Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Prawda w oczy nie kole. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Prawda w oczy nie kole. Pokaż wszystkie posty

środa, 21 stycznia 2009

Jeszcze raz Józef Mackiewicz, tym razem o sprawie białoruskiej

Notka opublikowana w "salonie24", 6 kwietnia 2008 roku.


"[...]Widziałem Wilno jako Piemont nowych, żywotnych sił współpracy polsko-litewsko-białoruskiej, ba, może ukraińskiej. Przypuszczałem, że do tej prastarej stolicy, rywalki Moskwy na wschodzie, zbiegną się emigranci z Białorusi, Ukrainy, Wołynia. Napłyną Rosjanie, aktywni jeszcze w walce antybolszewickiej. Może właśnie z Wilna nastąpi odrodzenie Europy Wschodniej. Jeżeli prawdą jest, że [czasami] „historia się powtarza”, czyżby w tej koniunkturze nie mogła się powtórzyć wielka, historyczna misja Wilna na wschodzie Europy?
W pozyskanie Białorusinów do antybolszewickiej wspólnej akcji, nie wątpiłem. I znów tak samo, jak w stosunku do Litwinów, obawiałem się raczej zrażających ekscesów ze strony polskiej, ściślej ze strony ciasnych, krótkowzrocznych sfer, podobnych do tych, które na rok jeszcze przed inwazją bolszewicką, nie budowały, a paliły cerkwie nad granicą, które w ustawie o ruchu granicznym i prawie nabywania ziemi uczyniły wszystko, aby zrazić do siebie ludność. Gdybym takich Kostków Biernackich i podobną kompanię nie uważał po prostu za bandę bardzo głupich sadystów, to mógłbym przypuszczać, że była to klika sowieckich prowokatorów, których zadaniem przygotować grunt dla godnego przyjęcia armii czerwonej w r. 1939![...]”

„[...]W Wilnie za czasów polskich grupował się znaczny ruch białoruski, reprezentowany przez tych, którzy z bolszewikami pracować nie chcieli i marzyli o odzyskaniu niezależnej, narodowej Białorusi. Podczas inwazji bolszewickiej we wrześniu 39 rozbiegli się naturalnie ci działacze, pochowali, uciekli razem z nami na Litwę. Moment ten uważam za charakterystyczny, podkreśla bowiem plastycznie naszą wspólną rolę wobec wspólnego wroga.

Znany literat, dramaturg i aktor białoruski, Franciszek Olechnowicz, który swojego czasu wyjechał był do Mińska i tam aresztowany, siedem lat odsiedział na Sołowkach, a później drogą wymiany powrócił do kraju – uciekał oczywiście pierwszy. Ten mógł się słusznie obawiać, napisał bowiem książkę pt. „Siedem lat w szponach GPU”, przetłumaczoną zresztą na liczne języki. - Na granicy litewskiej oberwał sobie rondo kapelusza, aby w ciemności wyglądał jak hełm żołnierza polskiego i aby go straż litewska przepuściła, która nie puszczała pierwotnie ludności cywilnej. W Kownie wyrobiłem mu paszport polski w poselstwie, bo takowego nie posiadał, a chciał uciekać dalej i korzystać z zapomóg rządu polskiego. Wszystko to wydawało mi się normalne i godziwe, bo oczywiście wspólnota interesów wydawała mi się równie normalną.[...]”

„Był to pogodny dzień roku 1940. Tłusty kurz miejski unosił się w powietrzu. Słońce skłaniało się powoli i wieże św. Jakuba na Placu Łukiskim rzucały normalnie długie cienie. Przed gmachem NKWD bezmyślnie krążył wartownik. Ulica, która od czasów carskich, poprzez imię Św. Jerzego, Adama Mickiewicza, Giedymina, doszła dziś do nazwy prospektu Lenina, leżała pusta. Pamiętam dobrze, bo się zatrzymałem bodaj po jej środku, patrząc jak wszystkie okna przeciwległych na placu kamienic jarzą się w słońcu, jakby od wewnątrz rozświetlone. Musiałem kiedyś coś przeżyć z takim widokiem w oczach, bo ilekroć widzę takie okna, zawsze się zatrzymuję, a wspomnienia biegną mi przez głowę. Biegną, jak zawrotna taśma filmowa, której nie mogę złapać, zatrzymać, ani uświadomić sobie jej przeżyć i uczuć. - Nad miastem, wraz z kurzem, wisiała nuda.

