Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Warszawa. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Warszawa. Pokaż wszystkie posty

piątek, 29 kwietnia 2022

Antoni Baranowski z Janczewa, a słowiańska pożyczka wschodnia

W latach 1877-1878 miała miejsce wojna rosyjsko-turecka będąca bezpośrednim rezultatem wybuchu walk przeciw panowaniu tureckiemu w Bośni i Hercegowinie (1876) oraz w Bułgarii (1875). Aby pokryć częściowo koszty wojny, rząd ogłosił tak zwaną pożyczkę wschodnią u osób prywatnych. Tak zwane drukowane bilety pożyczki wschodniej posiadały kupony, które po określonym czasie można było wymieniać na gotówkę. W ten sposób osoba posiadająca bilet z kuponami odzyskiwała zainwestowaną sumę z procentem.

Tak a propos pożyczki wschodniej: Aleksander Brückner wywodził, że słowo 'tłumacz' w języku polskim, wywodzi się właśnie od slowiańskiej pożyczki wschodniej, która w języku tureckim określana była jako 'tolmacz' lub 'telmacz', w węgierskim 'tolmács'.


Jeśli zaś chodzi o wojnę rosyjsko-turecką. Słyszałem od dalszej rodziny, że pogrzeb Ignacego Krupy (1849 Stara - przed 1920) w Skórkowicach, który był bratem mego prapradziadka Łukasza Krupy miał przebieg uroczysty. Podczas ceremonii pogrzebowej za trumną niesiono order georgijewski. Order ten - inaczej Krzyż Świętego Jerzego był carskim rosyjskim odznaczeniem wojskowym ustanowionym w roku 1807 dla żołnierzy szeregowych i podoficerów za męstwo i odwagę w trakcie bezpośredniej walki. Zniesiony został w roku 1917. Ze względu na rok urodzenia Ignacego wydaje się, że mógł służyć w armii rosyjskiej właśnie podczas wojny rosyjsko-tureckiej.

Ale dlaczego zacząłem od wojny rosyjsko-tureckiej i pożyczki wschodniej właśnie? Powodem jest ciekawy tekst w gazecie sprzed 137 laty. W numerze 34 Gazety Świątecznej z roku 1885 ukazał się bowiem artykuł pod tytułem: "Jak spekulanci na ciemnych ludzi polują".


