Pokazywanie postów oznaczonych etykietą podróż. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą podróż. Pokaż wszystkie posty

sobota, 15 marca 2025

Miejsce spoczynku Józefa Mackiewicza i Barbary Toporskiej

Do kościoła św. Andrzeja Boboli w Londynie pojechaliśmy specjalnie po to tylko, aby odwiedzić miejsce spoczynku Józefa Mackiewicza i Barbary Toporskiej. Położony jest w podmiejskiej dzielnicy Hammersmith, w kwartale dość gęsto zabudowanym budynkami mieszkalnymi, na niewielkiej działce, która mieści jeszcze kolumbarium, jak się okazało prawdziwe sanktuarium polskiej obecności w Wielkiej Brytanii po II wojnie światowej.


Piszę w Wielkiej Brytanii, choć akurat Józef Mackiewicz i Barbara Toporska swe emigracyjne życie związali z Monachium. Czytanie książek Mackiewicza zawdzięczam Stefanowi Kisielewskiemu i jego "Dziennikom", w których napisał wiele przykrych słów na temat Mackiewicza i jego postawy ideowej po wojnie, ale te przykre słowa przysłaniały moim zdaniem fascynację tą mackiewiczowską konsekwencją bycia antykomunistą oraz poziomem pisarstwa. Barbarę Toporską, jako pisarkę odkryłem całkiem niedawno przy okazji lektury świetnej powieści osnutej wokół historii warszawskiej służącej Sabiny, pod tytułem "Spójrz wstecz, Ajonie". Zdążyłem również sięgnąć  po równie świetne "Siostry" i prawdę mówiąc myślę, że dorównywała swym pisarstwem mężowi, jeśli w pewnych aspektach go nie przewyższała. Podobny zmysł budowania ciekawej powieści, ale z dodatkiem świetnych, całkiem nieoczywistych obserwacji psychologicznych. Czytając te książki nie miałem też tego poczucia przetaczającej się wielkiej historii w tle. Gdy w kolumbarium znalazłem w końcu miejsca z napisami poświęconymi Józefowi i Barbarze, z adnotacją, że ich prochy mogą być przeniesione tylko do Wilna na Rossę, poczułem że doszła symbolicznego kresu moja wędrówka przez pisarstwo Józefa Mackiewicza, miejsce gdzie tworzył w Monachium, do miejsca spoczynku. Czy prochy małżonków zostaną złożone kiedyś w Wilnie? Wydaje się to dziś nierealne i nie wiem czy potrzebne, ale kto wie, jak potoczy się historia?


Pisząc, że londyńskie kolumbarium jest sanktuarium polskiej obecności w Wielkiej Brytanii po wojnie, podam tu nazwiska tych, którym na pamiątkę zapisano miejsce pochodzenia.

Ludmiła Teresa Arciszewska z domu Szandrowska, Warszawa,
Stanisław Arciszewski, Suwałki,
Stefan Benedykt, Lwów,
Tadeusz Bernakiewicz, Lwów,
Jerzy Birch-Brzeziński, Sosnowiec,
Zygmunt de Zimblice Bogusz, Lwów,
Kazimierz Branicki, Lwów,
Jadwiga Brzezicka z domu Drwęska, Lwów,
Bronisław Brzezicki, Lwów,
Marian Brzezicki, Lwów,
Stanisława Budzyńska, Warszawa,
Wiktoria Bukowiecka primo voto Wajdowicz, Krasiczyn,
Ignacy Bukowiecki, Stanisławów,
Wanda Chmielewska, Lwów,
Halina Choynacka, Warszawa,
Stanisław F. Choynacki, Gniezno,
Andrzej Maria Czyżowski, Nowy Sącz,
Bernard Dąbrowski, Wrocki,
Anna Demby z domu Świtalska, Tarnobrzeg,
Barbara Demianiuk z domu Maruszewska, Sadowne
Konstanty Dłużniewski, Lublin,
Maria Dobrzańska-Dobson, Warszawa,
Antoni Władysław Dobrzański-Dobson, Lwów,
Władysława Dunin-Majewska z domu Podłowska, Złoczów,
Wojciech Falkowski, Lohwinowicze,
Grzegorz Filipowicz, Kuty,
Władysław Fusek-Forosiewicz, Kańczuga,
Alicja Irena Gebethner, Warszawa,
Wacław Gilewicz, Rylsk,
Aleksander Sasza Głowacki, Gruzja,
Antoni Głowacki, Tyflis,
Wiktoria Godlewska, Łuniniec,
Zbyszek Grablewski, Postawy,
Jan Stanisław Alfred Gurawski, Kraków,
Leon Hrynkiewicz, Petersburg,
Stanisław Witold Jacuński, Warszawa,
Abu Bekir Jakubowski, Wilno,
Marek Jakubowski, Jeżówka,
Nina T. Jakubowski z domu Kosiba,Warszawa,
Stefania Rozalia Jancewicz, Kosów Huculski,
Piotr Jaskulski, Oksa,
Czesław Kamiński, Nowogródek,
Władysław Kański, Kraków,
Tadeusz Adam Kasprzycki, Warszawa,
Tadeusz Józef Kasprzycki, Warszawa,
Zbigniew Henryk Kintzl, Lwów,
Leon Kiryelejza, Jarosław,
Janina Bożena Konopka-Nowina, Lwów,
Janina Kosarska, Wilno,
Ryszard Kosarski, Warszawa,
Danuta Maria Kostusiak, Golub-Dobrzyń,
Bogdan Zdzisław Koszałka, Kłodzko,
Konstanty Kozioł, Mała Użanka,
Maria Królowa, Stryj,
Jarosław Kubisz, Bielsko-Biała,
Maria Kukulska z domu Gryglik, Strzemieszyce,
Aleksandra Kulczycka z domu Lichtarowicz, Wilno,
Irena Helena Lang z domu Lipanowicz, Lwów,
Henryk de Lapierre, Lwów,
Maria Laurecka z domu Patkowska, Kołomyja,
Maria Leśniakowa, Kaukaz,
Elżbieta Lewandowska z domu Wyroślak, Piaski,
Wojciech Ignacy Lewandowski, Płock,
Janina Lewicka z domu Michorecka, Warszawa,
Romuald Rudolf Lewicki, Kosów,
Halina Stanisława Ludecke z domu Gajewska, Warszawa,
Kazimierz Ludecke, Warszawa,
Wanda Maria Łozińska z domu Drażniowska, Stanisławów,
Maria Łukaszewicz z domu Olejnik, Tumin,
Alfons Jan Marcinkiewicz, Ryga,
Stefan Maresch, Brzeżany,
Henryka Marzec, Błażowa Dolna,
Tomasz Mazurek, Chełm,
Eugenia Michorecka z domu Wojciechowska, Kołomyja,
Wacław Milewski, Augustów,
Zofia Barbara Miłkowska z domu Konwerska, Grodno,
Maria Mińkowska Wernik, Smoleńsk,
Emilia Mitchell z domu Wucyn, Warszawa,
Mieczysław Ryszard Młotek, Lwów,
Marian Morozowicz, Trembowla,
Janina Maria Moszoro z domu Zadurska, Lida,
Eleonora Jadwiga Moyseowicz z domu Szyłeyko, Wilno,
Zbigniew Mieczysław Moyseowicz, Lwów,
Celina Odrowąż-Pieniążek, Krasna,
Stanisław Odrowąż-Pieniążek, Meducha,
Antoni Olszewski, Tuczna,
Stanisław Oppeln-Bronikowski, Stanisławów,
Jan Stanisław Pachura, Bielawa,
Jadwiga Natalia Pająk, Popowo Borowe,
Maria Pelczar z domu Chwalej, Sanok,
Celina Piskorz z domu Kiesell, Stryj,
Karol Przednowek, Lwów,
Stefania Przednowek, Gródek,
Janina Barbara Pućkowska z domu Hawran, Brody,
Róża Wanda Puzyna z d. Trębicka, Stryhów,
Tadeusz K. Rajewski, Wadowice,
Zofia Adolfina Reder, Lwów,
Norbert Reiser, Lwów,
Eleonora Rencka (Kotwicz-Lenkiewicz), Zelw,
Zofia Weronika Repa z domu Stepek, Maczkowce,
Janina Rybińska, Milanowicze,
Zygmunt Rybiński, Pruszcz,
Wincenty Sańczuk, Łuniniec,
Irena Sawka, Strubnica,
Michał Sawka, Lwów,
Maria Sienkiewicz, Kalisz,
Włodzimierz Ludwik Sienkiewicz, Kołomyja,
Ryszard Edgar Silinicz, Wilno,
Alina Siomkajło, Grodysłowice,
Tadeusz Ludwik Smyczyński, Czerniowce,
Jolanta Sołtysik z domu Sęczkowska, Włocławek,
Teresa Maria Somkowicz z domu Świdrygiełło, Lwów,
Henryk Stanisławski, Ostrów,
Jan Suchcitz, Lwów,
Teresa Maria Suchcitz z domu Skinder, Warszawa,
Antoni Szczesnowicz, Wilno,
Zygmunt Szkopiak, Morzewiec,
Wanda Ludmiła Szkuta z domu Kostyniak, Zbaraż,
Antoni Szlarzyński, Mińsk Mazowiecki,
Kazimiera Szot, Wilno,
Jerzy Henryk Szwajk, Warszawa,
Gustaw Ślepokóra, Rawa Ruska,
Kazimierz Trochanowski, Warszawa,
Alina Ulli Kowalski z domu Komorowska, Warszawa,
Teodor Urbanowicz, Wilno,
Zofia Anna Urbanowicz z domu Hodała, Warszawa,
Zygmunt Józef Wajdowicz, Szczucin,
Józefa Wajman, Inowłódź,
Anna Walęcka, Warszawa,
Danuta Maria Wasilewska, Wilno,
Józef Wassermann, Lwów,
Jadwiga Wasylewicz, Przemyśl,
Romuald Wernik, Zdołbunów,
Halina Wirt z domu Wernik, Zdołbunów,
Włodzimierz Wirt, Drohobycz,
Stefania Zaleska z domu Bassis, Warszawa,
Włodzimierz Zaleski, Charków,
Zygmunt Zawadowski, Lwów,
Walentyna Zawadzka z domu Rymski-Korsakow, Moskwa,
Wiktoria Zimnoch z domu Czeremszyńska, Lwów,
Mirosław Maciej Zwiernik, Kraśnik Lubelski,
Mieczysław Źwiernik, Komarów.

