Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Getto białostockie. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Getto białostockie. Pokaż wszystkie posty

sobota, 21 września 2024

Trochę osobiście przy okazji lektury książki Szymona Datnera

Po raz pierwszy świadomie usłyszałem o Szymonie Datnerze, czytając "Przewodnik historyczny" po Białymstoku Andrzeja Lechowskiego. Dziś patrząc na poświęconą Szymonowi Datnerowi notkę na stronie 137 tej książki jestem świadom (a wcześniej nie zdawałem sobie z tego sprawy), że zdjęcie przedstawia jego przedwojenną rodzinę. Czuję cały dramat historii uosabianej przez to zdjęcie. Wówczas, gdy czytałem przewodnik Lechowskiego, dopiero raczkowałem, jeśli chodzi o historię białostockich Żydów i zapamiętałem Datnera głównie jako tego, który przeżył białostockie getto i napisał o jego zagładzie. Poźniej przyszła lektura książki Ewy Rogalewskiej, a potem wiele książek - świadectw tych którzy przeżyli. Jako pierwszą przeczytałem właśnie "Walkę i zagładę Białostockiego Ghetta" - pierwsze powojenne wydanie, jeszcze z 1946 roku.

***

Chciałbym na chwilę się zatrzymać i opowiedzieć trochę o percepcji historii tej wielkiej, narodowej, jak i tej małej, lokalnej na własnym przykładzie. Myślę, że to ważne zwłaszcza w kontekście książki, o której chciałbym tu napisać. Wychowany byłem w rodzinie o negatywnym stosunku do rzeczywistości PRLowskiej, choć niekoniecznie aktywnej jeśli chodzi kontestowanie systemu. Wiedziałem z domu i z rozmów z kolegami z podwórka i ze szkoły, że wersja historii przedstawiana szkole ma się do prawdy jak pięść do nosa. Już w podstawówce usłyszałem o Katyniu, a wielkim szokiem było dla mnie, gdy dowiedziałem się, że babcia pochodzi z Pińska, który kiedyś należał do Polski. Wówczas jeszcze za wcześnie było na stawianie pytań, jak do tego doszło, że przestał należeć do Polski.

Moja świadomość odnośnie historii kształtowała się tak naprawdę już po 1989 roku. Raczej przeciwny byłem tzw. grubej kresce, uważając że niesprawiedliwością jest nie rozliczenie systemu komunistycznego. Jeśli chodzi o stosunek do wspólnej historii polsko-żydowskiej, miałem ugruntowane przekonanie o poświęceniu Polaków w ratowanie Żydów podczas wojny (Sprawiedliwi wśród narodów świata) mimo tego, że groziła za to kara śmierci. Przeczytałem też "Umarły cmentarz" Krzysztofa Kąkolewskiego, przez co ukształtował się mój pogląd na sprawę pogromu kieleckiego, jako prowokacji komunistycznej. Jeśli chodzi o rok 1968, traktowałem to jako rozgrywkę wewnątrzpartyjną, na którą zwykli ludzie nie mieli wpływu. Generalnie mój pogląd na stosunki polsko-żydowskie był taki: my byliśmy ok, ale Żydzi, zwłaszcza ci, którzy byli wysoko w partii komunistycznej niekoniecznie. Przemawiały do mnie twierdzenia autorów, których czytałem i szanowałem, o tym, że jednolitość narodową po II wojnie światowej wygraliśmy jak na loterii, przez co jesteśmy w stanie unikać napięć między nacjami zamieszkującymi kraj, jak to było przed wojną. Później przyszła głośna książka Jana Tomasza Grossa o Jedwabnem, przerwane śledztwo, przeprosiny Aleksandra Kwaśniewskiego. Jeśli nawet przyjmowałem, że mordu dokonali sąsiedzi Polacy, to raczej z zastrzeżeniem, że dokonało się to z poduszczenia Niemców i że ci którzy tego dokonali, to był margines społeczny. Mając tak ukształtowane poglądy sięgałem po lekturę wpomnianej książki Szymona Datnera. Datner pisał o powstaniu w getcie i zagładzie getta białostockiego, będąc zwolennikiem nowego, komunistycznego systemu. I choć pisał o faktach historycznych, zapamiętałem jego pierwszą książkę również ze wzgledu na jej ton, który nie współbrzmiał z moim stosunkiem do PRLu.