"Niewiadomo doprawdy, czemu to się dziwić więcej - czy ciemnocie ludzi, czy ich chciwości i głupocie. Jeśli kto uczciwy, co naprawdę dobrze ludziom życzy, namawia ich, żeby naprzykład sprowadzali sobie książki i gazety, z których się można o wielu rzeczach prawdy dowiedzieć, to słuchają go z niedowierzaniem i wymawiają się, że albo im brak potrzebnych na to kilku złotych, albo że nie mają czasu na czytanie, lub nawet plotą tak pogłupiemu, że aż niewarto powtarzać. A niech tylko przyjdzie do nich brodaty spekulant w chałacie, niech pokaże im jakieś niby to losy na loterię, albo inne papiery, a obieca, że będą mogli coś wygrać, to zaraz mu uwierzą i owe losy lub papiery za gotowy grosz kupować zaczną. Na to ochota się znajdzie i nawet kilkudziesięciu rubli nie żal. Dobrej rady uczciwego i rozsądnego człowieka nie usłuchają; a byle jaki szachraj, co na ich głupocie spekulacje chce robić, to dla nich brat, jemu uwierzą na ślepo i obedrzeć się dadzą.
Jak to się nieraz dzieje, widać na przykład z listu czytelnika naszego, Antoniego Baranowskiego ze wsi Janczewa, gminy Bożejewa w Łomżyńskiem. Oto, co on do nas pisze:
"Z wielką nieśmiałością radzę się pana Pisarza Gazety Świątecznej, czy to dobre, czy złe? Jeździł po naszej okolicy żydek z Warszawy i namawiał ludzi po wsiach, żeby brali premje (raczej bilety) pożyczki wschodniej na rubli sto każdy, z wypłatą częściami miesięcznie po rubli 5. Było niemało takich, co go usłuchali i płacili za miesięcy trzy odrazu, a cała spłata ma ciągnąć się przez miesięcy 29. Później ma być dodana do tego jakaś premja na czerwony krzyż. I nawtykał nam ów żydek takich listów (biletów). Teraz jedni ludzie mówią, że to są papiery dobre, a drudzy powiadają, że złe, że to tylko sztuka bankierska. Bank, który te papiery rozsyła, ma być w Warszawie i należy do braci Stückgoldów. A zatem upraszam Pana Pisarza Gazety, żeby nas nauczył, jak o tem naprawdę myślić trzeba i komu dawać wiarę".
Chętnie odpowiadamy panu Antoniemu w tej nadziei, że i innym czytelnikom gazety naszej ta odpowiedź posłuży za naukę, a przez nich i drudzy ludzie będą mogli o prawdzie się dowiedzieć, aby przez swą ciemnotę nie wpadli w sidła takich spekulantów, jak ów żydek.
Są w Warszawie naprawdę braciStückgoldowie, ale nie mają oni żadnego banku, tylko kantor, czyli sklep taki, jakich jest dużo, co to w nich wymieniają różne pieniądze nasze i zagraniczne, sprzedają papiery tak zwane wartościowe i bilety loteryjne. Każdy taki sklep choć dziś jest, to jutro, za miesiąc, za rok może już nie być, albo przejść w inne ręce, a któż wtedy będzie wiedział, gdzie się jego dzisiejszy właściciel obraca? kto zaręczy, że on nie zbankrutuje i że kiedyś zapłaci to, do czego się zobowiązał? Można w tych sklepach czyli kantorach kupować i brać rzeczy gotowe, naprzykład listy zastawne lub inne papiery mające prawdziwą i zapewnioną wartość, zresztą pieniądze zagraniczne, jeśli ich kto potrzebuje; ale nie radzimy nikomu ufać obiecankom takich kantorów na przyszłość i kupować w nich, jak to mówią, kota w worku. Nie radzimy nikomu, a tembardziej tym ludziom, którzy zdaleka od Warszawy mieszkają i nie mogą na miejscu wszystkiego sprawdzić.
A teraz powiemy, co to są bilety "pożyczki wschodniej" i co za te bilety ów żydek w okolicach Bożejewa, a zapewne i gdzieindziej, ciemnym ludziom powtykał.
Kiedy się skończyła ostatnia wojna turecka, zwana "wschodnią", która bardzo dużo pieniędzy kosztowała, rząd rosyjski na pokrycie kosztów tej wojny postanowił pozaciągać pożyczki u różnych ludzi, mających grosz w zapasie, i drukował dużo biletów, niby rewersów, aby je rozdawać wzamian za pieniądze. Wszystkie te pożyczki razem nazywają się "pożyczką wschodnią". Przy każdym bilecie tej "pożyczki wschodniej" są kupony, które można odcinać co półroku i puszczać w świat jako gotowy pieniądz, jako procent od wypożyczonych pieniędzy. Kto kupił sobie taki bilet, na którym napisano, że wart jest 100 rubli, ten ma corok do odcięcia dwa kupony po półtrzecia rubla, czyli dostaje 5 procentów. Jak komu sprzykrzy się trzymać ten bilet w ręku, to może go odprzedać innej osobie.
Ale trzeba wiedzieć, że niezawsze uda się przy odprzedaniu swego biletu wziąć te same pieniądze, jakie się wydało: czasem można coś zyskać, ale prędzej się straci. Dziś naprzykład za sto-rublowy bilet "pożyczki wschodniej" płacą tylko 96 rubli, a w innym czasie cena może być trochę wyższa albo niższa.
Otóż na tych biletach pożyczki wschodniej niektóre kantory wymiany pieniędzy założyły sobie spekulację, a to w następujący sposób: niby sprzedają taki bilet naprzykład sturublowy, i nie żądają, żebyś zapłacił odrazu wszystko, co się za niego należy, tylko rozkładają spłatę na części, na raty miesięczne po 5 rubli. Jeśli chcesz z tego korzystać, musisz dać zobowiązanie na piśmie, że będziesz płacił regularnie po 5 rubli przez 30 miesięcy (nie 29 miesięcy, jak napisał pan Antoni Baranowski). Tak więc za bilet sturublowy, co kosztuje teraz tylko 96 rubli, zapłacisz aż 150 rubli. Za to jednak, że zobowiązałeś się tak drogo zapłacić, kantor daje ci przyrzeczenie, że będziesz należał do jakiejś części wygranej, jeśli szczęśliwie padnie wygrana na któryś bilet innej znowu pożyczki premjowej, połączonej z loterią pieniężną, co go tenże kantor zakupił. W tym celu naprzykład kantor Sztückgoldów pokupował bilety zagraniczne pożyczki premjowej węgierskiej na "krzyż czerwony" (niepozwolonej u nas w kraju), a inny kantor ponabywał bilety pożyczki premjowej rosyjskiej. Ale wygrana w tych pożyczkach "premjowych" nie zawsze pewna: na tysiące biletów ledwie jeden coś wygrać może. Trzeba więc niemądrych ludzi, żeby liczyli na to szczęście i tyle grosza marnowali napróżno. Gdybyż jeszcze kantory podawały choć numera tych biletów premjowych, w których ty masz szczęścia próbować. Ale gdzie tam! Podanie tych numerów odkładają na potem i ty nie możesz nawet wiedzieć, czy tam naprawdę na twe szczęście jakiś los został zakupiony, czy może te losy to tylko próżna obiecanka na przynętę dla głupich ludzi.
Ale i nie na tem jeszcze koniec twej niepewności. Zapłaciłeś ratę pięciorublową za bilet "pożyczki wschodniej", płacisz coraz nowe takie raty co miesiąc, i cóż dostałeś za to? Czy masz przynajmniej bilet owej pożyczki w ręku? Aniś go nawet widział! Dali ci tylko do rąk jakiś niby "dowód" z kantoru, a bilet pożyczki wschodniej obiecują dać dopiero na samym końcu, kiedy już wszystkie trzydzieści rat po 5 rubli za trzydzieści miesięcy spłacisz. Na czemże oparta twoja pewność, że naprawdę bilet pożyczki otrzymasz? A jeśli przed wyjściem tych trzydziestu miesięcy własciciel kantoru nałapawszy dużo pieniędzy od łatwowiernych i ciemnych ludzi, ogłosi bankructwo, uda, że nie ma nic, albo uciecze sobie i schowa sę gdzieś tak, że nikt go nie znajdzie, - cóż wtedy będziesz robił? Któż ci pieniądze zwróci i krzywdę wynagrodzi? Nikt! Na nic się nie zda wtedy i skarżenie do sądu. Szukaj wiatru w polu i lamentuj nieboże, żeś dał się złapać w sidła spekulantów.
A iluż to ludzi w takie sidła wpada! Ciemnota ich tam prowadzi, chciwość do pieniędzy doreszty oślepia. Jednego rubla, złotówki im żal na to, żeby się oświecić mogli, - a dziesiątki i setki rubli oddają za darmo w ręce spekulantów.
Jak się kto pościele, tak się i wyśpi.
Pisarz Gazety Świątecznej."