I oto w tym momencie, z tej nudy i tego kurzu wyłoniła się ku mnie twarz żebraka, a zatem i cała jego postać w sznurkami wiązanych trzewikach, w podartym ubraniu. Brodę miał dawno nie goloną, na nosie okulary. Koszula bez kołnierzyka, brudna i rozchełstana na piersi. Na plecach worek, w ręku kij. To był Franciszek Olechnowicz, literat i dramaturg białoruski, autor książki przetłumaczonej nawet na hiszpański i portugalski. Trochę się niemile zdziwił, że go tak od razu poznałem, sądził widocznie, że się lepiej ucharakteryzował.
Czasy były bolszewickie. Stałem przed nim w całej swej okazałości robotnika leśnego. Zacząłem bowiem pracę jako drwal. Poszliśmy razem w jednym kierunku. Powiedziałem mu, że Szkielonek, który w ostatniej chwili widział się jeszcze z Bortkiewiczem, dał mi coś w rodzaju hasła na granicy niemieckiej. Należy się powołać na niejakiego majora, zdaje się von Mende?

- Tak, tak – przytwierdził Olechnowicz. - Czy próbował pan dostać się do pastora Loppe?
- Nie.

Poradził mi zatem, ażebym w sklepie naczyń dawnej firmy Senewalda odszukał subiekta, nazwisko którego zapomniałem. Ten jest agentem „Kulturverbandu” i może coś ułatwić, gdybym chciał uciekać do Niemiec albo do Warszawy.

Podziękowałem mu serdecznie i poszedłem od razu do tego sklepu. Ale subiekt Senewalda przyjął mnie podejrzliwie, szorstko i opryskliwie. Wziął mnie zapewne za agenta NKWD. Gdy wychodziłem, skoczył do okna i gwałtownie odsunął firanki. Wracałem przygnębiony.[...]”

„Był to pogodny dzień grudniowy roku 1941. Plac Katedralny w Wilnie leżał w głębokim śniegu. Przed kościołem, frajter niemiecki lepił ze śniegu i lodu rzeźbę. Przyglądała się temu grupka przechodniów. Kilku Żydów, z żółtymi gwiazdami na piersiach i plecach, podawało mu wiadra wody rękami, które były sine i drżały.

Mróz był silny, starałem się iść prędko, podniósłszy kołnierz na uszy. Nad byłym gmachem wojewódzkim powiewał sztandar ze swastyką. I oto właśnie obok tablicy kierunkowej z nadpisem „Nach Minsk” spotkałem pana w bogatym futrze i takiejż czapce. Był to Franciszek Olechnowicz. Przywitał mnie grzecznie. Powraca z Białorusi, gdzie bawił kilka tygodni. Opowiadał, jak tam jest. Wszystko dobrze, wszystko dobrze, urzędy funkcjonują w języku białoruskim...

-Tylko Polacy... tak, oni tam, w Oszmianie i Smorgoniach, powiadają, że nie będą się uczyć tego „chamskiego języka”... He, he, he, ale będą musieli, będą musieli ... tak, tak – zakończył sentencjonalnie, ściskając mi dłoń.
Po kilku miesiącach Niemcy usunęli definitywnie zarząd białoruski z Oszmiany i oddali go Litwinom, bo im tak było wygodniej...”

Cytuję raz jeszcze wybrane fragmenty, czytanej niedawno książki Józefa Mackiewicza „Prawda w oczy nie kole” bo wpadł mi w ręce czwarty, kwietniowy numer białoruskiego pisma społeczno-kulturalnego „Czasopis”, w którym znajduje się pierwsza część wywiadu Haliny Kozłowskiej z Jerzym Olechnowiczem - synem zastrzelonego w swoim mieszkaniu 3 marca 1944 roku Franciszka Olechnowicza.

