swego powstania w roku 1881 angażowała się w odrodzenie polskości na wsi drogą pozytywistyczną poprzez likwidację analfabetyzmu, zwiększenie czytelnictwa, wiedzy rolniczej, walkę z pijaństwem, paleniem papierosów, emigracją. Jednym z przykładów takiej walki jest list czytelnika Antoniego Szymanowskiego ze wsi Kupiski koło Łomży, zamieszczony w numerze 21 "Gazety Świątecznej z roku 1885, będący swoistą laurką wystawioną innemu mieszkańcowi tej wsi Adolfowi Suskiemu.

Kupiski to wioska, jaką często mijałem jadąc w kierunku Olsztyna lub powracając znad morza. Niczym szczególnym nie wyróżniała się. No może poza tym, że zwiastowała bliskość Łomży podczas powrotów.



"Nowiny.

O wsi Kupiskach, co leży w Łomżyńskich stronach nad rzeką Narwią, znaleźliśmy takie wiadomości w liście czytelnika naszego Antoniego Szymanowskiego, że miło posłuchać. Nie jest to taka wioska, żeby o niej trudno było coś dobrego napisać. Lud tam żyje dziś trzeźwo i nie w takiej już ciemnocie jak dawniej. Jest w niej cała kopa (bo 60) gospodarzy, a ledwie trzech może znajdzie się, co jeszcze piją wódkę. Można jednak spodziewać się, że i ta trójka do ogółu się przyłączy i wyrzeknie się gorzałki. Dawniej i tam tak samo, jak po niektórych innych wioskach, wolny czas od roboty spędzali ludzie w karczmie przy kieliszku i na pustej gadaninie albo wrzaskach. A dziś w Kupiskach już całkiem inaczej się dzieje.

Zgromadzają się tam i teraz ludzie w święta, a czasem i w dnie powszednie, ale nie do karczmy, tylko do domów dwóch porządnych i gościnnych gospodarzy - Adolfa Suski (czy Suskiego?) i Apolinarego Sawickiego, gdzie im każda godzina mile, a z pożytkiem dla duszy płynie. W niedzielę idą z kościoła wprost do domów, posilają się obiadem, a potem jeden drugiemu przypomina: "Chodźmy, sąsiedzie, do Suski, może on już tam zaczął czytać Gazetę!" Biorą czapki i idą słuchać głośnego czytania. A przy takiem czytaniu to i dobra myśl niejednemu przyjdzie do głowy, i rozumna pogawędka czasem się nawiąże. Tak mijają wieczory niedzielne. W dnie zaś powszednie, kiedy przypadnie obchód jakiej pamiątki religijnej, to idą ludzie ze wsi do tych samych dwóch gospodarzy, Suski i Sawickiego, na śpiewy nabożne i czytanie objaśnień stosownych. W taki sposób naprzykład obchodzili co piątek w wielkim poście stacje czyli pamiątkę drogi krzyżowej Pana Jezusa; teraz zaś pewnie gromadzą się tam znów na nabożeństwo majowe. A w domach gospodarzy, gdzie te zgromadzenia się odbywają, tak czyściuchno, taki ład i porządek, że tylko brać przykład każdemu.

Szczęśliwa wioska, co ma takich gospodarzy. Suska naprzykład - to prawdziwy krzewiciel oświaty i obyczajności między sąsiadami. Czy wesele, czy jaka inna zabawa we wsi, to wszystkim jakoś markotno, póki jego nie ma. A gdy on przyjdzie, zaraz inne życie. Znajdzie też zawsze coś ciekawego do opowiadania: nie powtarza jakichś tam plotek, ale mówi o rzeczach rozumnych i prawdziwych, o których ma dużo różnych wiadomości z książek lub z gazety. Dom jego zawsze jest otwarty dla podróżnego, a każdy biedak dostanie tam jałmużnę. Wychowuje tez dwoje sierot, o które dba tak, jakby o własne dzieci. Chłopczyka posyła do szkółki, a wieczorami sam go uczy; dziewczynką zaś opiekuje się głównie jego żona, która przyucza ją do robót gospodarskich, do szycia, do robótek szydełkowych i do krosien.

Nietylko same Kupiski, ale cała okolica korzysta z dobrych rad i przykładu takiego Suski. On to zaprowadził zwyczaj zgromadzania się po domach, on też zachęcił ludzi do Gazety. Żeby to każda wioska polska miała takiego przodownika!