Powyższy artykuł jest dość typowy jeśli chodzi o Gazetę Świąteczną i misję szerzenia oświaty i świadomości w środowiskach głównie wiejskich.

Mnie zainteresowała osoba Antoniego Baranowskiego, czytelnika Gazety Świątecznej z Janczewa. Czy łatwo jest go zidentyfikować na podstawie metryk? Janczewo należało do parafii rzymskokatolickiej w Wiźnie, a księgi metrykalne tej parafii są w miarę kompletnie zindeksowane w Genetece. W Janczewie mieszkał w interesującym nas okresie tylko jeden Antoni Baranowski, dwukrotnie żonaty. Na podstawie metryk ślubu Antoniego można na jego temat powiedzieć nieco więcej.
Antoni Baranowski urodził się w Porytem w roku 1825 w rodzinie piwowarów Jakuba Baranowskiego i Rozalii z Zalewskich. W roku 1855 pracował na służbie gorzelanego w Drozdowie i w kościele tejże parafii poślubił 26 listopada Mariannę Ostaszewską, urodzoną w Czarnocinie w roku 1835 w rodzinie Wojciecha Ostaszewskiego i Katarzyny z Szymańskich, ogrodników zamieszkałych w chwili ślubu córki w Krzewie. Marianna w chwili ślubu mieszkała na służbie w Drozdowie. Małżonkowie początkowo mieszkali w Drozdowie, ale z biegiem czasu przenieśli się do Janczewa.


Po śmierci Marianny, Antoni poślubił w kościele parafialnym w Rutkach, 8 czerwca 1869 roku Karolinę Czarniakowską, pannę młodszą od siebie o 23 lata. Karolina była córką Józefa Czarniakowskiego i Emilii z Repertów, zamieszkałą w Mężeninie. Po ślubie małżonkowie mieszkali w Janczewie. Antoni z obiema żonami doczekał się potomstwa. Wydaje się, że przez całe życie zajmował się gorzelnictwem, taka profesja została przynajmniej odnotowana w metryce drugiego ślubu. Produkcja alkoholu nie przeszkodziła mu zostać stałym czytelnikiem Gazety Świątecznej.


sobota, 26 lutego 2022

Izaak Celnikier

Wracam jeszcze na chwilę do ostatniego pobytu w Gorzowie. Odwiedziłem bowiem przy tej okazji muzeum w spichlerzu na Zawarciu. Było zamknięte, ale mogłem wejść i przejrzeć wydawnictwa przeznaczone do rozdania. Wybrałem sobie parę pozycji, a teraz gdy zacząłem przeglądać je w domu, okazały się nad wyraz interesujące. Zanim będę kontynuował, parę słów o bohaterze niniejszej notki, Izaaku Celnikierze.

