Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Białystok. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Białystok. Pokaż wszystkie posty

sobota, 8 marca 2025

Jak to z tym pogromem białostockim było?

Po raz pierwszy zetknąłem się z pisarstwem naukowym Artura Markowskiego przy okazji przygotowywania się do wycieczki z potomkami Żydów z okolic Suwałk, jeszcze grubo przed pandemią. Poza książką "Między wschodem a zachodem. Rodzina i gospodarstwo Żydów suwalskich w pierwszej połowie XIX wieku" nie znalazłem wówczas żadnej pozycji poświęconej w sposób kompleksowy żydowskiemu społeczeństwu Suwałk, a książka ta poza odpychającym tytułem zawiera sporo informacji o początkach gminy żydowskiej w Suwałkach, mejscach, w których mieszkali jej przedstawiciele, synagodze i wielu zwyczajach panujących w rodzinach żydowskich, co stanowiło znaczącą wartość dodaną tej pozycji. Bardzo cenię tę książkę, choć później już nie miałem zbyt wielu okazji, aby do niej wracać.

Jakiś czas temu ukazała się kolejna książka Artura Markowskiego, która stała się głośna, przynajmniej w lokalnym białostockim środkowisku, tym razem poświęcona pogromowi ludności żydowskiej, jaki miał miejsce w naszym mieście w czerwcu 1906 roku, zapoczątkowany strzałami oddanymi z okna budynku na skrzyżowaniu dzisiejszych ulic Pałacowej i Warszawskiej do procesji prawosławnej. Myślę, że wiedza o tym wydarzeniu pośród tych, którzy o nim w ogóle słyszeli sprowadzała się, do tego, że wydarzenia zostały sprowokowane przez rząd rosyjski lub carską ochranę i że było to jedno z ciągu podobnych wydarzeń, które zdarzały się od lat 80-ych XIX wieku w różnych miastach Imperium Rosyjskiego. Tak ja o nim myślałem i taka narracja dominowała w większości znanych mi wcześniej źródeł. Komentarze, jakie słyszałem odnośnie nowej książki były takie, że rzuca ona nowe światło na pogrom białostocki i że jest przełomowa.

Do książki dotarłem dopiero niedawno, gdy już papierowe jej wersje zniknęły z rynku księgarskiego (ale udało mi się jedną kupić) i muszę powiedzieć, że mimo trudnego dość języka (trzeba ją czytać powoli i w skupieniu), bardzo mi się spodobała.

Zacząłem czytać z zainteresowaniem od samego początku. Najczęściej książki historyczno-naukowe skonstruowane są według pewnego porządku. Na początku autor zaznajamia nas z dotychczasowym stanem wiedzy, pracami innych autorów poświęconym badaniom tego samego zagadnienia, krótką oceną tych prac. Dopiero później następuje konstrukcja samej własciwej treści książki. Jeśli baza źródłowa i stan dotychczasowej wiedzy zostaje dobrze rozpoznany, mają miejsce znaczące odkrycia lub inne, nieznane dotychczas spojrzenie na dane zagadnienie i gdy język jest ciekawy, książki takie mogą być bardzo interesujące. Ale w przypadku książki Artura Markowskiego została zastosowana inna metoda, bardzo odkrywcza moim zdaniem. Autor opisał dotychczasowy stan wiedzy, ale skupił się w pierwszej części na jego dekonstrukcji, to znaczy pokazaniu co wpłynęło na to że taki obraz wiedzy istnieje, pokazał z jakich źródeł korzystali autorzy, którzy go tworzyli, z jakich nie korzystali, z jakich środowisk się wywodzili i dlaczego pewnych źródeł nie badali. Następnie sam poddał krytyce te różne źródła, a dopiero potem zaczął od przedstawienia swego stanu wiedzy na temat pogromu i próby odpowiedzi na pytania, jaki był udział ludności miejscowej w pogromie, jaka była rola policji i wojska, czy pogrom był prowokacją rządu carskiego lub ochrany, czy był wywołany przez środowiska żydowskie, czy mógł być wynikiem konfilktu na szczytach władzy białostockiej policji. Nie napiszę tutaj, jakie wnioski wyniknęły z próby odpowiedzi na te pytania, aby nie spojlerować, jak to mówią dziś młodsi ode mnie ludzie i czy udało się ustalić genezę pogromu. Zachęcam po prostu do przeczytania.