Tego rodzaju postawa myślenia o własnej historii jest bardzo wygodna. Z jednej strony żyje się w pewnego rodzaju strefie komfortu. Skoro byliśmy jako Polacy ok, to nawet jeśli jakieś drobne sprawy w naszej historii są okryte cieniem wstydu, to nie mają wpływu na jej ogólny osąd. I nie ma potrzeby dociekania, czy aby na pewno byliśmy ok. Mieszkając w zachodniej Polsce, na terenach bardzo jednolitych narodowo, gdzie w czasach mojego dzieciństwa jeśli można było mówić o podziałach to raczej na linii partyjny-bezpartyjny, a osoby nie będące nominalnie katolikami wśród moich przyjaciół, kolegów i znajomych stanowiły mniejszość, nie miało się zbyt wielu bodźców zewnętrznych, które mogły taką postawę zmienić. Nie znałem żadnego Żyda osobiście. Jeśli już o osobach pochodzenia żydowskiego wspominało się wówczas, to raczej w kontekście osób publicznych, jak Adam Michnik, Jerzy Urban, czy Bronisław Geremek, z których wyborami politycznymi w ogóle się nie identyfikowałem.

W międzyczasie przeprowadziłem się na Podlasie. Poznałem tu wiele osób wyznania prawosławnego. I zetknałem się z zupełnie innym pojmowaniem historii najnowszej i tej starszej. Osoby wyznania prawosławnego bardzo często wywodzą się z lokalnych społeczności wiejskich, gdzie dziadkowie, a często i rodzice mówili językiem tutejszym, bliższym językowi białoruskiemu, czy ukraińskiemu niż polskiemu. Społeczności te mają za sobą trudne historie związane z bieżeństwem, poczuciem bycia traktowanym jak obywatele drugiej kategorii po odzyskaniu przez Polskę niepodległości, wymuszaniem wyjazdów do ZSRR po II wojnie światowej, jako przedstawicieli mniejszości białoruskiej. Osoby wyznania prawosławnego mają często zupełnie inny stosunek do PRL, bardziej przychylny i często bardzo krytyczny do tzw. pańskiej Polski przed 1939 rokiem.

Mój przyjazd na Podlasie zbiegł się również z zaczyywaniem się książkam Józefa Mackiewicza, wielkiego krytyka rządów sanacyjnych, ale też antykomunisty i obrońcy mniejszości narodowych na kresach, których polityka polskich władz wpychała w wprost w ręce ideologów komunistycznych (świetny zbiór reportaży "Bunt rojstów").

Nie od rzeczy będzie wspomnieć o moich własnych badaniach genealogicznych, które przekonały mnie, że na to kim jestem mały wpływ całe pokolenia przodków chłopskich, żyjących poza głównym nurtem historii. Odkryłem, że wśród swych przodków miałem też Rusinów wyznających prawosławie, a także ewangelików pochodzenia niemieckiego.

Po czwarte, pracując jako genealog i przewodnik genealogiczny, zacząłem mieć coraz częstszy i intensywnejszy kontakt z potomkami Żydów, Niemców i innych nacji zamieszkujących tereny Polski. Pojawiło się w moim życiu coraz więcej szans spoglądania na naszą historię oczami "innych". I rozumienia tych innych punktów widzenia.

Dziś inaczej patrzę na historię, akceptując fakt, że każdy ma własną prawdę. Zacząłem również coraz bardziej zwracać uwagę na mikrohistorie, jako o wiele ważniejsze niż narracje historyczne, którym jesteśmy poddawani w szkole i w mediach. Niekoniecznie identyfikuję się z polityką historyczną, jako że nie ma na celu stałe dochodzenie do prawdy, co jest istotą historii, tak jak ja ją rozumiem.

***

Panią Helenę Datner, córkę Szymona Datnera poznałem przypadkowo, dzięki artykułowi o mogile leśnej w Izobach. Z wielkim oczekiwaniem otwierałem więc otrzymaną książkę Szymona Datnera "Zagłada Białegostoku i Białostocczyzny. Notatki dokumentalne", wiedząc mniej więcej czego mogę się spodziewać po jej treści. Choć rzeczywistość przerosła moje oczekiwania.

 Tytuł książki nie do końca oddaje jej zawartość. To prawda, że pretekstem do jej wydania były nie publikowane dotychczas notatki dotyczące zagłady Białegostoku, ale również mniejszych ośrodków na Białostocczyźnie, gdzie mieszkały większe skupiska Żydów przed wojną. Ale książka ta zawiera również część drugą, tekst pani Heleny poświęcony ojcu.

Dla mnie wartością pierwszej części książki były informacje dotyczące codziennego funkcjonowania i organizacji białostockiego getta, Większość ludzi zanteresowanych naszą lokalną historią nie ma o tym, jak myślę bladego pojęcia (jak i ja miałem dużo mniejsze). Poza tym o wielu faktach poruszonych w tych notatkach już wiedziałem. Czytałem je niejako dla przypomnienia i zapoznania z ekspresyjnym i emocjonalnym językiem autora.