Urodził się 8 maja 1923 roku w Warszawie, jako syn Szmuela i Estery Celnikierów. W latach 1934-1938 przebywał pod opieką Janusza Korczaka w Domu Sierot przy ulicy Krochmalnej 92 w Warszawie. Wtedy też, w roku 1937 wykonał dekorację do sztuki Aleksandra Lewina "Czy jutro będzie wojna?" W listopadzie 1939 roku przyjechał wraz z matką i siostrą Sarą do Białegostoku, znajdującego się pod okupacją sowiecką. Uczył się malarstwa w "Domu Narodowego Tworczestwa" pod okiem starszych artystów. W lutym 1941 roku wziął udział w zbiorowej wystawie malarstwa w Mińsku. Po zajęciu Białegostoku przez Niemców w 1941 roku trafił do getta, gdzie pracował w stolarni, a także atelier kopistów niemieckiego przemysłowca Oskara Steffena. Dzięki relacji Celnikiera znamy nazwiska artystów żydowskich, którzy znajdowali się w getcie białostockim. Byli to Salomon Białogórski, Abram-Adolf Berman, Rozaniecki, Tyber, Efraim i Menasze Seidenbeutel, Chaim Uryson, Natalia Landau, Gina Frydman, Abram Frydman, Krzeczanowski, Centnerszwerowa, Rolniccy ojciec i syn.  Po likwidacji białostockiego getta w sierpniu 1843 roku został aresztowany i przewieziony do obozu zagłady w Stutthof. Przeszedł przez obóz w Auschwitz i transport z Auschwitz do Sachsenhausen i następnie do Flossenburga. Podczas transportu z Flossenburga do Dachau wydostał się z pociągu, aby następnie zostać odnalezionym na stercie ciał przez amerykańskich żołnierzy. Chcąc wrócić do Białegostoku zgłosił się do Komendantury Radzieckiej. Na granicy w Czeskich Budziejowicach został wraz z innymi byłymi jeńcami radzieckimi oskarżony o zdradę. Trafił do sowieckiego obozu w Sumperku na Morawach. Udało mu się uciec przed ewakuacją obozu do sowieckich łagrów i za pomocą Caritasu wrócić do Białegostoku. Pracował przy ekshumacjach na gettowym cmentarzu przy Żabiej w Białymstoku. W Polsce przebywał do 1957 roku. Wtedy też podczas wyjazdu do Paryża na stypendium Ministerstwa Kultury i Sztuki postanowił zostać we Francji na stałe. Zmarł 11 listopada 2011 roku w Paryżu. Życiorys bardzo ciekawy, z którego przytoczyłem bardziej szczegółowo tylko tę część związaną z pobytem w Białymstoku i z powrotem do tego miasta.

W 2010 roku Muzeum Podlaskie w Białymstoku zorganizowało wystawę 24 grafik artysty zatytułowanych "La Mémoire Gravée" ze swych własnych zbiorów. Kolorem dominującym grafik Celnikiera jest czerń. Kłębiące się masy ludzkie w różnych dramatycznych momentach z życia w getcie, a później w obozach zagłady. Rozpacz, smutek i żal, tak można w skrócie określić uczucia wywoływane przez grafiki Celnikiera. Są ważnym dokumentem graficznym czasów planowej eksterminacji całego narodu, które mam nadzieję,  nie powtórzą się więcej.  Malarz zaczął je tworzyć po antysemickich wydarzeniach w Polsce w 1968 roku i pacyfikacji Pragi przez wojska sowieckie i polskie. Mam w domu katalog z tej wystawy, a grafiki, które wówczas oglądałem, wydawały mi się pamiątką po wydarzeniach, które były odległe i w czasie i w przestrzeni. Dziś, dwa dni po inwazji Rosji na całe terytorium Ukrainy patrzę na nie nieco inaczej.

Pora wrócić do mojej wizyty w gorzowskim spichlerzu. Jedną z książeczek, którą zabrałem do domu był katalog z 2005 roku zatytułowany "Pięćdziesiąt lat po wielkiej wystawie. Krąg Arsenału, 1955-2005". Wystawa w warszawskim Arsenale w roku 1955 została zorganizowana na fali odwilży, po kończącej się epoce stalinowskiej przez młodych twórców pragnących wydarzenia niezależnego od oficjalnych wystaw okręgowych i ogólnopolskich promujących socrealizm. Pomysł wyszedł od czwórki artystów: Elżbiety Grabskiej, Jana Dziędziory, Jacka Sienickiego i Marka Oberländera. Latem 1955 roku miał się odbyć w Warszawie Festiwal Młodzieży i Studentów. Festiwal spełnił pokładane w nim nadzieje otwarcia na świat, inne kultury i do pewnego stopnia liberalizację. W efekcie organizacja wystawy miała miejsce w nieco odświeżonej atmosferze pofestiwalowej. W jej promocję zaangażował się Izaak Celnikier. W "Przeglądzie Kulturalnym" ukazał się jego artykuł "Problemy wystawy festiwalowej". Na wystawie pokazano prace 244 artystów, wśród nich właśnie Izaaka Celnikiera.