poniedziałek, 12 sierpnia 2024

Kornwalia

Prawdopodobnie nie polecielibyśmy w tym roku do Kornwalii (Choć, kto wie?), gdyby nie to, że mieszka tam ciocia żony, z którą ostatnie spotkanie odbyło się 33 lata temu, a z którą chcieliśmy się spotkać podczas wyjazdu do Wielkiej Brytanii. Wybór padł więc na miasteczko Newquay położone w północnej części Półwyspu Kornwalijskiego nad Atlantykiem, gdyż można było tam dolecieć w dość prosty sposób. Pierwszy dzień w Newquay można potraktować, tak jakby go nie było. Wycieńczony 3-dniowym eksplorowaniem Londynu, prawie cały ten dzień przespałem, wyściubiając nos z apartamentu po to tylko, aby coś zjeść na obiad. Zacznę więc od kulinariów, każde miejsce bowiem, poza wszystkimi innymi aspektami charakteryzuje się specyficznymi zapachami i smakami. Wybór padł na "fish and chips", potrawę wszechobecną w Wielkiej Brytanii. Pamiętam do dziś pierwszy raz, gdy jej skosztowałem. Małe miasteczko Ledbury w hrabstwie Worcestershire, sierpień lub wrzeień 1995, bar. Dostaję filet z dorsza wysmażony w cieście piwnym, otoczony przepyszną chrupiącą panierką, serwowany z grubo ciosanymi frytkami.

"-With vinegar? - zapytał sprzedawca.

- Yes, please - odpowiedziałem."

Próbowałem wiele razy "fish and chips" podczas tegorocznego kornwalijskiego wyjazdu w kilku miejscowych barach i restauracjach, chcąc przypomnieć sobie ten smak z 1995 roku i choć prawie za każdym razem otrzymana ryba była doskonała (w Kornwalii serwowana z zielonym groszkiem lub puree z groszku i frytkami, czasami jeszcze z sosem tatarskim), nie przypominała tej pierwszej z Ledbury.


Jeśli już przy kulinariach jesteśmy, nie sposób nie wspomnieć o "cornish pasties", czyli wszechobecnych w Kornwalii pasztecikach z ciasta drożdżowego z tradycyjnym mięsnym nadzieniem z dodatkiem warzyw lub w różnych innych wersjach smakowych. Paszteciki te przypominają trochę nasze tatarskie lub karaimskie kibiny z Trok koło Wilna. Doskonała, smaczna przekąska serwowana na ciepło.


Zwiedzanie Newquay warto rozpocząć od wizyty w lokalnym muzeum prowadzonym przez Newquay Old Cornwall Society. Muzeum otwarte jest przez trzy dni w tygodniu. Zawiera niewielką ekspozycję artefaktów związanych z morzem, fotografii i innych ciekawych przedmiotów. Można w nim nabyć stare pocztówki oraz przewodniki i wydawnictwa, z których najciekawsza wydała mi się książeczka Sheili Harper "Newquay through time", będąca zbiorem historycznych zdjęć istniejących lub już nie istniejących obiektów w miasteczku wraz z historycznym komentarzem. Świetna podstawa dla późniejszych wędrówek po okolicy i odkrywania lokalnych ciekawostek. Muzeum mieści się w niepozornym budynku widocznym na poniższym zdjęciu.