Najwięcej przyjemności i wzruszeń dostarczyła mi jednak druga część książki poświęcona historii życia i działalności Szymona Datnera, napisana przez panią Helenę. Nie jest to historia opowiedziana czołobitnie. Pokazuje niezwykle utalentowanego, indywidualnego, pracowitego, często błądzącego i zawierającego niedobre kompromisy człowieka niezwykle doświadczonego przez historię, w świetle tak obiektywnym, jak to chyba tylko możliwe. Odkrywa wiele nieznanych faktów z życia Szymona Datnera, opowiada historię jego zmagań ze środowiskiem Żydowskiego Instytutu Historycznego, Głównej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich w Polsce, czy wreszcie nielegalnej ucieczki z Polski w latach 40-ych do chorego ojca w Palestynie i pobytu w obozie na Cyprze. Bardzo ciekawa jest ta część tej historii, która pokazuje jak w latach 60-ych zmieniała się polska narracja opowiadania o zagładzie Żydów i o polskim wkładzie w Holocaust. Narracja, która w oficjalnym obiegu wciąż funkcjonuje (i do której też przyczynił się Szymon Datner) i która ukształtowała umysły wielu Polaków, czego ja jestem przykładem.

Jestem wdzięczny za to, że po latach wiedzy o istnieniu kogoś takiego jak Szymon Datner i wiele lat od czasu, gdy powstała w mej głowie ogólna opinia o autorze "Walki i zagłady białostockiego getta" mogłem przeczytać tę książkę, wzbogacając swoją wiedzę o aktywnym świadku historii XX wieku, weryfikując swą dotychczasową wiedzę na jego temat. Jak mawiał Józef Mackiewicz "Tylko prawda jest ciekawa", a ta książka jako, że krytyczna i dobrze udokumentowana wpisuje się w poszukiwanie prawdy.

Szymon Datner "Zagłada Białegostoku i Białostocczyzny. Notatki dokumentalne", Żydowski Insytut Historyczny im. Emanuela Ringelbluma, Warszawa, 2023.

sobota, 20 lipca 2024

Bardzo ważna książka A. Cz. Dobrońskiego

O ile dobrze pamiętam, po raz pierwszy miałem bezpośrednią styczność z potomkami podlaskich Żydów, których dziadkowie wyemigrowali z Polski w okresie dwudziestolecia miedzywojennego, dopiero w zeszłym roku. Wcześniej wszyscy turyści, których oprowadzałem lub obwoziłem wywodzili się z wcześniejszej emigracji, której szczyt przypadł na przełom XIX i XX wieku. Dla nich ważna była historia Białegostoku przed I wojną światową podczas zaboru rosyjskiego, czasy pogromów 1905 i 1906 roku, rozwoju przemysłu włokienniczego. Niewiele ich natomiast obchodziła sprawa napięć między społecznościami polską i żydowską podczas odzyskiwania niepodległości, szkół z językiem hebrajskim, aliji do Izraela. Holocaust zaś dotyczył z reguły dalszych krewnych, z którymi ich ojcowie i dziadkowie już z reguły nie utrzymywali żadnych kontaktów lub jeśli te kontakty były podtrzymywane, to były bardzo rzadkie. Para, którą oprowadzałem w zeszłym roku, pamiętała jeszcze opowieści swoich dziadków z Białegostoku i Łomży, które dotyczyły czasów polskich. Poza identyfikowaniem adresów, gdzie ci przodkowie mieszkali, gdzie działali w organizacjach halucowych, poza odnajdywaniem nagrobków na cmentarzach w Łomży i Białymstoku, bardzo ważnym punktem programu była wycieczka śladami walk w getcie białostockim w roku 1943. Wówczas zdałem sobie sprawę bardzo wyraźnie, jak Białystok nie upamiętnia tych wydarzeń. Miejsca te, opisywane w literaturze, istniejące bądź już nie istniejące, poza pojedynczymi wyjątkami w żaden sposób nie są oznaczone w przestrzeni miejskiej. Chwała więc twórcom Szlaku Dziedzictwa Żydowskiego w Białymstoku za to, że taki szlak swego czasu powstał, ale Białystok powinien mieć również szlak powstania w getcie białostockim! W zeszłym roku podczas obchodów 80-rocznicy tego wydarzenia, odbyło się w mieście wiele imprez. Podczas spaceru szlakiem walk w getcie, który organizowała moja koleżanka Anna Kraśnicka, mimo sierpniowego upału zgromadziło się około 200 osób, co jest bardzo dobrą liczbą, jeśli chodzi o Białystok. To budujące, że białostoczanie interesują się historią społeczności, która została wymazana z tkanki miejskiej. Warto jednak, aby walki w białostockim getcie, zostały upamiętnione w sposób trwały.