Ale jest i w Kupiskach coś niedobrego, co koniecznie ludzie zmienić powinni. Oto pewien żydek utrzymuje tam sklepik, w którym między innemi rzeczami sprzedaje tytuń i papierosy. Gdyby przynajmniej zważał na to, komu sprzedawać, a komu nie, i gdyby brał za swój towar tylko pieniądze! Ale on psuje dzieci i młodzież, bo przyjmuje od nich tak zwane "tchórze" czyli zboże i kartofle, dając im wzamian papierosy. Niedorostki i parobki tym sposobem uczą się kraść, przyuczają się do palenia, a kryjąc się z papierosami po gumnach, mogą wieś spalić. Gospodarze więc kupiscy powinni raz zebrać się i postanowić, żeby niedorosłym nie wolno było ćmić tytuniu; handlarzowi zaś zakazać jak najsurowiej, aby nie ważył się sprzedawać tytuniu niedorosłym i przyjmować od nich zboże, kartofle lub inne rzeczy z zapasów gospodarskich. Gdyby zaś nie był posłuszny takiemu zakazowi, niech go wyrugują ze wsi. Może też oni posłuchają tej rady i usuną ze wsi pokusę złego dla swych synów i parobczaków.

Są i takie wioski, którym dawać dobre rady w Gazecie, to to samo, co rzucać groch na ścianę; aleć Kupiski do takich wiosek nie należą, tam ludzie chyba rozumniejsi być muszą."

Niespełna 5 lat po ukazaniu się artykułu Kupiski straciły Adolfa Suskiego. Wśród metryk zgonu parafii łomżyńskiej w roku 1890 znalazłem informację o zgonie Adolfa Suskiego 24 marca 1890 roku w Kupiskach. W chwili śmierci miał 50 lat i pozostawił po sobie żonę Agatę z Szymczyków. Osobie zgłaszającej zgon Adolfa nieznane były imiona i nazwiska jego rodziców. Być może był on tożsamy z Adolfem Suskim urodzonym w 1838 roku w Nieławicach w parafii Wizna, synem Kacpra Suskiego i Rozalii z Borawskich. Odpowiedź na to pytanie mogłaby przynieść dalsza kwerenda. Ciekawe też co stało się z wychowywanymi przez niego sierotami.


sobota, 3 kwietnia 2021

Rutki-Kossaki i wypadek w studni

Studnie towarzyszą człowiekowi przynajmniej od 10 000 lat. Tak twierdzą naukowcy zajmujący się historią cywilizacji na Ziemi. W Harappie w Dolinie Indusu odkryto studnie w domach prywatnych, jak i w miejscach publicznych datowane na 2500 lat p.n.e. Podobne studnie budowano w Mezopotamii w tym czasie. W Egipcie i w Palestynie budowano studnie głębokie na 80 m. Znana jest studnia saharyjska wykopana około 320 roku p.n.e. o głębokości około 180 m.

Początkowo wodę ze studni czerpano ręcznie. Około 1500 roku p.n.e. do czerpania wody stosowano już żurawie studzienne w Mezopotamii. Już przed naszą erą używano do czerpania wody ciągłych łańcuchów z czerpakami, napędzanych deptakiem przez ludzi lub zwierzęta.

Najstarsza zachowana studnia w Polsce znajduje się w Mogilnie na dziedzińcu klasztoru Benedyktynów z XI wieku. Początkowo studnie były kopane, a ściany wykładano murem z kamieni lub cegieł. Na początku XX wieku zaczęto stosować okrągłą betonową cembrowinę.

***

Najsłynniejszą ze studni związaną z historią rodzaju ludzkiego, jest ta znana ze Starego Testamentu, położona w Mezopotamii, przy której Jakub spotkał Rachelę.

W moim rodzinnym mieście Gorzowie Wlkp. w roku 1997 zrekonstruowano tzw. Studnię Trzech Czarownic wg projektu Zofii Bilińskiej. Jak mówi legenda, w połowie XVI wieku 3 córki mieszkające w pewnej wsi w sąsiedztwie ówczesnego Landsberga codziennie spotykały się przy studni aby nabrać wody do domu. W sąsiedniej wsi mieszkał gospodarz, który chciał jedną z córek poślubić. Gdy spotkał się z odmową, zaczął rozpuszczać plotki oskarżające siostry o czary. Plotka zadziałała, siostry oskarżono o czary i skazano na spalenie. Matka ich zaś podczas egzekucji z żalu skoczyła do studni, przy której spotykały się córki. W 1565 roku rzeczywiście spalono trzy mieszkanki Landsberga oskarżone o czary. A na początku XX wieku w Gorzowie stanęła studnia upamiętniająca spalenia na stosie mieszkanek miasta oskarżonych o czary. Studnia została zniszczona podczas II wojny światowej.