Niezależnie od tego, jak ciekawe miejsca jesteśmy w stanie odkryć w samym Newquay (wcale nie zatłoczonym w sezonie turystycznym na szczęście), magnesem przyciągającym do Korwnalii przyjezdnych są niewątpliwie nadmorskie klify, z których rozciągają się przepiękne widoki na pobliskie plaże, unikalne formy skalne czy przybrzeżne wyspy. Wzdłuż klifów poprowadzone są piesze ścieżki całkiem nieźle oznakowane. Na pewno spotkamy podczas naszych wycieczek stada pasących się owiec, a także wszędobylskie mewy srebrzyste. Nieopodal Newquay znajduje się też wyspa Cheek, miejsce bytowania fok, które można oglądać z klifu i nie trzeba do tego celu używać lornetki, tak blisko znajduje się ta wyspa od wybrzeża.




Zbliżamy się powoli do klimatów cmentarnych tego artykułu, chciałbym więc zasygnalizować, że wedrując wzdłuż klifów Kornwalii nie raz natkniemy się na tabliczki upamiętniające zmarłych, przymocowane po prostu do podłoża lub do ławek stojących wzdłuż pieszych ścieżek, których prochy zostały rozsypane do morza. Pierwsza tabliczka, na którą się natknęliśmy podczas naszych wędrówek dotyczyła Henry'ego Sutherlanda, pochodzącego z hrabstwa Lancashire w północno-zachodniej Anglii.


Na cmentarzach kornwalijskich można gdzieniegdzie spotkać nagrobki Polaków, najczęściej powojennych emigrantów. Na cmentarzu w St. Mawgan znajduje się nagrobek Edmunda Kowalskiego (25.05.1925-27.04.2008), który był synem Stefana. Edmund mieszkał w Newquay. W roku 1950 poślubił Alicję Krystynę Buczkowską, a 8 lat później naturalizował się. Zmarł podczas uroczystości rodzinnej w New Jersey w Stanach Zjdenoczonych.


Tuż obok znajduje się nagrobek żony Edmunda, Alicji Krystyny Kowalskiej (24.01.1929-29.08.2004). Alicja Krystyna pochodziła z Buczkowskich. Zastanawia mnie, czy to właśnie ona została deportowana w roku 1940 z Brześcia nad Bugiem do Kazachskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej. Jeśli tak, byłaby córką Edmunda i ze Związku Sowieckiego wydostałaby się wraz z armią Andersa. A następnie do Wielkiej Brytanii przypłynęłaby na statku Carnarvon Castle w roku 1948 z Cape Town w Południowej Afryce.


Trzeci odnaleziony nagrobek osoby z polskim nazwiskiem na cmentarzu w st. Mawgan dotyczy Stanislawa Musza (1922-1983) zmarłego w St. Columb w Kornwalii. W tym wypadku może chodzić o Stanisława Musza, który podczas II wojny światowej był prcownikiem przymusowym III Rzeszy, zamieszkałym w roku 1943 w Hirsau.


Nieopodal znajduje się nagrobek Piotra Nadolskiego (1896-1950), jego syna Czesława Jana Nadolskiego (1931-1999) oraz żony Czesława, Patrycji (1936-2024). Rodzina ta wywodzi swe korzenie z miejscowości Zarzecze koło Dołhinowa (obecnie na Białorusi).


Jest jeszcze jeden nagrobek osoby o polsko brzmiącym nazwisku na cmentarzu w St. Mawgan. Chodzi o Jana Bobka (1908-1965).


Na cmentarzu przy kościele anglikańskim w St. Mawgan natknęliśmy się na jeszcze jeden nagrobek z polskim nazwiskiem, upamiętniający Frances Evelyn Wolny (1906-1975). Frances była córką Alberta Ernesta Alfreda Hawke i jego żony Ethel. Pochowana jest z drugą żoną ojca, Georginą Hawke. Jej drugim mężem był Leon Wolny (1912-1987).

niedziela, 29 maja 2022

Majówka w Sztokholmie

Pierwszy od 2,5 roku wyjazd zagraniczny. Pierwszy od wybuchu pandemii COVID-19. Początkowa niechęć do jakiegokolwiek ruszania się z Polski przerodził się w umiarkowany entuzjazm na kilka miesięcy przed. Wreszcie przyszedł ten dzień: pakowanie się, kończenie zaległych zleceń i piątkowym popołudniem ruszyliśmy do Modlina. Lot minął szybko, podobnie przejażdżka metrem. Bardzo późnym wieczorem byliśmy w Sztokholmie w pięknie oświetlonej dzielnicy Mälarhöjden.

Było już długo po zmroku, jednak liczne światła a to w ogródkach, a to pod dachami domów,  czy też latarnie uliczne dodawały uroku dzielnicy domów jednorodzinnych, gdy z walizkami na kółkach toczyliśmy się do wynajętego lokum. Mälarhöjden leży tuż przy jeziorze Melar i tę bliskość wyczuwaliśmy idąc ulicą Pettersbergsvägen, gdyż co i rusz wody jeziora wyglądały zza posesji. Wynajęliśmy dom, w którym na co dzień mieszkała szwedzka rodzina z dziećmi. Niezwykłe doświadczenie, pokazujące jak ludzie mieszkający niemal po sąsiedzku, po drugiej stronie Bałtyku potrafią zaprzyjaźniać otaczającą przestrzeń zupełnie inaczej. Był to otwarty dom dwukondygnacyjny, którego centrum stanowiło atrium ze zwisającym przez dwie kondygnacje abażurem lampy. Pokoje na parterze i piętrze położone były dookoła. Na dolnej kondygnacji w środku znajdował się  nieduży stół i sofa. Można tu było poczytać książkę, napić się kawy. Dookoła stały meble wypełnione książkami, na ścianach wisiały fotografie i obrazy oraz ich reprodukcje. Sporo roślin. Kuchnia z głównym dużym stołem znajdowała się na piętrze. Tam też znajdowało się wejście na taras, skąd podziwiać można było wody jeziora Melar. Całkiem praktycznie, biorąc pod uwagę, że dzięki temu zapachy kuchenne nie rozchodziły się po całym domu.

***

Pierwszego dnia pojechaliśmy do muzeum Vasa. Mieliśmy wówczas okazję w świetle dnia ujrzeć urokliwą dzielnicę Mälarhöjden.