Przy okazji zeszłorocznych obchodów wydano również kilka książek dotyczących tematyki żydowskiej i ja właśnie o jednej z nich chciałbym wspomnieć. Pozycję "Kobiety w białostockim getcie" Adama Czesława Dobrońskiego przeczytałem dopiero niedawno, choć od prawie pół roku czekała na mojej półce z książkami do przeczytania. Cóż zrobić, piętrzy się na niej dość spory stos. Dlaczego uważam, że ta książka jest ważna? Po pierwsze, ukazało się już wiele pozycji wspomnieniowych tych, którzy przeżyli białostockie getto, jedno poważne opracowanie literatury białostockiego getta, a także książka Szymona Datnera, który dość szczegółowo opisał przebieg powstania w białostockim getcie. Jednak nie znam pozycji, która opisywałyby tak dokładnie życiorysy tych, którzy za konspirację w getcie odpowiadali i którzy poprzez swoje działania do wybuchu walk w getcie doprowadzili. Nazwiska Chajki Grossman i Bronki Klibańskiej były znane tym, którzy przeczytali chociażby pierwszą powojenną relację z walk w getcie Szymona Datnera. Ale były to tylko nazwiska. Tu mamy przedstawione ich życiorysy, motywacje, spisane przeżycia wewnętrzne, a także dalsze, powojenne już losy. Kto interesuje się historią Białegostoku, zetknął się na pewno także z historią Ewy Kracowskiej, tu tak dokładnie i szczegółowo przedstawioną. Przyznam, że nie wiedziałem do tej pory zbyt wiele o Mirze Becker, więc ta część książki ma dla mnie podwójną wartość.

Po drugie, nie jest to tylko książka o kobietach w getcie. Bronka Klibańska kochała się w Mordechaju Tenenbaumie-Tamaroffie i jej wspomnienia siłą rzeczy dotyczą również przywódcy białostockiej żydowskiej konspiracji. Ale męskim bohaterem książki jest też Josef Makowski, późniejszy mąż Ewy Kracowskiej. Mamy w książce żywych ludzi, z krwi i kości, marzących, kochających, popełniających błędy. Jednym z głównych celów nazistów było odczłowieczenie ofiar. Książka, jak ta, stawia je na piedestale człowieczeństwa. Mordechaj Tenenbaum-Tamaroff był dla mnie dotychczas nieznanym, tragicznie poległym bohaterem białostockiego getta. Teraz mam wrażenie, że choć trochę go poznałem jako człowieka.

Po trzecie wreszcie (to dla tych, którzy umniejszają znaczenie powstania w białostockim getcie, twierdząc, że wzięła w nim udział jedynie garstka Żydów i Żydówek), książka pokazuje, że walka z bronią o przeżycie lub tylko godną śmierć nie była wcale popularna wśród Żydów. Białostocki Judenrat stał do końca na stanowisku, że tylko praca dla Niemców, bycie użytecznym, pozwoli przeżyć wojnę. My dziś wiemy, że Auschwitz, Treblinka i Majdanek zdarzyły się naprawdę. Wówczas bardzo trudno było w to uwierzyć. Taka wiedza wielu doprowadzała do apatii. Miałem okazję ostatnio, dzięki uprzejmości rodziny, przeczytać wspomnienia Izzy'ego Lautenberga, który przez pewien czas pracował, jako policjant w łódzkim getcie. Tam powstanie nie wybuchło, a większość mieszkańców została zamordowana w obozach zagłady, do końca wierząc, że bierność doprowadzi ich do końca wojny. Dlatego, niezależnie od tego, że nie udało się w Białymstoku zmobilizować większości do czynnego oporu, warto pamiętać o tych, którzy postanowili stawić opór nazistowskiemu szaleństwu.

Adam Czesław Dobroński "Kobiety w białostockim getcie. "Jak smutno strasznie żyć"", Białystok, 2023

sobota, 26 lutego 2022

Izaak Celnikier

Wracam jeszcze na chwilę do ostatniego pobytu w Gorzowie. Odwiedziłem bowiem przy tej okazji muzeum w spichlerzu na Zawarciu. Było zamknięte, ale mogłem wejść i przejrzeć wydawnictwa przeznaczone do rozdania. Wybrałem sobie parę pozycji, a teraz gdy zacząłem przeglądać je w domu, okazały się nad wyraz interesujące. Zanim będę kontynuował, parę słów o bohaterze niniejszej notki, Izaaku Celnikierze.