W Krotoszynie znajduje się Studnia Kaźni. Według legendy wrzucano do niej ludzi skazanych na śmierć. Dno studni najeżone było nożami, a skazańcy, którzy zostali do niej wrzuceni kończyli życie w męczarniach.

W Mosinie w Wielkopolsce znajduje się studnia Napoleona przy której według  legendy cesarz Francuzów zatrzymał się podczas wyprawy na Moskwę w 1812 roku, aby ugasić pragnienie. Zgodnie z legendą woda w studni raz do roku zamienia się w szampana.

***

Studnie jednak, to oprócz ciekawej historii i legend, miejsca gdzie często dochodzi do wypadków, czy to podczas budowy, czy eksploatacji.

Niecodzienny wypadek spotkał pewnego mieszkańca wsi Rutki-Kossaki na Podlasiu.

"Gazeta Świąteczna" w roku 1884 donosiła (nr 50/1884):

"Straszliwa godzina. Franciszek Kłosek, wyrobnik we wsi Rutkach pod Łomżą, spuścił się w piątek 28-go listopada do studni 7 sążni głębokiej, aby ją oczyścić. Zabiera się tam do roboty, aż tu cembrowina zawala się, ziemia się osypuje i biedaka zagrzebało żywcem. Zbiegli się ludzie, włościanie ze wsi, żal im nieszczęśliwego, biedują, radzą, co tu robić, i stanęło na tem, że już nie ma co nieszczęśliwego ratować, bo pewnie nie żyje - zabity lub uduszony. Uradzili - żeby studnię do reszty zasypać, i poszli prosić proboszcza, aby przyszedł to miejsce jako grób poświęcić. Ale znalazło się w gromadzie dwóch widocznie mądrzejszych. Ci zaczęli nalegać, żeby odkopać studnię, bo może Kłosek jeszcze żyje, a jeśli i nie żyje, to go po chrześcjańsku pochować trzeba. I póty nalegali, ąz postawili na swojem. Wzięli się ludzie do kopania, a kiedy się głębiej zapuścili, słyszą stłumiony głos spod ziemi. Dokopali się z narażeniem własnego życia aż do dna i znaleźli człowieka żywego. Drzewo z ocembrowania sparło się nad jego głową i zatrzymało sypiącą się ziemię. Biedak miał tylko rękę stłuczoną i okropnego strachu doznał. Słyszał on, jak ludzie radzili nad studnią i mieli go na zawsze pogrzebać, płakał w tem nieszczęściu, modlił się i polecał się Bogu, aż w końcu Pan Bóg go wysłuchał i zesłał mu ratunek. Jakaż była radość jego i całej gromady, kiedy go wydobyli. Od wzruszenia jednak Kłosek dosyć ciężko później chorować musiał, ale dziś już pewnie przyszedł do zdrowia.

Nigdy nie trzeba opuszczać bliźniego w nieszczęściu, lecz do ostatka ratować go należy."


Trzeba przyznać, że o dużym szczęściu mógł mówić Franciszek Kłosek. Gdyby nie tych dwóch mieszkańców Rutek...

Postanowiłem sprawdzić, czy da się ustalić, kim był Franciszek Kłosek? Założyłem, że po wypadku nadal mieszkał w Rutkach Kossakach, choć nie jest wykluczone, że nie mieszkał w Rutkach do śmierci. Geneteka zawiera zindeksowane metryki zgonów z parafii Rutki Kossaki z lat 1890-1915. Brakuje niestety indeksów zgonów z lat 1884-1890.

Zakładając więc, że Franciszek Kłosek mieszkał w Rutkach do śmierci i że zmarł przed 1916 rokiem. W Genetece można znaleźć jedną taką metrykę zgonu Franciszka Kłoska, który pasowałby do osoby, której wypadek opisano w metryce:

 

Metryka zgonu nr 27 z roku 1908 dotyczy 84-letniego Franciszka Kłoska, mieszkańca wsi Rutki (czyli w momencie wypadku miałby 60 lat), wyrobnika, męża Anny z Damitrów, syna nieznanych z imienia i nazwiska rodziców.

sobota, 5 września 2020

Stadniki, parafia Ostrożany, rok 1883, zbrodnia w białych rękawiczkach dokonana?