Poniżej jeden z fragmentów wywiadu:

„[...]- Po powrocie z Sołówek Franciszek Olechnowicz nie wrócił do rodziny. Nie chciała go żona, mimo usilnych próśb Adolfa Narkiewicza. Jak wyglądały Pańskie kontakty z ojcem?
- Już byłem na tyle dorosły, że latem mogłem wypłynąć z ojcem na kajaki na dwa tygodnie. Płynęliśmy do miejscowości Santoka, gdzie Żejmiana wpadała do Wilii, tam w górę rzeki Żejmiany w kierunku rzeki Dubinki, która wypływała z Dubińskich Jezior.

[...] Potem, jak wojna wybuchła, to z ojcem były te perypetie – raz ukrywał się, raz uciekł, znowu wracał. W tych chwilach, kiedy wydawało mu się, że się coś ustabilizowało, to wychodził i zapraszał mnie na piwo. Byłem już wtedy pełnoletni. W połowie Mickiewicza była taka kawiarnia, niedaleko białoruskiego klubu, nad operetką. Tam się mieszało towarzystwo Białorusinów i białych Rosjan. Tam się spotykali też emigranci rosyjscy. No i na piwo zachodziliśmy. Ale to się szybko skończyło. Gdy przyszli Litwini, ojciec się ujawnił. Kiedy ojcu wydawało się, że wszystko jakoś się ustabilizowało, wrócili z powrotem bolszewicy. I znowu zniknął. Potem wybuchła wojna z Niemcami. Niemcy przyjechali. Znowu mógł się pojawiać.[...]”

Mackiewicz często pisze o tym, jak perfekcyjnie wykorzystywali animozje między nacjami bolszewicy, dzięki czemu udawało im się od początku w łatwy sposób podporządkować narody azjatyckie i kaukaskie. Zaczynało się niewinnie. Szkolnictwo pozostawiano często w języku narodowym, nie zwalczano religii. Dodawało się do tego wszystkiego nadbudowę komunistyczną. I akcentowano, tam gdzie to wygodne było, konflikty z sąsiednimi nacjami. Gdy narody podporządkowane bolszewikom orientowały się w sytuacji, spostrzegały, kto jest ich największym wrogiem, było za późno. U nas po wojnie było podobnie. Bierut maszerujący w procesjach kościelnych, religia w szkołach. Skończyło się szybko. Proces biskupa Kaczmarka, uwięzienie prymasa Wyszyńskiego.

Tragedią Europy Środkowo Wschodniej jest to, że narody ją zamieszkujące nie potrafią znaleźć wspólnego języka w polityce. W czasie drugiej wojny światowej część z nich orientowała się na współpracę z Niemcami, część na współpracę z aliantami, którzy mając interes w szybkiej wygranej z III Rzeszą, przefrymarczyły narody Europy wschodniej za pomoc w pokonaniu wspólnego wroga od ZSRR. Dochodziło często do bratobójczych walk, a cały obszar zainteresowania znalazł się po drugiej wojnie światowej w strefie wpływów sowieckich. Wydaje się, że jakiś zalążek wspólnej myśli politycznej widać dziś. Grupa Wyszechradzka, czy też CEFTA nie okazały się spełniać ważnej roli. Jednak coraz częściej dochodzi do wyrażania wspólnego głosu w polityce międzynarodowej między państwami naszego rejonu. Przykładem niech będzie sprawa niezależności energetycznej, czy też współpracy z Amerykanami (wojna w Iraku, tarcza antyrakietowa). Co prawda sprawa przynależności Ukrainy i Gruzji do NATO, która stanęła na szczycie w Bukareszcie, nie odniosła na razie sukcesu, ale mam nadzieję, że nie powiedziano w tej sprawie ostatniego słowa. Ciekaw jestem, jak będzie się zachowywać nowa administracja amerykańska w kluczowych dla naszego regionu sprawach.