Gorzowskie muzeum od 1978 roku rozpoczęło zbieranie dzieł artystów związanych z wystawą w Arsenale. W roku 2005 posiadało ponad 500 prac. W przywołanym przeze mnie katalogu można oglądać dwie z nich autorstwa Izaaka Celnikiera, zatytułowane "Getto" z 1949 roku i "Polowanie na człowieka" z 1970 roku. Kolorystyka prac jest żywa w porównaniu do monochromatycznych czarno-białych grafik pokazywanych na wystawie białostockiej, co nie zmienia faktu, że tematyka jest podobna i nie napawa nadzieją. Być może to tylko zbieg okoliczności, że katalog z pracami Celnikiera trafił w moje ręce w tygodniu agresji rosyjskiej na Ukrainę. Pozostaje mieć nadzieję, że obrazki na nich utrwalone pozostaną pamiątką po czasach, których już nie będzie.


czwartek, 23 czerwca 2011

Śladami Antoniego Herliczki na Podlasiu

Najstarszy, istniejący do dni dzisiejszych budynek w Białymstoku to niepozorny kościół pw. Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny, zwany kościołem białym. Jego budowę rozpoczął w 1617 roku Piotr Wiesiołowski młodszy, właściciel dóbr białostockich, po pożarze wcześniejszego, drewnianego kościoła. Po jego śmierci prace przy budowie kościoła kontynuował syn Krzysztof Wiesiołowski, kończąc je w roku 1625.

Istotnej przebudowy kościoła dokonał Jan Klemens Branicki w połowie XVIII wieku. Dzięki jego zamierzeniu, kościół stał się, barokowym w wystroju mauzoleum rodowym. To tyle tytułem skromnego wstępu.

W 1979 roku przeprowadzono w kościele badania murów wewnętrznych. Odkryto cztery poważniejsze warstwy malarskie. Ostatnia pochodziła z okresu II wojny światowej. Pierwsza warstwa malarska została położona w okresie prac wykończeniowych kościoła po 1626 roku. Z tego okresu pochodzi widoczny dziś "zacheuszek" w pobliżu chóru.

Druga warstwa malarska datowana jest na przełom wieków XVII i XVIII, gdy włodarzem dóbr białostockich był Stefan Mikołaj Branicki.

Trzecia zaś, odsłonięta i widoczna dziś na sklepieniu kościoła, pochodziła z czasów wspomnianej już barokowej stylizacji wnętrza kościoła, przeprowadzonej w latach 1751-1752. Autorem malowideł był Antoni Herliczka.


***
Właściwie prawie wszystko co wiemy dziś o Antonim Herliczce, zawdzięczamy księdzu Janowi Niecieckiemu, od ponad ćwierćwiecza badającemu losy i spuściznę malarską związanego z Białymstokiem artysty. Pisząc niniejszy tekst korzystałem głównie z artykułów księdza, publikowanych w wydawnictwach specjalistycznych. Nie wiemy kim Herliczka był z pochodzenia. Mógł być zarówno Czechem na co wskazuje nazwisko, jak i Niemcem. Czy miał pochodzenie szlacheckie? Używał przecież pieczęci z herbem, w którym znajdowała się baronowska korona. Czyżby była to uzurpacja? Z zachowanej korespondencji z czasów Jana Klemensa Branickiego wynika, że Herliczka potrafił długo targować się o wysokość zapłaty za swe dzieła, był też sumienny, jeśli chodzi o terminy wykonania zleconych prac. Można więc wysnuć wniosek, że cenił się i miał poczucie własnej wartości. Z wyznania był katolikiem, czego dowodzi jego metryka ślubna z roku 1754. Należał również do arcybractwa Trójcy Świętej przy białostockim kościele.