Artur Markowski "Przemoc antyżydowska i wyobrażenia społeczne. Pogrom białostocki 1906 roku", Warszawa, 2018

niedziela, 2 marca 2025

Dzwony kościoła świętego Wojciecha w Białymstoku

15 września 2013 roku podczas mszy świętej wybuchł pożar na wieży kościoła świętego Wojciecha przy ulicy Warszawskiej w Białymstoku. Spwodowany został zwarciem instalacji elektrycznej bez udziału osób trzecich. Przez wiele miesięcy Białostoczanie mieli przed oczyma widok zdekapitowanej wieży, tak charakterystycznego przecież punktu centrum miasta. Wieża od lat jest odbudowana i aż trudno uwierzyć, że pożar wydarzył się tak dawno.

Przechodziłem ulicą Warszawską wielokrotnie udając się do pobliskiego archiwum i nigdy jakoś nie zwróciłem baczniejszej uwagi na krzyż zdjęty z dawnej wieży kościoła i ustawiony na placu przed kościołem na pamiątkę pożaru. Dopiero niedawno przyjrzałem mu się dokładniej i zauważyłem obok niego dwa dzwony z dawnej wieży kościoła. Ten po prawej wykonany w odlewni w Bohum nie jest aż tak ciekawy, ale swoją ornamentacją i kolorem metalu poddanego działaniu tlenu zwraca uwagę dzwon po lewej stronie krzyża. Okazuje się, że został wykonany w moskiewskiej ludwisarni Pawła Mikołajewicza Finlandskiego. Ludwisarnia ta swój początek bierze w wieku XVIII, założona przez rodzinę Motorinów. Paweł Finlandski został jej właścicielem w roku 1892, krótko przed wprowadzeniem w Rosji preferencyjnej taryfy na przewóz dzwonów koleją w roku 1899, co spowodowało niebywały wzrost produkcji firmy. Zakład Finlandskiego  może się pochwalić odlaniem dzwonów do tak znanych świątyń, jak Ławra Kijowsko-Pieczerska, moskiewskie katedra Zaśnięcia Najświętszej Marii Panny i sobór Chrystusa Zbawiciela, cerkiew Zmartwychwstania Pańskiego w Petersburgu, katedra Aleksandra Newskiego w Rydze, czy sobór św. Aleksandra Newskiego w Warszawie.

Warto jeszcze parę słów poświęcić kościołowi św. Wojciecha. Świątynia została zbudowana w stylu neoromańskim przez miejscową parafię ewangelicką i poświęcona 24 czerwca 1912 roku. Autorem projektu był Jan Wende, ten sam który zaprojektował kościół ewangelicki w Łodzi. W lipcu 1944 roku wraz z wyjazdem z Białegostoku większości miejscowych ewangelików, wówczas już głównie Niemców, opuszczonym kościołem zaopiekował się ksiądz Antoni Zalewski, który doprowadził do oficjalnego przekazania świątyni kościołowi rzymskokatolickiemu i jej wyświęcenia pod wezwaniem świętego Wojciecha. Z pierwotnego, luterańskiego wyposażenia pozostała dziś ambona. W świątyni dominuje wystrój charakterystyczny dla świątyń katolickich, choć malowidła autorstwa Kingi Pawełskiej obrazujące misję świętego Wojciecha w prezbiterium charakteryzują się oryginalnością. W kościele znajdują się także dzieła ważnego dla Białegostoku rzeźbiarza, Jerzego Grygorczuka, takie jak kaplica katyńska i kaplica martyrologii narodowej, a także chrzcielnica znajdująca się pod dawną luterańską amboną.