Ciekaw też jestem, jak dziś na sprawę białoruską patrzyłby Franciszek Olechnowicz. Istnieje państwo Białoruś, gdzie język i kultura białoruska nie mają prawa się rozwijać. W Polsce zaś, gdzie jest odwrotnie, sami Białorusini w większości wstydzą się swego pochodzenia i w szybkim tempie się polonizują, a ludzie wspierający kulturę białoruską poprzez choćby wydawanie „Czasopisu” czy „Niwy” stanowią niedobitki.

Józef Mackiewicz o polsko-litewskich stosunkach

Notka opublikowana w "salonie24", 28 marca 2008 roku.

Po roku przerwy znów czytam Józefa Mackiewicza. Na pierwszy ogień „poszła” książka, pt. „Prawda w oczy nie kole”. Oto, jak o niej pisze autor:

„Książkę tę skończyłem w roku 1942. Dotyczyła ona okresu okupacji litewskiej i wkroczenia bolszewików. W treści atakowała władze i politykę litewską, tudzież poddawała bardzo ostrej krytyce stanowisko społeczeństwa polskiego przy wkraczaniu wojsk czerwonych. W dalszym ciągu poświęcona była sprawie żydowskiej. Broniłem Żydów przed identyfikowaniem ich z bolszewizmem, co uprawiała nie tylko propaganda hitlerowska, ale część naszego społeczeństwa. Książka nosiła tytuł „Prawda w oczy nie kole” i odbita była w dwóch egzemplarzach, z których jeden wręczyłem członkowi tajnej organizacji (Radziwonowi Romualdowi) dla kolportażu. Egzemplarz ten spalił Jerzy Święcicki w chwili dobijania się policji. Drugi maszynopis, przed swoim wyjazdem do Warszawy, pozostawiłem u członka AK, znanego dziennikarza Janusza Ostrowskiego.”

Ten drugi egzemplarz ocalał. Książka ta stanowi zbiór refleksji autora dotyczących okresu od załamania się kampanii wrześniowej na Wileńszczyźnie do wkroczenia wojsk sowieckich na Litwę w czerwcu 1940 roku. Stanowi też swoisty rozrachunek z ideą krajową, propagowaną przez autora. Oto, jak sam ją rozumiał:

„[...]Jest to pomysł utworzenia pomiędzy dwoma wrogimi dla nas blokami, niemieckim i rosyjskim, takich organizacji państwowych, albo takiego organizmu państwowego, który by mógł prowadzić wojnę na dwa fronty. To znaczy: obronić narody zamieszkałe pomiędzy Rosją i Niemcami, nie tylko przed każdym z tych wrogów pojedynczo, ale nawet w wypadku zaatakowania nas („nas” tzn. narody zamieszkałe jak wyżej) jednocześnie z zachodu i wschodu. - Oto cała mądrość.[...]”

„[...]Z chwilą, gdy organizm Rzeczypospolitej rozdrobnił się z pojęcia „obojga narodów” na pojęcia Polaków, Białorusinów, Ukraińców i Litwinów, zamieszkałych wszystkich pomiędzy Niemcami i Rosją, wspólny, nie zmieniony los tych narodów zmusza nas do utworzenia takiego porozumienia, takiego układu, do takiej decyzji, która by zastąpiła łatwą kiedyś decyzję książąt – trudną dziś decyzją narodów, obarczonych skomplikowaną machiną narodowościowo-wyznaniowo-gospodarczych aspiracji.[...]”

Jak wyglądała w praktyce współpraca między narodami, opisuje Mackiewicz w książce. Książka prócz chronologicznego uporządkowania rozczarowań autora rzeczywistością, jakich doznał on w krótkim okresie okupacji litewskiej Wilna, jest również krytyką ciasnego nacjonalizmu, jako kierunku ideowego, przeszkadzającego we współpracy między narodami. Oto bowiem 17 września na tereny wschodnie II Rzeczypospolitej wkraczają bolszewicy. W październiku wcielają Wilno do Białorusi sowieckiej, w listopadzie zaś oddają Wilno Litwie. Względna niezależność Wileńszczyzny trwa do czerwca 1940 roku, gdy Litwa zostaje wcielona do ZSRR. Zanim jednak do aneksji Litwy doszło, zaczął się krótki okres okupacji litewskiej. Wypada znów oddać głos autorowi książki:

„[...]Zaczęło się od policji. Wiele narodów narzeka na swą policję. Rzekomo „wersalski” naród francuski, który w istocie jest jednym z najgorzej wychowanych narodów, posiada istotnie policję brutalną. W Polsce policja była na ogół grzeczna. O policji litewskiej nie da się inaczej powiedzieć, niestety, jak – chamska. Chamska dosłownie, w znaczeniu nieokrzesanego, brutalnego z natury, nieinteligentnego człowieka, któremu raptem dano władzę do ręki. Mówi o tym przysłowie białoruskie:

„Nie daj Boh świnni roh, da mużyku państwa”.
Tłukli bez pardonu gumowymi pałkami; [...] Nauka języka litewskiego zaczęła się od tych metod policyjnych. „Nauczycielami” byli policjanci, ci najbardziej potrzebni i najbliżej stojący szerokich mas, symbolizujący widomy znak państwowości. Odpowiadali tylko po litewsku, niektórzy nie rozumieli, inni nie chcieli rozumieć po polsku. Dożywianie ludności wileńskiej, za pośrednictwem państwowych sklepów spożywczych, przeistoczyło się też niebawem z momentu propagandowego, jakim być musiało, w szkołę nienawiści do Litwinów. Jeść chciał każdy. Przed sklepami stały ogromne kolejki. Policja wyrównywała je pałkami, a poza kolejką puszczała każdego, kto mówił po litewsku. Przekleństwa, krzyk, wzajemne wymyślania, bijatyki i pierwszy zarodek nienawiści do Litwinów, do ich języka, ich sposobu bycia, wybuchł wśród najszerszych, dosłownie, mas ludności, bo, powtarzam, jeść musiał każdy.
A potem potoczyło się już po równi pochyłej.
Zmiana nazw ulic. Główna ulica w Wilnie, zupełnie szczęśliwym zbiegiem okoliczności, nosiła nazwę Mickiewicza, czyli wspólnego Polakom i Litwinom poety. Trzeba więc było okazać się kompletnym matołem politycznym, albo kierować wyłącznie złą wolą, aby zamiast wyzyskać ten moment przez podkreślenie go – zmienić nazwę Mickiewicza na Giedymina, któremu w zasadzie nikt w Wilnie nie mógł być przeciwny. Następnie wszystkie prawie ulice uległy zmianie nazw, w sposób najbardziej dziwaczny, a szyldziki przybito oczywiście w jednym tylko języku litewskim. Potem poszły szyldy sklepowe, oczywiście też tylko w jednym języku litewskim, wraz z obowiązującym „zlitewszczeniem” nazwiska właściciela.
Odtąd dwustutysięczne miasto, w którym język litewski znało nie więcej jak dwa procent, musiało się już tylko domyślać, co zawierają do sprzedaży sklepy, nie mogąc się połapać, gdzie jest szewc, a gdzie krawiec, że „kirpykla” to fryzjer, a „kepykla” to piekarnia, a „skalbykla” to pralnia. Potem nastąpiło litewszczenie miejscowości, nawet w polskich tekstach obwieszczeń urzędowych. W ten sposób zainteresowana osoba mogła zapoznać się z nowym rozporządzeniem, ale nie wiedziała często rzeczy najważniejszej, gdzie ono obowiązuje. Któż bowiem mógł się domyśleć, że na przykład miejscowość „Czarny Bór” nazywa się nagle „Juodšiliai”, albo „Porubanek” - „Kirtimai”, albo „Nowa Wilejka” - Naujoji Vilnia”!...itp. Oczywiście, że głupota władz działała tu na własną niekorzyść, albowiem każdej władzy zależeć winno na dokładnym zrozumieniu rozporządzeń przez całą ludność.
W ten sposób zaczęła się akcja litewszczenia kraju, jak się okazało – jedyna państwowa myśl przewodnia, na jaką Litwini w odniesieniu do Wileńszczyzny zdobyć się mogli.[...]”