Muzeum powstało w 1990 roku, po wydobyciu z dna morskiego wraku zatopionego w roku 1628 okrętu wojennego Vasa. Statek został zbudowany z drewna na rozkaz króla szwedzkiego Gustawa Adolfa II. Ważył 1200 ton i miał być jednym z najważniejszych okrętów szwedzkiej floty wojennej. Zatonął 10 sierpnia wkrótce po wyjściu z portu. Wskutek gwałtownego porywu wiatru przechylił się, odzyskał równowagę, jednak w wyniku kolejnego przechyłu zaczął nabierać wody i zatonął wraz częścią liczącej 150 osób załogi. Zginęło od 30 do 50 osób. Przyczyną było zbyt lekkie obciążenie statku spowodowane wadliwą jego konstrukcją. Prawidłowe obciążenie statku spowodowałoby, że okręt zanurzony byłby zbyt głęboko. Na tym polegała wada konstrukcji. Poszukiwania wraku okrętu rozpoczęły się na początku lat 50 i w roku 1956 zostały zwieńczone sukcesem.

W muzeum możemy oglądać wrak statku zawierający 98 % oryginalnych elementów. Piękny to statek, z bogatą symboliką zawartą w rzeźbach i ornamentach wieńczących jego sylwetkę. Historia statku, jego zatonięcia, a także wydobycia wraku jest w bardzo ciekawy sposób opowiedziana. Wędrujemy przez sale, gdzie między innymi oglądamy podobizny 2 kobiet, których szczątki wydobyto z wraku, czytamy ich historię opowiedzianą na tle stosunków społecznych pierwszej ćwierci XVII wieku. Na jednej z wyższych kondygnacji oglądamy rzeźby w oryginalnych kolorach, jakie nosiły one w momencie wodowania statku. Schodzimy niżej i możemy zapoznać się ze zrekonstruowanymi twarzami zatopionych członków załogi. Moją uwagę zwróciły akcenty polskie: rzeźba prawdopodobnie Anny Wazy, szwedzkiej królewny, której historia była wykorzystywana przez oficjalne czynniki szwedzkie do podkreślenia nietolerancji religijnej Rzeczypospolitej za czasów Zygmunta III Wazy. Jedną z rzeźb wieńczących brzeg okrętu jest sylwetka polskiego szlachcica pod ławką, która miała przypominać szwedzkiej załodze, jak należy traktować nieprzyjaciela. Z muzeum wyszedłem zauroczony i już żadne miejsce później nie zrobiło na mnie takiego wrażenia w Sztokholmie. Czasami dobrze spojrzeć na historię własnego państwa i jego symbole okiem cudzoziemca.



Skansen, który znajduje się niedaleko muzeum Vasa zrobił na mnie podobnie bardzo dobre wrażenie. Żaden z dotychczas przeze mnie odwiedzonych: w Osowiczach pod Białymstokiem, Tokarni, Sanoku, czy Wdzydzach Kiszewskich nie dorównuje skansenowi w Sztokholmie moim zdaniem. I nie chodzi tu nawet o ilość nagromadzonych starych budynków. To co naprawdę robi wrażenie to organizacja. Piszę w tym momencie tylko o kwartale miejskim w skansenie sztokholmskim, w którym naprawdę można wyobrazić sobie, jak wyglądała stolica Szwecji 120 lat temu, wówczas niewielkie miasto.  W każdym z budynków, czy to sklep, czy dom mieszczański, możemy porozmawiać po angielsku z osobą przebraną w strój z epoki i jest to angielski na dobrym poziomie, a osoby udzielające informacji posiadają niezłą wiedzę. Miejsce to tętni życiem, a było już popularne w czasach II wojny światowej o czym można przekonać się czytając dzienniki Astrid Lindgren. Na terenie skansenu znajduje się miejsce na gastronomię, co w tym wypadku oznacza stoiska ze szwedzkim, całkiem niezłym fast foodem. Ja akurat próbowałem mięsa łosia z grilla ze wszechobecnymi tutaj tłuczonymi ziemniakami i borówką brusznicą. Skansen odwiedzaliśmy w ostatni dzień kwietnia, ale na tradycyjne ognisko związane ze świętem Walpurgii postanowiliśmy wybrać się w naszej dzielnicy.


Zanim jednak wróciliśmy do Mälarhöjden, odwiedziliśmy muzeum sztuki nowoczesnej. Mimo, że nie jestem jej fanem, muszę przyznać, że muzeum sztokholmskie jest w miarę łatwo strawne dla odwiedzających. Sale podzielone tematycznie, dzieła artystyczne wyczerpująco opisane. Zwróciłem uwagę zwłaszcza na "Zagadkę Wilhelma Tella" Salvadora Dalego oraz dzieła Sigrid Hjertén. Nie mogłem przejść obojętnie wobec akcentów polskich: dzieł Zofii Kulik i Tadeusza Kantora. Nie odwiedziłbym jednak tego muzeum po raz drugi.



Święto Walpurgii obchodzone jest w Sztokholmie masowo, jak zdążyliśmy się przekonać. Nazwa pochodzi od świętej Walpurgii, zakonnicy pomagającej świętemu Bonifacemu nawracać na chrześcijaństwo plemiona germańskie w VIII wieku. Święto to symbolizujące odejście zimy (mroku) i nastanie wiosny (światła) ma jeszcze korzenie pogańskie. 

Mälarhöjden już przed godziną dwudziestą widzieliśmy coraz większe grupki ludzi zdążających nad jezioro do miejsca, gdzie wznosił się olbrzymi stos ułożony ze starych gałęzi. Gdy doszedłem na miejsce trwał właśnie koncert na niedużej scenie. Lokalny żeński zespół grał gitarowe rockowo-popowe kawałki. Przy wejściu na teren koncertu znajdował się bufet z lodami, ciastem i hot dogami. Gdy zaczął się kolejny koncert - męskiego głównie chóru, wykonującego w całkiem profesjonalny sposób szwedzkie tradycyjne pieśni, nad jeziorem były już tłumy. Było coś niesamowitego w tym, że lokalna społeczność osiedlowa potrafiła zorganizować tego typu imprezę w tak profesjonalny sposób. Prowadzenie chóru, gdzie śpiewali i młodzi i starsi mężczyźni oznaczać musiało, że kilkadziesiąt osób poza obowiązkami zawodowymi znajdowało czas na spotkania, stałe próby, ćwiczenia głosu i naukę starych szwedzkich pieśni.
Wreszcie nadszedł moment rozpalenia ogniska. Buchnął ogień i nagle jakby cała atmosfera oczekiwania została rozładowana. Staliśmy na skarpie w sporym oddaleniu od ogniska, a mimo to czuliśmy doskonale powiew ciepłego powietrza na policzkach. Gdy się dopalało ruszyliśmy do domu.




Kolejnego dnia pojechaliśmy zwiedzać ratusz sztokholmski. Ale był akurat 1 maja, więc widzieliśmy najprawdziwsze zgromadzenie, jakich w Polsce od dawna już się nie uświadczy.