Urodził się 8 maja 1923 roku w Warszawie, jako syn Szmuela i Estery Celnikierów. W latach 1934-1938 przebywał pod opieką Janusza Korczaka w Domu Sierot przy ulicy Krochmalnej 92 w Warszawie. Wtedy też, w roku 1937 wykonał dekorację do sztuki Aleksandra Lewina "Czy jutro będzie wojna?" W listopadzie 1939 roku przyjechał wraz z matką i siostrą Sarą do Białegostoku, znajdującego się pod okupacją sowiecką. Uczył się malarstwa w "Domu Narodowego Tworczestwa" pod okiem starszych artystów. W lutym 1941 roku wziął udział w zbiorowej wystawie malarstwa w Mińsku. Po zajęciu Białegostoku przez Niemców w 1941 roku trafił do getta, gdzie pracował w stolarni, a także atelier kopistów niemieckiego przemysłowca Oskara Steffena. Dzięki relacji Celnikiera znamy nazwiska artystów żydowskich, którzy znajdowali się w getcie białostockim. Byli to Salomon Białogórski, Abram-Adolf Berman, Rozaniecki, Tyber, Efraim i Menasze Seidenbeutel, Chaim Uryson, Natalia Landau, Gina Frydman, Abram Frydman, Krzeczanowski, Centnerszwerowa, Rolniccy ojciec i syn.  Po likwidacji białostockiego getta w sierpniu 1843 roku został aresztowany i przewieziony do obozu zagłady w Stutthof. Przeszedł przez obóz w Auschwitz i transport z Auschwitz do Sachsenhausen i następnie do Flossenburga. Podczas transportu z Flossenburga do Dachau wydostał się z pociągu, aby następnie zostać odnalezionym na stercie ciał przez amerykańskich żołnierzy. Chcąc wrócić do Białegostoku zgłosił się do Komendantury Radzieckiej. Na granicy w Czeskich Budziejowicach został wraz z innymi byłymi jeńcami radzieckimi oskarżony o zdradę. Trafił do sowieckiego obozu w Sumperku na Morawach. Udało mu się uciec przed ewakuacją obozu do sowieckich łagrów i za pomocą Caritasu wrócić do Białegostoku. Pracował przy ekshumacjach na gettowym cmentarzu przy Żabiej w Białymstoku. W Polsce przebywał do 1957 roku. Wtedy też podczas wyjazdu do Paryża na stypendium Ministerstwa Kultury i Sztuki postanowił zostać we Francji na stałe. Zmarł 11 listopada 2011 roku w Paryżu. Życiorys bardzo ciekawy, z którego przytoczyłem bardziej szczegółowo tylko tę część związaną z pobytem w Białymstoku i z powrotem do tego miasta.

W 2010 roku Muzeum Podlaskie w Białymstoku zorganizowało wystawę 24 grafik artysty zatytułowanych "La Mémoire Gravée" ze swych własnych zbiorów. Kolorem dominującym grafik Celnikiera jest czerń. Kłębiące się masy ludzkie w różnych dramatycznych momentach z życia w getcie, a później w obozach zagłady. Rozpacz, smutek i żal, tak można w skrócie określić uczucia wywoływane przez grafiki Celnikiera. Są ważnym dokumentem graficznym czasów planowej eksterminacji całego narodu, które mam nadzieję,  nie powtórzą się więcej.  Malarz zaczął je tworzyć po antysemickich wydarzeniach w Polsce w 1968 roku i pacyfikacji Pragi przez wojska sowieckie i polskie. Mam w domu katalog z tej wystawy, a grafiki, które wówczas oglądałem, wydawały mi się pamiątką po wydarzeniach, które były odległe i w czasie i w przestrzeni. Dziś, dwa dni po inwazji Rosji na całe terytorium Ukrainy patrzę na nie nieco inaczej.

Pora wrócić do mojej wizyty w gorzowskim spichlerzu. Jedną z książeczek, którą zabrałem do domu był katalog z 2005 roku zatytułowany "Pięćdziesiąt lat po wielkiej wystawie. Krąg Arsenału, 1955-2005". Wystawa w warszawskim Arsenale w roku 1955 została zorganizowana na fali odwilży, po kończącej się epoce stalinowskiej przez młodych twórców pragnących wydarzenia niezależnego od oficjalnych wystaw okręgowych i ogólnopolskich promujących socrealizm. Pomysł wyszedł od czwórki artystów: Elżbiety Grabskiej, Jana Dziędziory, Jacka Sienickiego i Marka Oberländera. Latem 1955 roku miał się odbyć w Warszawie Festiwal Młodzieży i Studentów. Festiwal spełnił pokładane w nim nadzieje otwarcia na świat, inne kultury i do pewnego stopnia liberalizację. W efekcie organizacja wystawy miała miejsce w nieco odświeżonej atmosferze pofestiwalowej. W jej promocję zaangażował się Izaak Celnikier. W "Przeglądzie Kulturalnym" ukazał się jego artykuł "Problemy wystawy festiwalowej". Na wystawie pokazano prace 244 artystów, wśród nich właśnie Izaaka Celnikiera.