Powracam do XIX-wiecznych artykułów z tygodnika Gazeta Świąteczna. Jest to doskonałe źródło do poznawania stosunków panujących w miastach, miasteczkach i wsiach naszego kraju pod zaborem rosyjskim. Wielokrotnie natknąć się można na korespondencje dotyczące okolic najbliższych, leżących na Podlasiu. I nie zawsze są to teksty budujące.

W numerze 44 z roku 1883 napisano:

"Listy do Gazety Świątecznej.

Z powiatu  Bielskiego guberni Grodzieńskiej.

Treść: Wyrok sądu gminnego.-Otrucie kobiety i dziecka.

We wsi Stadnikach gminy Narojskiej było dwóch braci: jeden z nich objął gospodarstwo po śmierci ojca, a po jego znów śmierci została na gospodarstwie żona i dwóch synów nieletnich; co do drugiego brata, ten do wojska był wzięty. Kiedy powrócił z wojska i nie zastał przy życiu brata, odebrał on samowolnie wspólną ojcowiznę, i wdowę z synami z gospodarstwa odpędził. Ukrzywdzona tak okrutnie niewiasta udała się ze skargą do sądu gminnego, sąd zaś przyznał gospodarstwo na wyłączny pożytek brata mężowskiego - żołnierza, a co do wdowy i dzieci, przeznaczył im ordynarję na utrzymanie. Chociaż ta ordynarja była bardzo mizerna, to jednak wyrok sądu był ostateczny i prawo do zaskarżenia wyżej już nie służyło. Poprzestała na tem wdowa za siebie i dzieci, a tylko chodziło jej o to, żeby zawyrokowanie gminy jak najśpieszniej przyszło do skutku. Schodziło z tem jakoś, brat mężowski nic jej nie dawał, więc też strapiona wdowa udała się z zażaleniem do wójta (tam się nazywa "starszyzna"), a kiedy i to nie skutkowało, zamierzała udać się do pośrednika (to samo, co u nas komisarz). Stało się tak jednak, że sołtys miejscowy (zwany inaczej "starostą") miał ją ciągle na oku i nie pozwalał wydalać się ze wsi, odpowiadając za każdym razem, że taki ma nakaz z gminy - od starszyzny. Tak upłynęło parę miesięcy. Pewnego razu jeden z życzliwych dla wdowy gospodarzy zapytywał brata po nieboszczyku jej mężu - owego żołnierza, czemu zgodnie z wyrokiem sądu gminnego nie postępuje i nie wydaje ordynarji dla swej bratowej z dziećmi? Otrzymał taką odpowiedź na to: "pierwej ona zadrze nogi (to znaczy umrze), niż się ordynarji doczeka." Trzeciego dnia po tej rozmowie tak się zdarzyło: Niewiasta owa ugotowała dla siebie i dzieci garczek kartofli. Miało to starczyć na cały dzień, bo we żniwa niema czasu gotować śniadanie i obiad oddzielnie. Po śniadaniu poszła z dziećmi dla zarobku na pole, izby zaś swojej nie zamknęła na kłódkę, jeno jak zwykle - na klamkę. Kiedy nadeszło południe, przyszli wszyscy troje na obiad, ale za pierwszą łyżką poczuła matka jakiś smak nieznośny w kartoflach, jedną zaś łyżkę zjadł był już i starszy synek. Młodszemu matka nie dała jeść, bo się domyślała zatrucia kartofli i pobiegła czemprędzej do sąsiadów, niosąc ze sobą garczek. Sąsiedzi pokiwali na to głowami i dali jej mleka zsiadłego, które w niektórych razach jest skuteczne przeciw zatruciu, a potem dostała i proszku na zrzucenie. Ratowała się biedactwo jak mogła przy pomocy sąsiadów, ale zapomniała biedna kobieta o synku starszym: to też ten następnej nocy zakończył życie, ona zaś mimo ratunku umarła szóstego dnia. Ciała tych nieszczęśliwych matki i syna sczerniały po śmierci, a kartofle z garczkiem zatrzymali w całości sąsiedzi do zjazdu sądu na śledztwo. Przybył do wsi następnie lekarz powiatowy, pruli wnętrzności zmarłych i w kartoflach doświadczenie czynili: pokazało się, że i kartofle były zatrute, i matka z synem od zatrucia poumierali. Śledztwo się toczy obecnie dla odkrycia truciciela, jakkolwiek to rzecz nie łatwa, w Bogu jednak nadzieja. Tyle mamy przykładów, że zły człowiek układa jak najtajemniej zamiary swoje, a jednak  - nie prawda: jak oliwa nigdy nie da się zmieszać z wodą i na wierzch występuje, tak i zbrodniarz zawsze się wyda. Nie w ten to w inny sposób, a wykrycie nastąpi. Drugiego synka po zmarłej wziął do siebie rodzony jej brat Franciszek Baltaziuk. Po zniesieniu poddaństwa był on najpierw na starszyznę obrany, znany jest z uczciwości, i chociaż prosty chłop, ma jednak szacunek u wszystkich. Z jego też opowiadania spisałem całe powyższe nieszczęście.
Smutne to rzeczy, że takie straszne wypadki dzieją się u nas po gminach! Czyja w tem wina? Toć to rzecz łatwa do zrozumienia, że gdyby sprawa nieboszczki została rozwiązana inaczej, albo dopilnowano przynajmniej wykonania wyroku sądu gminnego bez pobłażania, toby tego nie było. Pobłażliwość wszystko to robi, a gmina sama temu jest winna, że mając prawo wybierania zarządu swego i członków do sądu, mało się zastanawia kogo wybiera. Gdyby ogólne dobro było na myśli u wszystkich, mielibyśmy w gminie porządek i wykonanie wszelkich postanowień i uchwał, jak tego wymaga ustawa gminna i słuszność. W.Z." 