***
Pierwsza pisemna wzmianka o Antonim Herliczce pochodzi z 1749 roku. Mówi ona, że przebywał w Warszawie, gdzie wcześniej pracował u boku freskanta śląsko-czeskiego Georga Wilhelma Neunhertza. Zadaniem jego było odnowienie wykonanego rok wcześniej, właśnie przez Neunhertza, okazałego malowidła na murze w ogródku w warszawskim pałacu Jana Klemensa Branickiego. Nie wiadomo od kiedy Herliczka współpracował z Neunhertzem. Być może wraz ze swym mistrzem uczestniczył w pracach malarskich w kościele Filipinów w Gostyniu, a także współpracował przy jednym niewielkim zleceniu w Białymstoku. Faktem jest, że w 1749 roku podjął już samodzielną pracę, musiał więc być wtedy doświadczonym malarzem. Neunhertz wkrótce zmarł, a Herliczka związał się praktycznie na stałe z Janem Klemensem Branickim, dla którego, aż do jego śmierci w 1771 roku, wykonał szereg prac malarskich. Kojarzy się go głównie z malarstwem ściennym, w przeciwieństwie do Augustyna Mirysa, Szkota, zatrudnianego przez hetmana Branickiego właśnie do prac sztalugowych, ale znane są również obrazy olejne Herliczki.

***
W 1754 roku, w jakiś czas po sprowadzeniu się do Białegostoku, uzyskał pozwolenie od hetmana na ożenek z miejscową, 14-letnią panną, córką sekretarza poczty, Marianną Paszkowską. W 1754, dzięki hetmanowi Branickiemu, rozpoczęła się budowa domu Herliczki w dzielnicy Nowe Miasto (Neustadt), położonej na osi białostockiego pałacu, na wprost bramy pod Gryfem, po drugiej stronie niewielkiej rzeki (Białka). Dzielnicę Nowe Miasto (dzisiejsza część ulicy Warszawskiej i okolice) zamieszkiwali wyłącznie chrześcijanie, w przeważającej mierze związani z dworem hetmana. W domu tym, parterowym, z pruskiego muru, Antoni Herliczka zamieszkał wraz z żoną w roku 1755. Położony był mniej więcej w miejscu obecnego budynku MPECu. Ze związku z Marianną Paszkowską urodziły się Antoniemu, według przybliżonych ustaleń, następujące dzieci: Teresa Anna (1754), Józef Henryk (1757), Jan (1759), Marianna (1761 lub 1762), Katarzyna Konstancja (1763), Jakub i Maciej (urodzeni pomiędzy 1765, a 1768 rokiem) oraz Antoni. W roku 1768 Antoni Herliczka został wdowcem, jego żona zmarła w wieku 28 lat. Po śmierci hetmana Branickiego w roku 1771, wdowa po nim Izabela z Poniatowskich Branicka, siostra króla, nie prowadziła tak szeroko zakrojonych prac w swych dobrach, jak hetman, więc Herliczka zmuszony był coraz częściej szukać zatrudnienia u innych mecenasów. Ostatnia wzmianka o pracy Herliczki pochodzi z 1792 roku. Malował wówczas 2 obrazy ołtarzowe do ufundowanego przez Izabelę Branicką kościoła pw. św. Wawrzyńca w Dolistowie nad Biebrzą. Ostatnia pisemna wzmianka o artyście pochodzi z roku 1797 z listu jego zięcia Wojciecha Matuszewicza, męża Marianny. Prawdopodobnie wówczas Antoni jeszcze żył. Nie wiadomo niestety ani kiedy, ani gdzie zmarł. Księgi zmarłych kościoła białostockiego milczą na ten temat.


***


Jeśli chodzi o obecne województwo podlaskie, większość prac Antoniego Herliczki nie zachowała się, głównie w związku ze zmianami lub ubytkiem obiektów architektonicznych ozdabianych jego malarstwem. Oto wykaz niektórych z takich dzieł:

- liczne prace malarskie w białostockim Pałacu Branickich, oraz obiektach architektonicznych ogrodów pałacu,
- supraporty do Pałacyku w Stołowaczu,
- liczne prace malarskie w Pałacu Branickich w Choroszczy oraz w pawilonach zdobiących założenie ogrodowe,
- dekoracja Bramy Pieczurskiej na białostockim Nowym Mieście,
- pomieszczenia dworku w Bażantarni,
- facjata parafialnego szpitala w Białymstoku (później budynek kina Ton, tak dobrze znany współczesnym białostoczanom),
- zdobienia facjaty i gabineciku tancerek w Białymstoku (w miejscu obecnej ulicy Kilińskiego, mniej więcej dwa domy za obecną Książnicą Podlaską),
- zdobienia drzwi ujeżdżalni w Białymstoku (tuż za obecnym budynkiem Książnicy Podlaskiej przy ulicy Kilińskiego),
- malowidła refektarza dominikańskiego klasztoru w Choroszczy,
- zdobienie fasady domu sióstr miłosierdzia w Białymstoku,
- freski na fasadzie wozowni w Białymstoku (w tym miejscu obecnie budynek Książnicy Podlaskiej),
- freski w izbach Dworu Pod Jeleniem w Białymstoku (nad Białką, w okolicach dzisiejszego skrzyżowania ulic Sienkiewicza i Piłsudskiego),
- freski w kamienicy narożnej przy ulicy Wasilkowskiej w Białymstoku (budynek dawnej restauracji Ludowej, później restauracji Astoria),
- freski na fasadzie poczty w Białymstoku (obecna ulica Suraska),
- freski na budynku "odwachu" w Białymstoku (w tym mniej więcej miejscu dziś budynek Archiwum Państwowego),
- freski na kapliczce z Pasją Pana Jezusa na Przedmieściu Warszawskim w Białymstoku.