Ratusz zwiedzaliśmy z angielskojęzyczną przewodniczką, naprawdę niezłą. Ten 100-letni budynek w którym co roku odbywają się bankiety z okazji wręczenia nagrody Nobla położony jest poza starym miastem. Usłyszeliśmy w ciekawy sposób opowiedzianą historię budynku, przeznaczenie każdej ze zwiedzanych sal, sporo anegdotek, np. dlaczego w sali złotej podobizna króla Eryka została pozbawiona głowy. Sklepik w ratuszu jest pełen książek, przewodników, jak i tych dotyczących menu na kolejnych bankietach noblowskich oraz wielu innych pamiątek. Jest to jedno z tych miejsc, które pamięta się długo i które warto odwiedzić.



Dzień, gdy zwiedzaliśmy ratusz sztokholmski był dniem, kiedy zachciało nam się spróbować tradycyjnej kanapki ze śledziem, jakie podobno można kupić wszędzie w Sztokholmie. Najgorzej jednak jest gdy się jej szuka. Wówczas nijak nie można znaleźć. Była już pora obiadowa, a my głodni niemiłosiernie postanowiliśmy przycupnąć gdziekolwiek. Trafiliśmy do restauracji niezwykłej: Stokholms G
ästabud położonej na rogu Skeppar Karls gränd i Österlånggatan. Było dość ciasno i dużo ludzi w środku, co dobrze wróżyło jeśli chodzi o jakość jedzenia. Na początek zamówiliśmy trzy rodzaje marynowanego śledzia z chlebem, serem i jajkiem. Był to strzał w dziesiątkę. Rzadko kiedy można zjeść tak dobrego śledzika i to w stylu szwedzkim. Szwedzkie kulki mięsne z puree i borówką brusznicą - danie typowe dla Sztokholmu, które można zamówić dosłownie wszędzie, było również niezrównane. Tak dobry posiłek nastroił część naszej grupy pozytywnie na dalsze zwiedzanie. A w planach był cmentarz.


Tu mała dygresja dotycząca poszukiwanych chwilę wcześniej kanapek ze śledziem. Po wyjściu z restauracji, najedzeni natknęliśmy się przypadkowo na lokal serwujący, a jakże ... kanapki ze śledziem, chwilę później zaś na budkę serwującą takie kanapki w różnych wariantach. Ironia losu?
Zamówiliśmy kanapkę w tym pierwszym lokalu. Kromka szwedzkiego chleba, na niej puree ziemniaczane, kawałek pieczonego śledzia, krążki czerwonej cebuli i oczywiście borówka brusznica. Pychotka!

Pora opowiedzieć o kolejnym miejscu, do którego dotarliśmy popołudniem.
Cmentarz Skogskyrkogården powstał w latach 1917-1920 na obszarze 102 hektarów i obecnie zawiera około 100 000 grobów. Założony został w terenie leśnym w sposób zakładający integrację miejsc pochówku z otaczającą naturą. Gdy dojechaliśmy do cmentarza, naszym oczom ukazała się piękna otwarta przestrzeń okolona lasem. Cmentarz ten to przede wszystkim wielki park, gdzie nagrobki widzi się niejako przy okazji. Obcowanie ze śmiercią w takiej scenerii pozwala oddać się rozmyślaniom i zadumie w sposób niespotykany na polskich cmentarzach. W roku 1994 cmentarz został wpisany na Listę Światowego Dziedzictwa Kulturowego i Przyrodniczego Ludzkości UNESCO. Czy warto zobaczyć to miejsce? Zdecydowanie tak. Nie przypominam sobie, abym był na tak wielkim obszarowo cmentarzu, który tak mało ma wspólnego z cmentarzem. Poza tym oszczędna stylistyka nagrobków przemawia do mojego gustu.  Oto garść zdjęć z cmentarza.






"Zmartwychwstanie" - rzeźba Johna Lundqvista




nagrobek Grety Garbo


Kolejny, trzeci już dzień w Sztokholmie poświęciliśmy na zwiedzanie pałacu w Drottningholm. Jest on malowniczo położony jest nad jeziorem Melar na wyspie Lovön na przedmieściach Sztokholmu. Tworzenie Drottningholm rozpoczął król Zygmunt III Waza w hołdzie dla żony Katarzyny Jagiellonki. I choć oryginalny pałac spłonął w 1661 roku, odniesień do wspólnej burzliwej historii polsko-szwedzkiej jest w nim więcej, niż wynikałoby to z samej idei budowy założenia. Pałac został odbudowany w roku 1662, a w roku 1777 został przebudowany w stylu klasycystycznym na zlecenie Gustawa III. W Drottningholm na stałe mieszka szwedzka rodzina królewska, jednak znaczna jego część udostępniana jest turystom.



Zwiedzając sale pałacowe oczywiście zwróciłem uwagę na sceny batalistyczne z okresu wojny polsko-szwedzkiej połowy XVII wieku, znanej w naszej historiografii pod nazwą Potopu Szwedzkiego w galerii Karola X Gustawa. Dla Szwedów wojna była wielkim triumfem, co obrazy, które oglądałem  w wyraźny sposób uwidoczniają. Park w stylu angielskim, czy pawilon chiński udostępniany do zwiedzania za dodatkową opłatą zadowolą oczekiwania wszystkich tych, którzy lubują się w zwiedzaniu rezydencji pałacowych. Ja do tych osób nie należę. Skonstatuję tylko, że tak przez białostoczan ceniony pałac Branickich, zwany Wersalem Północy, to tylko drobna namiastka tego, co można zobaczyć w Sztokholmie.



Po południu odpuściliśmy dalsze zwiedzanie. Czekała nas bowiem atrakcja kulinarna. Nie mogliśmy będąc w Szwecji nie spróbować kiszonego śledzia, czyli surströmminga. Jest to tradycyjna szwedzka potrawa ze sfermentowanych śledzi bałtyckich znana przynajmniej od XVI wieku. Przed przyjazdem do Sztokholmu przygotowywaliśmy się do tego, jak przygotować ten szwedzki przysmak. Robert Makłowicz jadł surströmminga w restauracji podanego na kanapce z czerwoną cebulą i stwierdził, że ma intensywny smak, przypominający nieco camembert. Oglądaliśmy również jak przygotowują tę potrawę Szwedzi i wybraliśmy ten właśnie sposób.