Mackiewicz w książce krytykuje również środowiska polskie, a nawet białoruskie, głównie za niemożność porozumienia w obliczu wspólnego wroga – bolszewików. Książka bardzo interesująca, naświetla wiele faktów mało znanych z historii wojny na Kresach. Napisana jest z charakterystyczną dla Mackiewicza swadą.

***

Mój pierwszy kontakt z Litwą zaczął się od znajomości biznesowej z potomkiem mieszkających na Litwie Polaków. Pamiętam, że w pierwszych naszych rozmowach mocno narzekał na przymusową naukę litewskiego w celu utrzymania pracy, po odzyskaniu niepodległości przez Litwę na początku lat 90-ych. Dla wielu starszych wiekiem, licznych na Wileńszczyźnie Polaków i Rosjan nauka litewskiego stanowiła duży problem. Podobne narzekania słyszałem w 2003 roku, gdy wraz ze znajomymi pojechałem do Wilna. Mieszkaliśmy u Rosjan - dalekiej rodziny żony mego kolegi. Gdy więc czytałem książkę Mackiewicza i fragmenty o lituanizacji kraju w roku 1939, przypomniały mi się dawne rozmowy.

Gdy przyjechaliśmy do Wilna w 2003 roku, rodzina Loni przyjęła nas bardzo ciepło obiadem, suto zakrapianym alkoholem. Później dostaliśmy klucze od mieszkania i przez kilka dni majowych mieliśmy je prawie całe do dyspozycji. Prawie, gdyż jeden pokój zajmował Wowa, syn gospodarzy. Czasami razem z nim i jego dziewczyną Sigą - Litwinką wychodziliśmy na spacery po Wilnie, zdarzało nam się też rozmawiać na różne ważniejsze i mniej ważne tematy. Siga rozumiała po polsku, jak mówiła dzięki polskiej telewizji, którą można było oglądać niedaleko granicy. Te nasze spotkania i rozmowy - jakiż to był kontrast w porównaniu do głosów o przymusowej lituanizacji kraju. Okazało się, że na gruncie prywatnym wszyscy jesteśmy ludźmi i łatwo nam znaleźć wspólne tematy, zainteresowania. Wilno kojarzy mi się więc z gościnnością. Gdy wchodziliśmy na pomost w Trokach, akordeonista posłyszawszy polski język zaczynał grać: „...my pierwsza brygada...”. Po chwili usłyszeliśmy: „witamy milych (to „ł” wschodnie) turystów z Polski”. Co prawda w muzeum narodowym w Wilnie, jak i na zamku w Trokach napisy tylko po litewsku, angielsku i rosyjsku, co było przede wszystkim złym podejściem biznesowym, zważywszy na to, że najwięcej turystów zagranicznych przyjeżdża właśnie z Polski. Pamiętam też, gdy jechaliśmy w słoneczne popołudnie autobusem, dwie nastolatki rozmawiały ze sobą po polsku. Był to jednak inny polski, ze wschodnim akcentem i wieloma rusycyzmami. Chwyciło za serce.

Idea krajowa Mackiewicza jeszcze raz przypomniała, jak bliski jest mi taki model polityki zagranicznej Polski, który zakłada dobrą współpracę wszystkich państw Europy Środkowo-Wschodniej, włączając w to zwłaszcza kraje byłego bloku wschodniego – Ukrainę, Gruzję i Białoruś. Zaczątki takiego myślenia o polityce zagranicznej widziałem w rządach PiSu (z wyłączeniem Białorusi). Tarcza antyrakietowa wzmocniłaby tylko bezpieczeństwo państw naszego regionu.

P.S. Książka w prawie wszystkich księgarniach internetowych figuruje pod przekręconym tytułem: „Prawda w oczy kole”


Ciekawy był komentarz, który pojawił się pod notką:


Autor: wielkie dzieki za ten arcyciekawy tekst!
Moja rodzina jest ze Lwowa, ale z "Wilniukami" mielismy zwiazki i rodzinne, i liczne zwiazki przyjacielskie. W szczegolnosci, jestesmy blisko spowinowaceni z wilenskimi Swiecickimi.