Powyższych dzieł artysty już dziś nie zobaczymy.

***


Gdyby dziś spróbować obejrzeć dzieła pozostałe po Antonim Herliczce w obecnym województwie podlaskim, nie byłoby ich wiele. Najbardziej znanym jest pokazane wyżej sklepienie białego kościoła w Białymstoku. Wykonane było najwcześniej spośród wszystkich znanych prac Herliczki w Białymstoku. Niestety, raczej trudno będzie zobaczyć zwykłemu turyście dekoracje ścienne i "malowidło nad kominkiem", wykonane w technice olejno-woskowej, nigdy nie zamalowywane, zatytułowane "Wizyta trzech aniołów u Abrahama" lub "Gościnność Abrahama" w budynku starej plebanii białostockiego kościoła farnego (obecnie pałac biskupi), pochodzące z roku 1761. Podobnie jest z obrazem sztalugowym przedstawiającym św. Wincentego a Paulo, powstałym tuż przed 1772 rokiem, będącym własnością parafii pw. Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny w Białymstoku, jednak nie eksponowanym w miejscu publicznym.

Kolejnym miejscem, gdzie można natknąć się na dzieła Antoniego Herliczki są galerie białostockiego Pałacu Branickich. Antoni Herliczka odtwarzał tu freski swego mistrza Neunhertza, w roku 1754, zatytułowane "Pan i Syrinks" oraz "Sąd Parysa". Można je oglądać w galerii pałacu od strony ogrodu.


Ciekawość zaprowadziła mnie do Choroszczy. W latach 1757-1758 Antoni Herliczka pokrył freskami ściany prezbiterium i całe sklepienie kościoła w Choroszczy. Budynek kościoła niestety w 1938 roku opanował pożar, który zniszczył freski. Dzięki zachowanym fotografiom wnętrza kościoła sprzed pożaru odtworzono część fresków sklepienia.


Przyznam, że najbardziej zaciekawiła mnie sprawa ostatnich wzmiankowanych prac Herliczki, a mianowicie obrazów ołtarzowych malowanych w roku 1792 dla kościoła w Dolistowie. Odwiedzałem to miejsce kilkukrotnie, zwłaszcza, że położone jest w urokliwym miejscu nad Biebrzą, a w okolicy znajdują się ciekawe krzyże przydrożne i kapliczki.



W kościele w ołtarzu głównym znajduje się krucyfiks, w ołtarzu bocznym obraz Matki Boskiej Różańcowej, kilka mniejszych obrazów poświęconych Matce Boskiej z Dzieciątkiem. Z moich ustaleń wynika, że żaden z obrazów w kościele dolistowskim nie ma metryki XVIII-wiecznej. Czy obrazy malowane przez Herliczkę trafiły do dolistowskiego kościoła, a jeśli tak, co się z nimi w późniejszym czasie stało, dostępne źródła milczą.



ks. Jan Nieciecki, "Antoni Herliczka. Malarz białostocki z XVIII wieku", "Studia teologiczne. Białystok, Drohiczyn, Łomża", nr 2, 1984.

ks. Jan Nieciecki, "Koleje życia Antoniego Herliczki, malarza polskiego XVIII wieku", "Roczniki humanistyczne", tom LIV, Lublin, 2006.

Krzysztof Antoni Jabłoński, "Biały i czerwony. Kościoły białostockiej parafii farnej", Wydawnictwo BUK, Białystok, 2008.

Andrzej Lechowski, "Białystok. Przewodnik historyczny", Wydawnictwo Benkowski Publishing.

wtorek, 31 maja 2011

Informacja o losach Stefana Stępnia nadal poszukiwana!

Poszukiwania genealogiczne nie zawsze kończą się sukcesem. Bywa, że wydają się beznadziejne. Tak przynajmniej jest jeśli chodzi o mego pradziadka. Z relacji rodzinnych, którymi dysponowałem, te bardziej wiarygodne mówiły, że Stefan Stępień ostatni raz widziany był na Wołyniu w 1943 roku.