Okazało się, że nie jest łatwo kupić surströmminga w maju, jako że jest to potrawa sezonowa, najpopularniejsza w sierpniu. Ale w jednym z dużych marketów w Sztokholmie niedaleko dworca kolejowego udało się. Puszka którą kupiliśmy, zawierała w środku śledzie ofiletowane. Tak więc usuwanie głów, płetw, wnętrzności i kręgosłupa z ośćmi mieliśmy załatwione. Puszkę otworzyliśmy w ustronnym miejscu w parku. Swąd, jaki wydobywa się z puszki podczas otwierania przypomina zwielokrotniony zapach zgniłych jaj. Nie jest jednak aż tak intensywny, aby można go było wyczuć z dalszej odległości. Wylaliśmy śmierdzącą zalewę do przygotowanego dołka i przykryliśmy to miejsce warstwą gleby. W domu mieliśmy już przygotowany cienki chleb tunnbröd przypominający macę, ugotowane ziemniaczki w łupinach (W Szwecji można kupić odmianę ziemniaka podłużną  o niewielkich bulwach w sam raz do tego typu potrawy.), sos śmietanowy i krążki cebuli oraz wódkę Absolut. I choć zapach filetów śledziowych (choć wyglądały bardzo apetycznie i miały różowy kolor) sam w sobie nie był przyjemny. Położone na chlebie, przykryte ziemniaczkami, cebulą i sosem śmietanowym w połączeniu z wódką były całkiem zjadliwe, posiadając nieco mocniejszy, intensywny smak śledzi. Jednak nie miał on nic wspólnego z camembertem moim zdaniem.

Ostatni dzień przed odlotem, w związku z wciąż piękną pogodą, wykorzystaliśmy na spacer po "naszej" dzielnicy Mälarhöjden. Spacerując, zapamiętywaliśmy piękne widoki na jezioro, kupiliśmy czekoladki produkowane lokalnie i lokalnie w małym sklepiku sprzedawane, gdzie pani z obsługi pożegnała się z nami po polsku.



Zaszliśmy również do Mälarhöjden kyrka, pięknie usytuowanego na wzgórzu kościółka protestanckiego.



Kamień węgielny pod jego budowę położono w roku 1928, w czasie gdy osiedle Mälarhöjden dopiero powstawało. Zaprojektowany został przez znanego szwedzkiego architekta Hakona Ahlberga znanego z wielu realizacji w samej Szwecji, ale również budynku kliniki dziecięcej szpitala Rikshospitalet w Oslo, czy szpitala uniwersyteckiego Maracaibo w Wenezueli. Wnętrze jest surowe, z czerwonej cegły, jednak tu i ówdzie czarowały nas piękne akcenty - przedstawienie Matki Boskiej z Dzieciątkiem - nieczęsto spotykane w kościołach protestanckich, piękny witraż nad ołtarzem głównym czy drewniany sufit z przedstawieniem "Tronu, nadziei i miłości" autorstwa szwedzkiego artysty Alfa Munthe z 1929 roku. Gdy wchodziliśmy do kościoła w środku stało wiele wózków dziecięcych. Spotkaliśmy też jedną z matek spieszącą wraz z maluchem na spotkanie w jednej z sal kościoła.






Przyszedł jednak w końcu czas pożegnania ze Sztokholmem. Chwyciliśmy w rękę walizki, zamknęliśmy za sobą drzwi i ruszyliśmy w stronę stacji metra. Do zobaczenia Szwecjo, może kolejnym razem.

poniedziałek, 11 listopada 2019

Dubaj

Zjednoczone Emiraty Arabskie - państwo powstałe 2 grudnia 1971 roku na skutek połączenia 6 emiratów w federację, jest jedynym istniejącym efektem idei panarabizmu, która od XIX wieku głosiła zjednoczenie wszystkich ludów arabskojęzycznych. 3 lata wcześniej zapowiedziano wycofanie wojsk brytyjskich z tej części świata, co stało się początkiem zjednoczenia. Umowną stolicą handlową i ekonomiczną nowego państwa został Dubaj położony nad naturalną zatoką wcinającą się w głąb lądu o nazwie Dubai Creek, będący już w starożytności jednym z najważniejszych portów w regionie. Grecy nazywali to miejsce Zara. W wiekach dawnych Dubaj ceniony był jako dogodny punkt wypadowy dla poławiaczy pereł. Otaczająca to miejsce pustynia i ekstremalnie wysokie temperatury w ciągu roku, przy minimalnej ilości opadów, warunkowały również pozostałe podstawy ekonomicznego rozwoju regionu. Najważniejsze stały się hodowla wielbłądów oraz uprawa daktyli. Nie od rzeczy będzie wspomnieć o rozpowszechnionej wśród Arabów tradycji hodowli sokołów myśliwskich. Kiedy jednym z najważniejszych surowców regionu stała się ropa naftowa, Dubaj zaczął rozwijać się jako jedno z najważniejszych miast Półwyspu Arabskiego. Dziś jest to ponad 3 milionowa metropolia, w której żyje tylko około 14 % Arabów, z nowoczesną siecią szerokich dróg, dobrymi hotelami oraz imponującymi swą architekturą budynkami biurowców. Tak się złożyło, że miałem ostatnio okazję dwukrotnie odwiedzić Dubaj służbowo.

Dubaj rozłożył się wzdłuż wybrzeża Zatoki Perskiej lub Arabskiej, jak zwą ją mieszkańcy Emiratów, na osi północny wschód - południowy zachód. Najstarsze dzielnice miasta to Bur Dubai i Deira położone na północno wschodnich krańcach miasta po przeciwnych stronach zatoki Dubai Creek. Cała część miasta położona na południowy zachód od Bur Dubai to nowoczesna, niemalże europejska metropolia z szerokimi, wielopasmowymi drogami łączącymi obie części. Podczas pierwszego pobytu w Dubaju przyszło mi mieszkać w nowej części miasta w hotelu położonym w miejscu, gdzie jeszcze 15 lat temu znajdowały się wody Zatoki Arabskiej.

Hotel Atana z zewnętrznym basenem (woda nieco zbyt ciepła), bogatym menu śniadaniowym, w którym można było znaleźć specjały lokalne, jak hummus, azjatyckie (indyjskie zupy typu Dal, tajwańskie makarony z warzywami) oraz europejskie, a także supermarketami położonymi w bliskiej okolicy był świetnym punktem na rozpoczęcie przygody z Dubajem. Podczas pierwszego pobytu często towarzyszyło mi wrażenie, że jestem w mieście typowo europejskim. W hotelu towarzystwo międzynarodowe, towary w supermarketach podobne do tych, które spotkać można pod każdą szerokością geograficzną, oczywiście z lokalnymi wyjątkami. Nawet okoliczne knajpki naśladowały raczej typowo europejskie fastfoodowe bary.