Zaintrygowal mnie ten Jerzy Swiecicki, ktorego Mackiewicz wymienia. Czy na pewno byl to "Jerzy"?

Musze sie dopytac o to, kto to byl Jerzy Swiecicki. Ja nigdy o kims noszacym takie imie nie slyszalem, i dlatego mnie to zdziwilo. Co, oczywiscie, nie znaczy, ze takiego pana nie bylo, bo przeciez ja nie musze absolutnie wszystkiego wiedziec.

Podejrzewam jednak, ze moglo chodzic o Jozefa Swiecieckiego, ostatniego w polskim Wilnie redaktora naczelnego "Kuriera Wilenskiego".

Jozef Swiecicki byl w czasie wojny mocno zaangazowany w dzialalnosc konspiracyjna. Doczekal wkroczenia bolszewikow w 1944 roku. Odwiedzil go wtedy dr Stefan Jedrychowski, w mundurze pulkownika - panowie dobrze znali sie sprzed wojny - i namawial na wspolprace z nowymi wladzami. Swiecicki odniosl sie do tego niechetnie (to eufemizm, oczywiscie). O szczegolach rozmowy z Jedrychowskim jednak malo wiadomo, bo nastepnego dnia rano u Jozefa zjawilo sie NKWD. Po poltora roku pobytu w obozie w Komi w strasznych warunkach Jozef zmarl. Na warszawskich Powazkach jest tylko Jego grob symboliczny.

Mialem swietne zrodlo informacji o przedwojennym Wilnie w osobie Ignacego Swiecickiego, rodzonego brata Jozefa, ktory byl dla mnie "Wujkiem Ignacym". Niestety Wujek zmarl miesiac temu w sedziwym wieku 97 lat, do ostatniej chwili zachowujac sprawnosc umyslu, ktorej moglby Mu pozazdroscic niejeden 20-latek. Nawiasem mowiac, byl On kolega Czeslawa Milosza z klasy w wilenskim Gimnazjum Zygmunta Augusta (sam Milosz byl przedostatnim zyjacym z tej klasy).

Ale zyje jeszcze trzeci brat, prof. Andrzej Swiecicki - tez juz dobrze powyzej 90-tki.

Ja mieszkam w Stanach, Wujek Ignacy tez mieszkal w tym kraju, wiec z Nim moglem sie zawsze bez trudu porozumiec przez telefon. Z Panem Andrzejem, ktory mieszka w Warszawie, trudniej mi sie porozumiec, ale sprobuje i mam nadzieje od niego w ciagu kilku dni uzyskac dokladna wiadomosc, kto to byl Jerzy i czy przypadkiem jednak nie chodzilo o Jozefa.

Synem Jozefa byl Mateusz, kompozytor. Byl bardzo dobrze znany szerokim rzeszom Polakow, bo "dla chleba" skomponowal muzyke do wielu popularnych przebojow, ponadto byl jednym z "ojcow" Festiwalu Piosenki w Opolu. Niestety zmarl (w sosunkowo mlodym wieku) jeszcze za PRL-u, no i malo kto mial szanse sie dowiedziec, czyim byl synem, bo PRL-owskie media raczej tego rodzaju informacji nie lubily naglasniac.
2008-03-29 08:18
trurl_z_klapaucjuszem
ŁH nasz znak!
www.trurl.z.klapaucjuszem.salon24.pl


Zaintrygowała mnie ta sprawa. Odpowiedzi szukałem na forum dyskusyjnym poświęconym osobie Józefa Mackiewicza.


@trurl z klapaucjuszem
Na forum dyskusyjnym poświęconym osobie Józefa Mackiewicza otrzymałem odpowiedź z sugestią, że najprawdopodobniej Józef Mackiewicz się pomylił i w rzeczywistości chodziło o Józefa Święcickiego.

Pozdrawiam
2008-04-03 14:20
Daniel Paczkowski