Gorzowskie muzeum od 1978 roku rozpoczęło zbieranie dzieł artystów związanych z wystawą w Arsenale. W roku 2005 posiadało ponad 500 prac. W przywołanym przeze mnie katalogu można oglądać dwie z nich autorstwa Izaaka Celnikiera, zatytułowane "Getto" z 1949 roku i "Polowanie na człowieka" z 1970 roku. Kolorystyka prac jest żywa w porównaniu do monochromatycznych czarno-białych grafik pokazywanych na wystawie białostockiej, co nie zmienia faktu, że tematyka jest podobna i nie napawa nadzieją. Być może to tylko zbieg okoliczności, że katalog z pracami Celnikiera trafił w moje ręce w tygodniu agresji rosyjskiej na Ukrainę. Pozostaje mieć nadzieję, że obrazki na nich utrwalone pozostaną pamiątką po czasach, których już nie będzie.


środa, 27 października 2010

Gustaw Kerszman "Jak ginąć to razem"

W ostatnim okresie czytam dużo książek związanych z historią Białegostoku. A że jest to historia nierozerwalnie związana z liczną i zamożną społecznością żydowską, kształtującą nasze miasto w ciągu ostatnich wieków, nie sposób uciec od tematyki z nią związanej. Jak wiadomo kres społeczności żydowskiej przyniósł rok 1943, po którym mieszkały w moim mieście tylko nieliczni rozbitkowie z nawałnicy wojennej. Rok 1968 ostatecznie wyeliminował ich z krajobrazu miasta. Pozostały nieliczne pamiątki materialne.

Jeśli chodzi o wymienioną w tytule notki książkę, wszystko zaczęło się od zakupionej w zeszłym roku w białostockim oddziale Instytutu Pamięci Narodowej książki Ewy Rogalewskiej "Getto białostockie". To dzięki niej sięgnąłem później po wspomnienia Samuela Pisara, a całkiem niedawno po książkę Gustawa Kerszmana. Muszę powiedzieć, że z dwóch powyższych pozycji wyżej cenię właśnie wspomnienia drugiego autora. Zbyt dużo miejsca w książce Pisara zajmują opisy powojennej kariery politycznej, jaką osiągnął w Stanach Zjednoczonych. Książka Kerszmana jest inna, bliższa szarej rzeczywistości, pozbawiona wtrętów ideologicznych, uzasadniania swych działań chęcią osiągnięcia trwałego pokoju na świecie. Poza tym autor podejmuje ważne tematy dotyczące stosunków polsko-żydowskich. W sposób, który odstaje od sztampy nakazującej szkalować naród polski, czyniąc z nas największych zbrodniarzy na świecie (polskie obozy śmierci), tak modny wśród emigrantów marcowych (Autor książki także opuścił Polskę na fali wydarzeń 1968 roku), którzy albo nierzetelnie podchodzą do badania i przedstawiania faktów (Gross, Marzyński) albo świadomie kłamią (Kosiński). Jest w stosunku do nas Polaków krytyczny, ale wydaje się, sprawiedliwy. Krytycznie ocenia entuzjazm dużej części społeczności żydowskiej wobec okupanta sowieckiego, podając jednocześnie wyjaśnienia, dlaczego tak się działo.

"Moja rodzina cieszyła się z tego, że znalazła się pod władzą sowiecką, zamiast nazistowskiej. Zarazem wkroczenie Sowietów do Polski odbierano, jako cios w plecy. To uczucie znacznie nasiliło się później pod wpływem zachowania władz sowieckich na zajętych terenach. Nikomu z moich bliskich nie przyszłoby do głowy witać Armię Czerwoną, nie mówiąc już o kolaboracji. Oczywiście nie zapominano o narastającym antysemityzmie z czasów Drugiej RP i wszystkich obrzydliwościach z tym związanych. Nie miało to jednak nic wspólnego ze zgodą na rozbiór Polski.

[...]Inaczej reagowała znaczna część biedoty żydowskiej. Przyczyny tego łatwo pojąć. Ludzie ci mówili po polsku słabo lub bardzo słabo, nie byli związani z kulturą polską. Odrodzone państwo polskie nie starało się ich pozyskać, lecz przeciwnie, odpychało ich.

[...] Biedni Żydzi żyli w trudnych, nieraz dramatycznie złych warunkach materialnych. Spotykali się na każdym kroku z niechęcią, nieraz z nienawiścią. Witali więc Armię Czerwoną, gdyż - jak napisał jeden z publicystów - woleli, żeby mówiono do nich "towarzyszu" zamiast "ty parchu".

[...] Żydzi z klas posiadających byli nastawieni wrogo do komunizmu, ale nie zawsze do tego stopnia, co "aryjczycy" z tych klas. Znany białostocki fabrykant AZ opowiadał, jak na pytanie swojego niemieckiego kolegi, czy woli, aby Białystok okupowali Niemcy, czy Rosjanie, odpowiedział: "Wolę bolszewików." "Przecież zaraz pana posadzą jako fabrykanta" - zaoponował Niemiec. "Wolę siedzieć u bolszewików jako fabrykant, niż u Niemców jako Żyd" - odparł AZ."