sobota, 21 września 2024

Trochę osobiście przy okazji lektury książki Szymona Datnera

Po raz pierwszy świadomie usłyszałem o Szymonie Datnerze, czytając "Przewodnik historyczny" po Białymstoku Andrzeja Lechowskiego. Dziś patrząc na poświęconą Szymonowi Datnerowi notkę na stronie 137 tej książki jestem świadom (a wcześniej nie zdawałem sobie z tego sprawy), że zdjęcie przedstawia jego przedwojenną rodzinę. Czuję cały dramat historii uosabianej przez to zdjęcie. Wówczas, gdy czytałem przewodnik Lechowskiego, dopiero raczkowałem, jeśli chodzi o historię białostockich Żydów i zapamiętałem Datnera głównie jako tego, który przeżył białostockie getto i napisał o jego zagładzie. Poźniej przyszła lektura książki Ewy Rogalewskiej, a potem wiele książek - świadectw tych którzy przeżyli. Jako pierwszą przeczytałem właśnie "Walkę i zagładę Białostockiego Ghetta" - pierwsze powojenne wydanie, jeszcze z 1946 roku.

***

Chciałbym na chwilę się zatrzymać i opowiedzieć trochę o percepcji historii tej wielkiej, narodowej, jak i tej małej, lokalnej na własnym przykładzie. Myślę, że to ważne zwłaszcza w kontekście książki, o której chciałbym tu napisać. Wychowany byłem w rodzinie o negatywnym stosunku do rzeczywistości PRLowskiej, choć niekoniecznie aktywnej jeśli chodzi kontestowanie systemu. Wiedziałem z domu i z rozmów z kolegami z podwórka i ze szkoły, że wersja historii przedstawiana szkole ma się do prawdy jak pięść do nosa. Już w podstawówce usłyszałem o Katyniu, a wielkim szokiem było dla mnie, gdy dowiedziałem się, że babcia pochodzi z Pińska, który kiedyś należał do Polski. Wówczas jeszcze za wcześnie było na stawianie pytań, jak do tego doszło, że przestał należeć do Polski.

Moja świadomość odnośnie historii kształtowała się tak naprawdę już po 1989 roku. Raczej przeciwny byłem tzw. grubej kresce, uważając że niesprawiedliwością jest nie rozliczenie systemu komunistycznego. Jeśli chodzi o stosunek do wspólnej historii polsko-żydowskiej, miałem ugruntowane przekonanie o poświęceniu Polaków w ratowanie Żydów podczas wojny (Sprawiedliwi wśród narodów świata) mimo tego, że groziła za to kara śmierci. Przeczytałem też "Umarły cmentarz" Krzysztofa Kąkolewskiego, przez co ukształtował się mój pogląd na sprawę pogromu kieleckiego, jako prowokacji komunistycznej. Jeśli chodzi o rok 1968, traktowałem to jako rozgrywkę wewnątrzpartyjną, na którą zwykli ludzie nie mieli wpływu. Generalnie mój pogląd na stosunki polsko-żydowskie był taki: my byliśmy ok, ale Żydzi, zwłaszcza ci, którzy byli wysoko w partii komunistycznej niekoniecznie. Przemawiały do mnie twierdzenia autorów, których czytałem i szanowałem, o tym, że jednolitość narodową po II wojnie światowej wygraliśmy jak na loterii, przez co jesteśmy w stanie unikać napięć między nacjami zamieszkującymi kraj, jak to było przed wojną. Później przyszła głośna książka Jana Tomasza Grossa o Jedwabnem, przerwane śledztwo, przeprosiny Aleksandra Kwaśniewskiego. Jeśli nawet przyjmowałem, że mordu dokonali sąsiedzi Polacy, to raczej z zastrzeżeniem, że dokonało się to z poduszczenia Niemców i że ci którzy tego dokonali, to był margines społeczny. Mając tak ukształtowane poglądy sięgałem po lekturę wpomnianej książki Szymona Datnera. Datner pisał o powstaniu w getcie i zagładzie getta białostockiego, będąc zwolennikiem nowego, komunistycznego systemu. I choć pisał o faktach historycznych, zapamiętałem jego pierwszą książkę również ze wzgledu na jej ton, który nie współbrzmiał z moim stosunkiem do PRLu.