Nie wiadomo, jak potoczyła się sprawa sądowa i czy ukarano winnego śmierci dwóch osób. Nie znalazłem innych wzmianek prasowych na temat zbrodni w Stadnikach. Czy sprawcą był szwagier, który wrócił z wojska? Taka myśl nasuwa się po lekturze artykułu.

Postanowiłem ustalić, jak nazywały się matka i jej syn, którzy padli ofiarą otrucia. Należało odnaleźć metryki zgonu matki i syna w roku 1883 lub wcześniej. Zgon musiał nastąpić w Stadnikach, a nazwisko panieńskie matki musiało brzmieć Baltaziuk. Poza tym logiczne wydawało się, że oba zgony musiały nastąpić w czasie, gdy w naszej części świata odbywają się żniwa, czyli między czerwcem, a sierpniem.

W księgach zgonów parafii rzymskokatolickiej w Ostrożanach, do której  Stadniki należały w roku 1883 znalazłem obie metryki.

Akt zgonu nr 70 informuje, że 26 sierpnia 1883 roku w Stadnikach zmarł od otrucia 10-letni Jan Ciesliński, syn Stefana Cieślińskiego i Julianny Cieślińskiej z Baltaziuków, małżonków ślubnych.

Akt kolejny pod numerem 71 przynosi informację o zgonie matki. 26 sierpnia 1883 roku w Stadnikach zmarła od otrucia 50-letnia Julianna Cieślińska, wdowa po Stefanie Cieślińskim, pozostawiając syna Hiacynta (Jacentego). Oba pogrzeby odbyły się 31 sierpnia 1883 roku na cmentarzu parafialnym w Ostrożanach.


Jedyna rozbieżność między metrykami zgonów a artykułem to daty zgonów. Według artykułu bowiem matka zmarła 5 dni po swym synu. Metryki zgonu mówią o zgonie tego samego dnia. W Stadnikach i dziś występują nazwiska Cieśliński oraz Baltaziuk. Czy pamięć o wydarzeniu sprzed 137 lat przetrwała w pamięci ludzkiej?

niedziela, 21 czerwca 2020

Kuriozalny ślub w Zawadach

6 kwietnia 1884 roku w poczytnym tygodniku popularno-oświatowym "Gazeta Świąteczna", założonym przez Konrada Prószyńskiego, ukazał się artykuł o treści:

"Jak to jedna para dwa razy z sobą ślub brała

W parafji Zawadach w Łomżyńskiem pewnemu zamożnemu gospodarzowi umarła żona, z którą żył lat dwadzieścia. Widać była z dobrego gniazda i sama musiała być dobra, bo zaraz po owdowieniu gospodarz chciał się ożenić z siostrą nieboszczki, która też nie była od tego. Ale, przepisy kościelne każą, żeby ten, co po śmierci żony żeni się z jej siostrą, wziął na to dyspensę kościelną, o czem gospodarz ów nie wiedział, a może nie chciał długo czekać na ślub. Otóż przy dawaniu na zapowiedzi nie powiedział księdzu, że jego przyszła jest siostrą pierwszej żony. Po wyjściu zapowiedzi wzięli więc ślub. Ale cóż się stało? Oto, gdy ksiądz dowiedział się o owem powinowactwie, pana młodego z panną młodą, doniósł o tem władzy duchownej i ślub został uznany za nieważny. Małżonkowie musieli starać się o dyspensę; dopiero otrzymawszy ją, drugi raz do ołtarza przystąpili. Tak jedna i ta sama para, w jednym i  tym samym roku, dwa razy ślub brała."



Sprawdziłem istniejące duplikaty ksiąg zaślubionych i zmarłych z parafii Zawady i oto co w  nich znalazłem.

9 lutego 1863 roku we wsi kościelnej Zawady w przytomności świadków Rajmunda Żajkowskiego, lat 38 i Józefa Stypułkowskiego, lat 35, właścicieli cząstkowych ze Strękowa Niemocząc (obecnie Strękowa Góra), zawarto religijne małżeństwo między Aleksandrem Żajkowskim, kawalerem w wieku 32 lat, synem zmarłych Łukasza Żajkowskiego i Justyny ze Strękowskich, właścicieli cząstkowych w Strękowie Niemocząc, a Władysławą Marcelą Wądołowską, panną w wieku 23 lat, córką zmarłego Macieja Wądołowskiego i Anny z Targońskich, właścicieli cząstkowych z Targoń Wielkich.

Władysława Marcela Żajkowska z Wądołowskich zmarła prawie dokładnie 19 lat później o czym informuje odnaleziona metryka zgonu.

 12 lutego 1882 roku o godzinie 7 rano w Strękowej Górze zmarła Marcela Władysława Żajkowska, w wieku 40 lat, córka zmarłego Macieja Wądołowskiego i Anny z Targońskich, właścicieli cząstkowych z Targoni Wielkich, urodzona w Targoniach Wielkich, a zamieszkała w Strękowej Górze przy mężu, Aleksandrze Żajkowskim, którego pozostawiła wdowcem. Zgon zgłosili mąż i brat zmarłej - Aleksander Żajkowski i Franciszek Wądołowski.

Ślub o którym mowa w artykule odbył się we wsi kościelnej Zawady, 29 sierpnia 1882 roku. Na ślubnym kobiercu stanęli Aleksander Żajkowski, wdowiec po Marceli Wądołowskiej, zamieszkały na własnej części ziemi w Strękowej Górze, a urodzony we wsi Zajki, syn zmarłych Łukasza Żajkowskiego i Justyny ze Strękowskich, właścicieli cząstkowych w Strękowej Górze, liczący 51 lat oraz Justyna Klementyna Wądołowska, panna licząca 29 lat, córka zmarłego Macieja Wądołowskiego i Anny z Targońskich, właścicieli cząstkowych z Targoni Wielkich, tamże urodzona i zamieszkała przy matce. W akcie ślubu znajduje się informacja, że uwolnienie z wcześniej zawartego ślubu nastąpiło na podstawie pozwolenia Stolicy Apostolskiej z 24 maja 1882 roku za pośrednictwem Sejneńskiej Generalnej Konsystorii z 5 sierpnia 1882 roku, nr 797.



Powyższy artykuł i dokumenty metrykalne są ciekawym świadectwem, jak realizowano podobne przypadki zawierania małżeństw w przypadku braku dyspensy kościelnej. Opisany akt ślubu pomiędzy Aleksandrem Żajkowskim i Justyną Klementyną Wądołowską odnotowany jest w duplikatach ksiąg zaślubionych w parafii Zawady z 1882 roku tylko raz, co świadczy o tym, że podobne księgi duplikatów wytwarzano dopiero po zakończeniu roku. Ciekawe jest również to, w jaki sposób zniekształcano nazwiska i nazwy miejscowości a metrykach spisywanych po rosyjsku po 1867 roku. Wieś Zajki została zapisana jako Żajki, a nazwisko Zajkowski, jako Żajkowski.