Początek wojny zastał rodzinę małego Gustawa Kerszmana w Białymstoku. W 1943 roku rodzice w obliczu przeczuwanej likwidacji getta zdecydowali się przenieść do Warszawy. Po upadku Powstania Warszawskiego wraz z matką, przenosi się mały Gustaw do Skierniewic. Bardzo pouczające wydają się fragmenty dotyczące stosunku ukrywającej się ludności żydowskiej do Powstania Warszawskiego:

"Powstanie przeżywaliśmy w zasadzie tak, jak inni mieszkańcy Żoliborza. Wspólne były radości i nadzieje, smutki, troski i zawody.

Nasze odczucia różniły się od ogólnych pod dwoma tylko względami.

Jeśli dla większości czas powstania był najtrudniejszym okresem, dla nas był to czas najlepszy. Nie byliśmy przedmiotem polowania, nie baliśmy się donosicieli i szantażystów. Nasze szanse przeżycia powstania wynosiły, jak dla wszystkich, mniej niż 80 %, podczas, gdy dla Żydów pod okupacją prawdopodobieństwo przeżycia wojny nie przekraczało 2-3 %.

W czasie powstania groziła nam tylko "zwykła" śmierć wojenna: bomby, pociski, nie przerażało nas to już.

Drugą różnicą było to, że zwłaszcza w pierwszych chwilach powstania, dużo mówiono o planach i nadziejach na czas powojenny. My mieliśmy tylko nikłą nadzieję, że ktoś z bliskich przeżył. Żadnych planów nie robiliśmy."

Rzecz najważniejsza dla mnie w książce - opis ogólnej atmosfery odczuwanej przez Żydów żyjących pod okupacją niemiecką w Polsce:

"Nie ulega dla mnie wątpliwości, że znaczna większość Polaków ani nie ratowała Żydów, ani ich nie mordowała.

Ratowanie Żydów wymagało ofiarności, a nieraz bohaterstwa. Nie można nikogo winić, jeśli nie znalazł w sobie tych przymiotów. Wydawanie i mordowanie było ohydną zbrodnią. Nikt nie może się szczycić tym, że jej nie popełnił.

Istotnym problemem wydaje mi się coś mniej konkretnego i namacalnego niż ratowanie i wydawanie, mianowicie klimat.

Holocaustowi towarzyszyło niesłychane natężenie propagandy nienawiści. Była ona w czasie okupacji wszechobecna. Dla Żydów komory z gazem trującym i zatrute słowa zlewały się w jedną całość. Tym większe było zapotrzebowanie na dobre słowo, na dobre gesty, na wyrazy sympatii, nawet jeśli nie szły za nimi konkrety.

Mój dziadek uzyskał kiedyś przepustkę na wyjście z getta na parę godzin. Musiał chodzić jezdnią, z żółtymi łatami na piersi i plecach. Spotkał księdza katechetę ze swojej szkoły. Ten zszedł na jezdnię, wziął dziadka pod rękę i przeszedł z nim resztę drogi przyjaźnie rozmawiając. Gest ten, chociaż oczywiście nie uratował dziadka, miał ogromną wartość. Dziadek opowiadał o nim wszystkim znajomym i ksiądz pozostał we wdzięcznej pamięci rodziny. Myślę, że przykład ten dobrze ilustruje, co mam na myśli, gdy mówię o klimacie.

Niestety wspomniany przykład nie był charakterystyczny dla stosunków polsko-żydowskich w czasie okupacji.

Pewnego razu w roku 1943 jechaliśmy z mamą tramwajem w Warszawie. Młoda wiejska kobieta siedząca obok mamy na widok człowieka, idącego chodnikiem zawołała: "o, Żyd". "Skąd pani wie?" - zdziwiła się mama.

"Ja Żyda na milę poznam. Mieszkam we wsi niedaleko Treblinki. Tam często kręcą się Żydzi, którzy uciekli z transportu. Kiedyś przyszli dwaj, nawet dobrze mówili po polsku. Ja się z mężem posprzeczała, on mówi nie, ja mówię tak. Kazała mężowi dać im jeść, a sama poleciała i dała znać. I co pani powie? Moja prawda wyszła".

Jeżeli zapamiętałem tę rozmowę dosłownie, to nie dlatego głównie, że kobieta była donosicielką, ani nie dlatego, że właśnie mamie chwaliła się zdolnością do rozpoznawania Żydów. Przerażające było to, że donosicielka uważała, iż może opowiadać o tym obcym ludziom w tramwaju."