Tego rodzaju postawa myślenia o własnej historii jest bardzo wygodna. Z jednej strony żyje się w pewnego rodzaju strefie komfortu. Skoro byliśmy jako Polacy ok, to nawet jeśli jakieś drobne sprawy w naszej historii są okryte cieniem wstydu, to nie mają wpływu na jej ogólny osąd. I nie ma potrzeby dociekania, czy aby na pewno byliśmy ok. Mieszkając w zachodniej Polsce, na terenach bardzo jednolitych narodowo, gdzie w czasach mojego dzieciństwa jeśli można było mówić o podziałach to raczej na linii partyjny-bezpartyjny, a osoby nie będące nominalnie katolikami wśród moich przyjaciół, kolegów i znajomych stanowiły mniejszość, nie miało się zbyt wielu bodźców zewnętrznych, które mogły taką postawę zmienić. Nie znałem żadnego Żyda osobiście. Jeśli już o osobach pochodzenia żydowskiego wspominało się wówczas, to raczej w kontekście osób publicznych, jak Adam Michnik, Jerzy Urban, czy Bronisław Geremek, z których wyborami politycznymi w ogóle się nie identyfikowałem.

W międzyczasie przeprowadziłem się na Podlasie. Poznałem tu wiele osób wyznania prawosławnego. I zetknałem się z zupełnie innym pojmowaniem historii najnowszej i tej starszej. Osoby wyznania prawosławnego bardzo często wywodzą się z lokalnych społeczności wiejskich, gdzie dziadkowie, a często i rodzice mówili językiem tutejszym, bliższym językowi białoruskiemu, czy ukraińskiemu niż polskiemu. Społeczności te mają za sobą trudne historie związane z bieżeństwem, poczuciem bycia traktowanym jak obywatele drugiej kategorii po odzyskaniu przez Polskę niepodległości, wymuszaniem wyjazdów do ZSRR po II wojnie światowej, jako przedstawicieli mniejszości białoruskiej. Osoby wyznania prawosławnego mają często zupełnie inny stosunek do PRL, bardziej przychylny i często bardzo krytyczny do tzw. pańskiej Polski przed 1939 rokiem.

Mój przyjazd na Podlasie zbiegł się również z zaczyywaniem się książkam Józefa Mackiewicza, wielkiego krytyka rządów sanacyjnych, ale też antykomunisty i obrońcy mniejszości narodowych na kresach, których polityka polskich władz wpychała w wprost w ręce ideologów komunistycznych (świetny zbiór reportaży "Bunt rojstów").

Nie od rzeczy będzie wspomnieć o moich własnych badaniach genealogicznych, które przekonały mnie, że na to kim jestem mały wpływ całe pokolenia przodków chłopskich, żyjących poza głównym nurtem historii. Odkryłem, że wśród swych przodków miałem też Rusinów wyznających prawosławie, a także ewangelików pochodzenia niemieckiego.

Po czwarte, pracując jako genealog i przewodnik genealogiczny, zacząłem mieć coraz częstszy i intensywnejszy kontakt z potomkami Żydów, Niemców i innych nacji zamieszkujących tereny Polski. Pojawiło się w moim życiu coraz więcej szans spoglądania na naszą historię oczami "innych". I rozumienia tych innych punktów widzenia.

Dziś inaczej patrzę na historię, akceptując fakt, że każdy ma własną prawdę. Zacząłem również coraz bardziej zwracać uwagę na mikrohistorie, jako o wiele ważniejsze niż narracje historyczne, którym jesteśmy poddawani w szkole i w mediach. Niekoniecznie identyfikuję się z polityką historyczną, jako że nie ma na celu stałe dochodzenie do prawdy, co jest istotą historii, tak jak ja ją rozumiem.

***

Panią Helenę Datner, córkę Szymona Datnera poznałem przypadkowo, dzięki artykułowi o mogile leśnej w Izobach. Z wielkim oczekiwaniem otwierałem więc otrzymaną książkę Szymona Datnera "Zagłada Białegostoku i Białostocczyzny. Notatki dokumentalne", wiedząc mniej więcej czego mogę się spodziewać po jej treści. Choć rzeczywistość przerosła moje oczekiwania.