W zeszłym roku, dzięki szczęśliwemu zrządzeniu losu, udało mi się porozmawiać z kilkoma potomkami rodzeństwa Stefana Stępnia, osobami nie znanymi mi osobiście wcześniej. Dzięki tym rozmowom zapisałem wtedy wiele nowych hipotez dotyczących jego losów po roku 1943, a tu na blogu zamieściłem apel do czytelników o przesyłanie wszelkich informacji o losach pradziadka, jeśli jakimś nieprawdopodobnym trafem natrafiliby na nie.

Jakiś czas później, mój serdeczny kolega Jurek, słysząc opowieść o pradziadku, zwrócił mi uwagę, że przecież poszukiwano go przez Polski Czerwony Krzyż. Poradził mi, abym i ja skorzystał z tej ścieżki i spróbował dotrzeć do danych, jakimi PCK dysponuje. Wszedłem więc na stronę internetową PCK, wydrukowałem formularz, wypełniłem go i wysłałem.

I muszę powiedzieć, że był to szczęśliwy krok, wyjaśniający wiele hipotez. Po pierwsze: okazało się, że Stefan Stępień wyjechał z Wołynia w roku 1942, a nie 1943. Pierwszy ślad pochodzi z 1945 roku. Pradziadek 26 września zarejestrował się w Polskim Czerwonym Krzyżu w Warszawie, a następnie udał się do Szpitala Dzieciątka Jezus przy ulicy Oczki. Tam podczas rejestracji oświadczył, że 20 kwietnia 1942 roku został wywieziony do Niemiec i że powraca z Boberröhrsdorf.

Równolegle szukałem informacji o pradziadku w zasobach ITS, ale bez rezultatu.

Co więcej, okazało się, że pradziadek był trzykrotnie poszukiwany po wojnie za pośrednictwem PCK i dwukrotnie na ślad pradziadka natrafiono. Po raz pierwszy poszukiwał go szwagier Mikołaj Lemański w 1948. Za pośrednictwem PCK otrzymał informację, że Stefan Stępień był wywieziony na roboty do Niemiec i powrócił do Polski 3 grudnia 1945 roku (Sprzeczna informacja z pierwszą, mówiącą o rejestracji w szpitalu, nieprawdaż?). Zamieszkiwał w Jeleniej Górze, skąd wyjechał w niewiadomym kierunku.

Po raz drugi poszukiwany był przez żonę, moją prababcię w roku 1954. W grudniu 1954 roku została poinformowana pismem z PCK, że Stefan Stępień mieszka we Wrocławiu przy ulicy Katowickiej 103.

Według relacji rodzinnych rzeczywiście jest mowa, że poszukiwania pradziadka po wojnie przyniosły efekt, ale gdy został wysłany list pod wskazany adres, wrócił z adnotacją, że adresat nie mieszka pod wskazanym adresem. Nie wiem jednak, czy chodzi o miejsce pobytu pradziadka w Jeleniej Górze, czy we Wrocławiu.

Pradziadka poszukiwał również syn Tadeusz Stępień, który podczas wojny zaginął w ZSRR i używał później nazwiska Anatol Stachow. W tym wypadku nie podano rezultatu poszukiwań.

Ostatni więc hipotetyczny ślad pradziadka, do którego dotarłem to rok 1954, ul. Katowicka 103, Wrocław. Napisałem do Wydziału Spraw Obywatelskich Urzędu Miejskiego Wrocławia o sprawdzenie, czy pod wskazanym adresem mieszkał w roku 1954 lub w innym czasie mój pradziadek. Niestety, żadnych danych nie odnaleziono.

Tak więc, choć dużo się dowiedziałem przez rok poszukiwań, nadal tkwię w ślepej uliczce. I tu mam prośbę do czytelników mojego bloga. Może ktoś z Was wie, co to za adres: ul. Katowicka 103 we Wrocławiu i co mieściło się w tym miejscu w roku 1954? Będę wdzięczny za wszelkie informacje i zdjęcia. Być może macie doświadczenia w swoich poszukiwaniach ze Szpitalem Dzieciątka Jezus w Warszawie, być może dysponujecie relacjami z pobytu własnych przodków na robotach w Boberröhrsdorf. Wszelkie podpowiedzi, wskazówki, pomysły są w tym momencie cenne. Dla porządku podam, że pradziadek urodził się 6 grudnia 1900 roku w Bardzie w Górach Świętokrzyskich, był synem Kacpra i Józefy. Ale równie dobrze, tak sobie myślę, mógł po wojnie zmienić nazwisko.