Dla pasjonatów historii Białegostoku ciekawe będą wspomnienia autora z pobytu w Białymstoku podczas toczącej się kampanii wrześniowej, okupacji sowieckiej, a także tragicznej dla społeczności żydowskiej okupacji niemieckiej. Chciałbym wspomnieć o jednej osobie, zapisanej na trwałe w historii Białegostoku, o dziadku autora książki - Józefie Zeligmanie często wzmiankowanym na jej stronach.

Józef Zeligman w książce Andrzeja Lechowskiego "Białystok. Przewodnik historyczny" wymieniany jest, jako dziennikarz. Istotnie, w 1910 roku wydawał rosyjskojęzyczną "Bielastocką Gazetę", która szybko przestała się ukazywać, a sam jeszcze tego samego roku rozpoczął wydawanie "Gołosu Biełastoka", adresowanego głównie do inteligencji i przemysłowców żydowskich. Wydawanie gazety zostało zawieszone w latach 1915-1919. Po 1919 roku miała profil socjalistyczny, jednakże po pierwszych wyborach samorządowych, w których ludność żydowska nie wzięła udziału, zmieniła go w kierunku społeczno-literackim. Siedzibą redakcji była kamienica przy ulicy Kilińskiego 10. Gazeta przestała ukazywać się w 1920 roku, a sam Józef Zeligman założył wraz ze współpracownikami Józefem Lebenhaftem i Jakubem Dereczyńskim Gimnazjum Koedukacyjne, mieszczące się w nieistniejącym dziś budynku przy ulicy Sienkiewicza 4.

W książce Gustawa Kerszmana po raz pierwszy nazwisko dziadka pada przy wspomnieniach z okupacji sowieckiej z lat 1939-41:

"Wkrótce cios spadł i na naszą rodzinę. Aresztowano mego dziadka - Józefa Zeligmana. Był on współwłaścicielem i dyrektorem prywatnego gimnazjum, które jako jedyne w Białymstoku kształciło katolików, Żydów i prawosławnych. Tylko na lekcjach religii dzieci różnych wyznań rozdzielały się i szły odpowiednio do księdza, rabina i popa. Dziadek był wielkim zwolennikiem integracji i przypisywał ogromną rolę w jej realizacji szkole. Inicjatywa integracyjna spotkała się z wrogością zarówno ze strony endecji i reakcyjnych kół katolickich, jak i ze strony reakcji żydowskiej. Dla tej ostatniej szczególnie obraźliwe było to, że lekcje odbywały się także w soboty. Przeciwko dziadkowi prowadzono kampanię nienawiści i koła klerykalno-nacjonalistyczne parokrotnie nieomal nie doprowadziły do zamknięcia szkoły. Gimnazjum bronił współpracownik Piłsudskiego Zyndram-Kościałkowski, który przez pewien czas był wojewodą białostockim oraz senator Roman, krajan dziadka z Suwałk. W obronie gimnazjum wystąpiła też Liga Inwalidów Wojennych Wojsk Polskich.

Dziadek był aktywnym uczestnikiem rewolucji 1905 roku i po jej upadku zmuszony był na pewien czas wyjechać na zachód. W czasie pierwszej wojny losy rzuciły go do Rosji, gdzie entuzjastycznie przyjął wybuch rewolucji lutowej. Miał poglądy lewicowo-liberalne i do bolszewików odnosił się krytycznie.

Uczeń gimnazjum Tykociński doniósł do NKWD, że w jakimś artykule dziadek napisał, iż w ZSRR panuje "obłuda wzbudzająca wstręt". To stało się powodem aresztowania."

Mamie Gustawa udało się spowodować uwolnienie dziadka. Za okupacji sowieckiej uczył języka białoruskiego, którego nauczył się po wyjściu z więzienia! Za okupacji niemieckiej zaś, już w getcie uczył małego Gustawa języka polskiego i matematyki. W 1943 roku, tuż przed zbliżającą się zagładą getta, dzięki znajomościom, rodzina Kerszmanów opuściła getto białostockie i udała się do Warszawy. Dziadkowie mieli dołączyć niedługo później. Niestety nie udało im się to. Józef Zeligman zginął w obozie na Majdanku. Podobno przed śmiercią zażył truciznę.

Jak pisze Gustaw Kerszman we wstępie:

"Mam poczucie, że słowa Zbigniewa Herberta "masz mało czasu, trzeba dać świadectwo" są także dla mnie szczególnie obowiązujące. Te wspomnienia mają być w zamierzeniu jeszcze jednym przyczynkiem do wiedzy o czasach, których nie wolno zapomnieć".

Tymi kilkoma akapitami chciałbym i ja się przyczynić do upamiętnienia tej cennej książki.

Gustaw Kerszman "Jak ginąć, to razem"
Wydawnictwo Książka i Wiedza, Warszawa, 2006