Największe wrażenie wśród najpopularniejszych atrakcji turystycznych Dubaju zrobił na mnie najwyższy budynek świata Burj Khalifa. Jego budowa trwała 5 lat i zakończyła się 16 sierpnia 2009 roku. Zbudowany został przy udziale konsorcjów Samsung Constructions, BESIX i Arabtec. Jego wysokość wynosi 828 metrów, posiada 163 piętra użytkowe. Wygląd ogólny nawiązuje do architektury islamu oraz kwiatu pustyni o nazwie Hymenocallis. Zaprojektowany został przed przedsiębiorstwo Skidmore, Owings and Merill znane z projektów choćby Willis Tower w Chicago, czy wieży wolności (Freedom Tower) w nowym kompleksie World Trade Center na nowojorskim Manhattanie. Najwyższy taras widokowy położony na 148 piętrze drapacza chmur jest jednocześnie najwyższym tarasem widokowym na świecie. My wybraliśmy się tam w południe w upalny dzień wrześniowy (44 stopnie Celsjusza na zewnątrz). Jednak nie na piętro 148, a na taras widokowy położony na piętrach 124 i 125 na wysokości 465 metrów, gdzie wstęp kosztował ponad dwukrotnie taniej.



Do Burj Khalifa wchodzi się z kompleksu położonego nieopodal, czyli  centrum handlowego Dubai Mall. Akurat to miejsce popularne wśród turystów nie zachwyciło mnie, pomimo wyposażenia w akwarium i wodospad oraz usytuowane na zewnątrz  "tańczące" fontanny. Zupełnie podobne do tych przed hotelem Bellagio w Las Vegas, przy czym fontanny "tańczą" w rytm orientalnej muzyki, a nie "Billy Jean" Michaela Jacksona.

Widok z platformy na piętrze 124 jest oszałamiający. Wszystkie te wieżowce, które z dołu wydają się wysokie, widać z góry. Powietrze w Dubaju przesiąknięte jest pyłem piaskowym i mimo niezłej przejrzystości powietrza, kontury budynków na horyzoncie i granice między miastem a pustynią były nieco zatarte.





Zjeżdżając w dół windą słuchaliśmy głosu spikera przekonującego, że region Półwyspu Arabskiego potrzebował wielkiego sukcesu, a Burj Khalifa na pewno należy do osiągnięć z których można być dumnym. Sam budynek musi być drogi w utrzymaniu. Interesowało mnie, ile czasu trwa mycie powierzchni zewnętrznych. Podobno pół roku. W październiku podczas drugiego pobytu w Dubaju miałem okazję zaobserwować taką ekipę w akcji.



Otoczenie Burj Khalifa również wygląda imponująco, a w okolicach południa jest tam pusto i zdjęcia można robić bez wyszukiwania wolnych od ludzi przestrzeni.











Emiratczycy jednak mają kolejne ambicje do zaspokojenia i już budują kolejny budynek - Dubai Creek Tower, którego wysokość ma przekraczać 1000 m!

Kolejna rzecz, która robi w Dubaju wrażenie to sztuczne wyspy na morzu. Miałem okazję odwiedzić Palm Jumeirah, czyli wyspę w kształcie palmy, na której znajdują się ekskluzywne rezydencje, zwieńczoną w części falochronowej otaczającej "palmę", kompleksem hotelowym Atlantis. Z hotelu Atana kursował shuttle bus do #The Pointe, publicznej plaży położonej na samym szczycie palmy. Pojechaliśmy tam po dwóch dniach morderczej pracy od rana do wieczora, więc nawet te 44 stopnie w cieniu nie zniechęciły nas od tego, aby choć na chwilę wejść do wody i poczuć odrobinę luksusowego spokoju. Woda w morzu ciepła jak zupa, w piasku muszelki o ciekawych kształtach, ale słońce tak prażyło, że nawet wylegiwanie się na poduchach pod parasolami było na dłuższą metę męczące.



Z kompleksu hotelowego Atlantis, który zwiedza się za stosowną opłatą, kursuje kolejka Monorail do stałego lądu, z której okien można podziwiać wyspę i rezydencje położone na "gałęziach palmy". Ale chyba największe wrażenie robi widok infrastruktury wypoczynkowej hotelu Atlantis z obszernym parkiem wodnym obejmującym wioskę indiańską oraz malowniczy labirynt cieków wodnych.

Będąc w Dubaju warto spojrzeć  na hotel Burj Al Arab, w którym ceny za pobyt zaczynają się od 1300 USD za nocleg. W ofercie hotelu znajdują się same apartamenty, od najmniejszego od 169 m2 po największy o powierzchni 780 m2. Hotel wybudowany został w latach 1994-1999 wg projektu Toma Wrighta z firmy WS Atkins PLC. Stoi na sztucznej wyspie, a jego 321 m wysokości czyni go najwyższym budynkiem hotelowym świata. W 2005 roku na specjalnej odkrytej platformie na szczycie hotelu odbył się mecz tenisa ziemnego pomiędzy Rogerem Federerem i Andre Agassim.

Zdjęcia hotelu można wykonywać z miejsc widokowych w kompleksie zakupowym Jumeirah Medinat, stylizowanym na tradycyjną dzielnicę arabską, którą polecam jedynie tym osobom, które lubią robić zakupy w sklepach przeznaczonych dla turystów z mnóstwem gadżetów i suwenirów przygotowanych specjalnie dla nich. Wybraliśmy się tam wieczorem we wrześniu i oglądaliśmy z oddalenia pięknie podświetlony hotel. W październiku popatrzyliśmy na hotel z drugiej strony od plaży Jumeirah.



Wygląda zupełnie inaczej, niż na pocztówkach, nieprawdaż?

Kolejnym popularnym miejscem w Dubaju jest Dubai Marina, czyli nowa dzielnica nad Zatoką, nieopodal Palmy Jumeirah, pełna wieżowców nad sztucznymi jeziorami z promenadą spacerową, mnóstwem restauracji przygotowanych pod gust człowieka Zachodu oraz Portem Marina mieszczącym mrowie jachtów i statków.

We wrześniu w połowie upalnego dnia było tam niemal pusto, dzięki czemu mogliśmy zrobić zdjęcia pokazujące malowniczość tego miejsca.

W październiku, gdy wybraliśmy się do Dubai Marina wieczorem, promenada kipiała wprost od ludzi, restauracje pracowały pełną parą. Można było spotkać kobiety ubrane po czubek nosa i te prawie roznegliżowane do bikini. Ducha Azji tam raczej nie poczuliśmy.