środa, 25 marca 2020

Klepacze w źródłach historycznych i wycinkach prasowych (2)

Jednym z ciekawszych źródeł historycznych, w którym są wzmiankowane Klepacze jest "Opis parafii dekanatu knyszyńskiego z roku 1784". Opisy parafii sporządzone były po raz pierwszy z inicjatywy biskupa płockiego i brata królewskiego Michała Poniatowskiego, który od tegoż 1784 roku był prymasem Polski. Powstawały na podstawie ankiet wysyłanych do plebanów poszczególnych parafii. Jako pierwsze powstały dla diecezji płockiej w roku 1879, a zdobyte doświadczenie pozwoliło na objęcie ankietami terytorium całego Królestwa Polskiego. W 1784 podobne przedsięwzięcie ogłosił biskup wileński Ignacy Massalski dla terenów Wielkiego Księstwa Litewskiego. Powstały zbiór danych nie przetrwał w całości do naszych czasów.

Jak wiadomo z poprzedniego artykułu poświęconego Klepaczom, w XVIII wieku wieś ta należała wciąż do parafii w odległym Surażu, mimo, że Klepacze znalazły się pomiędzy istniejącymi już wówczas kościołami parafialnymi w Białymstoku i w Niewodnicy Kościelnej. Znalazło to swoje odzwierciedlenie w opisie parafii w Niewodnicy Kościelnej z 1784 roku:

"Droga do Białegostoku (z Niewodnicy Kościelnej) na wschód letni od kościoła polem otwartym, przecina gościniec z Suraża do Choroszczy jako wyżej plus minus na sznurów geometrycznych 10, tu się kończy parafia, przechodzi przez grunta i wieś Klepacze do diecezyi łuckiej, starostwa surazkiego należącej, przez mostek przy młynie, stamtąd ciągnie się w prawą stronę przez wieś Starosielce zwaną, znowu do diecezyi wileńskiej i włości do Białegostoku należącej."

Następnie Klepacze wzmiankowane są przy opisie granic parafii w Niewodnicy Kościelnej:

"Parafii niewodnickiej ograniczenie od wschodu słońca letniego: graniczy z diecezyą łucką przeżynającą parafię niewodnicką od białostockiej klinem w diecezyą wileńską, weszło z trzema wioskami i dworem klepackim. Wioski nazywają się Hryniewicze, Klepacze i Oleszki (dziś Oliszki) do starostwa surazkiego należące."

(Opracowanie Wiesława Wernerowa, "Opis parafii dekanatu knyszyńskiego z roku 1784", Studia Podlaskie, tom I, Białystok, 1990)

Co zwraca szczególną uwagę w powyższym opisie, to droga wiodąca z Niewodnicy do Klepacz polem otwartym, co oznacza, że dzisiejszy las pomiędzy wsiami nie istniał. Przy drodze wiodącej z Białegostoku przez Starosielce tuż przy Horodniance musiał istnieć młyn. Obecnie mostek na rzece Horodniance  przy drodze do Niewodnicy znajduje się między ulicami Nadrzeczną i Polną. Ale jak pokazuje mapa Nowych Prus Nowowschodnich z 1808 roku, trakt prowadzący ze Starosielc wysunięty był bardziej na południe i na wysokości dzisiejszego wiaduktu kolejowego w Klepaczach wrzynał się od południowego wschodu (nie przekraczając na razie Horodnianki) w zabudowę Klepacz, która rozlokowana była głównie wzdłuż dzisiejszej ulicy Wodociągowej i fragmentu ulicy Kolejowej. Czyli młyn musiał znajdować się gdzieś między dzisiejszą ulicą Kolejową, a Nadrzeczną przy trakcie do Niewodnicy, cofniętym w stosunku do dzisiejszej drogi w kierunku południowym. Sam trakt z Choroszczy do Suraża musiał mniej więcej pokrywać się z dzisiejszą drogą wiodącą od ulicy Kolejowej do cmentarza w Księżynie.  W powyższym opisie zwraca uwagę również wzmianka o dworze w Klepaczach.
***