Gdy pewnego dni wybraliśmy się do Bur Dubai - najstarszej dzielnicy miasta położone przy samym Creeku i przeszliśmy się po lokalnym targowisku, zaczepiani przez sprzedawców, którzy z dala słysząc nasze rozmowy, zagajali w języku polskim, gdy następnie wsiadłem do abry kursującej między Bur Dubaj a Deirą w cenie 1 dirhama, poczułem, że to jest to i że dla tych starszych dzielnic warto tu przyjechać. Abra to odkryta tradycyjna łódź,  gdzie chętni na przewóz siadają w dwóch rzędach plecami do siebie. Po zapełnieniu wszystkich miejsc, abra rusza, a my możemy podziwiać zabudowę Bur Dubai i Deiry po obu stronach Creeku. W Deirze znajdują się dwa souki (targi): korzeni i złota. Czegóż tam nie ma - szafrany, kardamony i różne inne zioła, niektóre zupełnie mi nie znane. I ta pełna gorączki atmosfera handlu i zachęcania do kupna. Już wiem, że najlepsze ceny są przy wejściu na targ, gdyż rzadziej się do nich później wraca. A gdy później przechadzałem się pełnymi ludzi ulicami Deiry, widok spieszących do meczetu mężczyzn i nielicznych kobiet, gdy rozległ się głos muezzina wzywający na modlitwę, początkowo w małych grupach, które wraz z upływem sekund zmieniały się w wezbrane strumienie ludzi tradycyjnie ubranych, był to  widok niezapomniany. Płynąc abrą miałem okazję zamienić parę słów z Hindusem, który osiedlił się w Dubaju jakieś pół roku temu, wcześniej mieszkając przez kilkanaście lat w Moskwie.  Zaczęło się od rozmowy o wściekle wysokiej temperaturze, do której i on długo nie mógł się przyzwyczaić.

Na targowisku z kolei wytargowałem niezłą cenę za baklavę i kilogram cukierków czekoladowych nadziewanych daktylami, które są lokalnym specjałem. Na koniec negocjacji, gdy była jeszcze chwila na luźniejszą rozmowę zostałem jako przybysz z Polski obdarowany naszą polską krówką.











Najpopularniejszym miejscem w Bur Dubaju, często odwiedzanym przez turystów jest Muzeum Dubajskie (Dubai Museum) otwarte w roku 1971, w najstarszym budynku w mieście - forcie Al Fahidi, zbudowanym w roku 1787, który miał służyć do obrony miasta przed koczowniczymi plemionami.



Muzeum jest o tyle ciekawe, że przedstawia historię emiratu dubajskiego, typowe zajęcia mieszkańców sprzed ery ropy naftowej (hodowla wielbłądów, sokołów myśliwskich, uprawa daktyli, poławianie pereł), jest w nim miejsce na kolekcję broni oraz odkrycia archeologiczne na terenie emiratu. Bardzo ciekawie wyglądają modele łodzi używanych do transportu ludzi, czy poławiania pereł, a także typowa chata arabska zbudowana z włókien palmowych z wiatrołapem, stanowiącym element przemyślanego w warunkach pustynnych systemu wentylacji.





Muzeum może nie jest na poziomie mistrzostwa świata w randze muzeów, ale na pewno warto je zobaczyć, aby uświadomić sobie, że Dubaj to nie tylko nowoczesna metropolia, ale także miejsce mające swoją ciekawą historię.

W październiku podczas kolejnego wyjazdu mieszkałem właśnie w Bur Dubaju. Hotel Gateway  może nie był tej samej klasy, co Atana, ale niewiele mu ustępował. Bufet śniadaniowy obfitował w różne opcje, choć dominowała kuchnia azjatycka. Na dachu hotelu znajdował się basen z chłodną wodą. Korzystałem z niego wczesnym rankiem, gdy nie było tam nikogo.




Ale co najważniejsze, wokół hotelu mieszkali głównie Hindusi, Pakistańczycy, Banglijczykowie, Nepalczycy, Persowie. Dookoła rozlokowanych zostało wiele sklepów ze sprzętem elektronicznym i komputerowym, ale także całe mrowie knajpek azjatyckich. Około pół godziny spacerowym krokiem od hotelu znajdował się muzułmański cmentarz Jafferiya. Nie omieszkałem go odwiedzić. Kamienne nagrobki stojące na pustynnym piasku, bez żadnych zdjęć i wizerunków, które można spotkać na naszych tatarskich mizarach, w większości z opisami w języku arabskim, jedynie gdzieniegdzie dają się zauważyć inskrypcje częściowo w alfabecie łacińskim. Cmentarz otoczony jest murem i zabudową dzielnicy mieszkaniowej.







Wieczorem korzystaliśmy z menu okolicznych restauracji, często urządzonych pod lokalnego mieszkańca, bez tego całego blichtru, w który obfitują restauracje w nowoczesnej części Dubaju. W restauracjach tych Europejczyk często jest dość egzotycznym gościem, większość klientów bowiem stanowią mieszkańcy dzielnicy.

Gdybym miał stworzyć ranking restauracji w tej dzielnicy na pewno znalazłaby się w nim Karachi Darbar Restaurant - restauracja pakistańska, jedna z wielu, należących do sieci Karachi Darbar. Dania kuchni pakistańskiej są podobne do hinduskich, czyli bardzo ostre. Nieco inaczej, bardziej grubo niż w kuchni hinduskiej wypiekany jest naan, czyli pyszny chleb, który tak smakował mi w New Delhi. Spróbowałem tam uttapam, czyli pysznych, delikatnych placków soczewicowo-ryżowych, ostrej indyjskiej zupy dal i afgani chicken. Wszystko wysokiej klasy. Mango lassi, jeden z popularniejszych lokalnych napojów był genialny.



W czołówce na pewno znalazłaby się również restauracja Bangla Darbar Restaurant, o ekstremalnie ostrej kuchni banglijskiej. Tam spróbowałem mięsa wołowego z chlebem naan i kachki fish - lokalnego specjału banglijskiego.

W New Bawarchi z kolei zamówiłem Nepali Khana Set i dostałem bardzo różnorodną kolację w stylu nepalskim. Było smacznie i inaczej niż zwykle.



Pierwsze miejsce dzierży jednak restauracja o wdzięcznej nazwie Arab Udupi, gdzie serwowano głównie dania kuchni indyjskiej i pakistańskiej. Tam zaryzykowałem i zamówiłem nie próbowane wcześniej danie: Kashmiri chicken z kashmiri naan. Było to coś przepysznego. Po raz pierwszy danie główne nie było ostre, a oprócz kawałków kurczaka, w sosie pływały ananasy i winogrona. Kashmiri naan z kolei to chleb o złocistym kolorze z dodatkiem kurkumy w nieco łagodnej i słodkiej wersji. Desery właściciel restauracji nam sprezentował. Każde z nas dostało gul jamun - specjał kuchni indyjskiej.

Podsumowując, Dubaj jest przede wszystkich dla miłośników metropolii, luksusów, którzy niekoniecznie szukają czegoś innego od zwykłego życia w trakcie wyjazdów. Na pewno jest imponującym świadectwem, jak wygodne i nowoczesne miasto można zbudować, gdy ma się na to środki w skrajnie niesprzyjających warunkach atmosferycznych. Azji tam zbyt mało, choć można i takie  klimaty w Dubaju znaleźć.