W latach 1880-1902 ukazało się 15 tomów "Słownika geograficznego Królestwa Polskiego i innych krajów słowiańskich". Inicjatorem był: Filip Sulmierski - redaktor "Wędrowca" i magister nauk fizyczno-matematycznych Szkoły Głównej Warszawskiej, a do współpracy zaprosił Bronisława Chlebowskiego, magistra nauk filologiczno-historycznych Szkoły Głównej Warszawskiej oraz Władysława Walewskiego, ziemianina, kandydata nauk dyplomatycznych Uniwersytetu w Dorpacie. Poszczególne tomy składały się z kilkunastu zeszytów, które dostępne były w prenumeracie, a całość w dużym stopniu została sfinansowana dzięki funduszom Witolda Zglenickiego uzyskanym za pośrednictwem Kasy Mianowskiego. Autorom chodziło o geograficzne opisanie ziem dawnej Rzeczypospolitej, a odpowiedni tytuł dzieła pozwolił uniknąć ingerencji cenzury carskiej. Dziś jest to fundamentalne źródło między innymi dla genealogów, pozwalające sprawdzić istnienie zanikłych już osad, tych znajdujących się poza granicami kraju, sprawdzić dawne nazewnictwo, czy przynależność parafialną danej miejscowości. Oto, jak w słowniku opisano podbiałostocką wieś Klepacze:


"Klepacze, wieś nad rzeką Choroszczą (dziś zwaną Horodnianką), powiat białostocki, gmina Białostoczek, 8 wiorst od Białegostoku, 782 dziesięcin. Podług regestru pomiarowego z roku 1560 wieś należała do wójtowstwa pomichackiego, włości zamku suraskiego, ekonomii grodzieńskiej. We wsi było 54 włók gruntu podłego. Z każdej włóki wnosić winni po 83 gr. Suma 74 kóp 42 grosze."

***

16 marca 1887 wieś Klepacze dotknął duży pożar. Oto, jak informowała o tym "Gazeta Świąteczna" w numerze 11 z 1887 roku:

"Znów w dniu 16 marca ogień zniszczył prawie całą bogatą i piękną wieś Klepacze, koło drogi żelaznej warszawsko-petersburskiej, za stacją Łapami. Spłonęło tu 17 domów, 18 stodół, tyleż śpichrzów z zapasami i zgórą sto sztuk żywego dobytku."


***

W XX -wiecznej prasie również można znaleźć wzmianki o Klepaczach i ich mieszkańcach. Nie zawsze pochlebne. W roku 1921,w 40 numerze Kuriera Białostockiego napisano:

"Kradzieże. W obrębie V komisariatu w domu handlowym mieszczącym się przy ul. Lipowej Nr 6, został ujęty na gorącym uczynku kradzieży jednej pary podeszw wartości 1500 mk, Konstanty Pańkowski, zam. we wsi Klepacze, gm. Białostoczańskiej."


Czasami wzmianka prasowa opisywała tragedię, jak w w numerze 12 Kuriera Białostockiego z 1922 roku:

"Nagły zgon. Przedwczoraj o godz. 11 rano przybyła do Białegostoku mieszkanka wsi Klepacze, gm. Białostockiej, niejaka Agnieszka Mańkowska lat 25. Zaraz po przybyciu skierowała się do P. K. K. P. w celu zrealizowania 10 dolarów. Stojąc przy okienku Mańkowska nagle upadła na posadzkę. Zawołane na miejsce wypadku władze skierowały ją do szpitala miejskiego, gdzie M. wkrótce zmarła. Faktyczne przyczyny śmierci interesantki są nieustalone. Suma 27 000 mk. otrzymanych za dolary znajduje się na razie w II kom."

Jeden z  artykułów napisany w nowej powojennej rzeczywistości chwalił mieszkańców wsi Klepacze. "Gazeta Białostocka", nr 10 z 1951 roku:

"Żywy oddźwięk na apel gromady Fasty"

Wezwanie chłopów z gromady Fasty, pow. białostockiego do przedterminowej spłaty Pożyczki Rozwoju Sił Polski spotkało się z uznaniem mieszkańców innych gromad. Jako pierwsi odpowiedzieli chłopi gromady Klepacze gm. Bacieczki wpłacając przed terminem poważną część drugiej raty pożyczki.

Chłopi gromady Fasty realizując swoje zobowiązanie wpłacili do dnia 8 bm. 50 proc. drugiej raty."


W tym samym roku Józef Kiercel z Klepacz zgubił książeczkę wojskową. Ciekawe, czy ogłoszenie w Gazecie Białostockiej w numerze 50 z 1951 roku pomogło mu ją odnaleźć?


Jeśli dysponujesz ciekawymi historiami związanymi z Klepaczami, dokumentami, zdjęciami starymi, proszę o kontakt e-mailowy bądź telefoniczny.