 Tytuł książki nie do końca oddaje jej zawartość. To prawda, że pretekstem do jej wydania były nie publikowane dotychczas notatki dotyczące zagłady Białegostoku, ale również mniejszych ośrodków na Białostocczyźnie, gdzie mieszkały większe skupiska Żydów przed wojną. Ale książka ta zawiera również część drugą, tekst pani Heleny poświęcony ojcu.

Dla mnie wartością pierwszej części książki były informacje dotyczące codziennego funkcjonowania i organizacji białostockiego getta, Większość ludzi zanteresowanych naszą lokalną historią nie ma o tym, jak myślę bladego pojęcia (jak i ja miałem dużo mniejsze). Poza tym o wielu faktach poruszonych w tych notatkach już wiedziałem. Czytałem je niejako dla przypomnienia i zapoznania z ekspresyjnym i emocjonalnym językiem autora.

Najwięcej przyjemności i wzruszeń dostarczyła mi jednak druga część książki poświęcona historii życia i działalności Szymona Datnera, napisana przez panią Helenę. Nie jest to historia opowiedziana czołobitnie. Pokazuje niezwykle utalentowanego, indywidualnego, pracowitego, często błądzącego i zawierającego niedobre kompromisy człowieka niezwykle doświadczonego przez historię, w świetle tak obiektywnym, jak to chyba tylko możliwe. Odkrywa wiele nieznanych faktów z życia Szymona Datnera, opowiada historię jego zmagań ze środowiskiem Żydowskiego Instytutu Historycznego, Głównej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich w Polsce, czy wreszcie nielegalnej ucieczki z Polski w latach 40-ych do chorego ojca w Palestynie i pobytu w obozie na Cyprze. Bardzo ciekawa jest ta część tej historii, która pokazuje jak w latach 60-ych zmieniała się polska narracja opowiadania o zagładzie Żydów i o polskim wkładzie w Holocaust. Narracja, która w oficjalnym obiegu wciąż funkcjonuje (i do której też przyczynił się Szymon Datner) i która ukształtowała umysły wielu Polaków, czego ja jestem przykładem.

Jestem wdzięczny za to, że po latach wiedzy o istnieniu kogoś takiego jak Szymon Datner i wiele lat od czasu, gdy powstała w mej głowie ogólna opinia o autorze "Walki i zagłady białostockiego getta" mogłem przeczytać tę książkę, wzbogacając swoją wiedzę o aktywnym świadku historii XX wieku, weryfikując swą dotychczasową wiedzę na jego temat. Jak mawiał Józef Mackiewicz "Tylko prawda jest ciekawa", a ta książka jako, że krytyczna i dobrze udokumentowana wpisuje się w poszukiwanie prawdy.

Szymon Datner "Zagłada Białegostoku i Białostocczyzny. Notatki dokumentalne", Żydowski Insytut Historyczny im. Emanuela Ringelbluma, Warszawa, 2023.

sobota, 20 lipca 2024

Bardzo ważna książka A. Cz. Dobrońskiego

O ile dobrze pamiętam, po raz pierwszy miałem bezpośrednią styczność z potomkami podlaskich Żydów, których dziadkowie wyemigrowali z Polski w okresie dwudziestolecia miedzywojennego, dopiero w zeszłym roku. Wcześniej wszyscy turyści, których oprowadzałem lub obwoziłem wywodzili się z wcześniejszej emigracji, której szczyt przypadł na przełom XIX i XX wieku. Dla nich ważna była historia Białegostoku przed I wojną światową podczas zaboru rosyjskiego, czasy pogromów 1905 i 1906 roku, rozwoju przemysłu włokienniczego. Niewiele ich natomiast obchodziła sprawa napięć między społecznościami polską i żydowską podczas odzyskiwania niepodległości, szkół z językiem hebrajskim, aliji do Izraela. Holocaust zaś dotyczył z reguły dalszych krewnych, z którymi ich ojcowie i dziadkowie już z reguły nie utrzymywali żadnych kontaktów lub jeśli te kontakty były podtrzymywane, to były bardzo rzadkie. Para, którą oprowadzałem w zeszłym roku, pamiętała jeszcze opowieści swoich dziadków z Białegostoku i Łomży, które dotyczyły czasów polskich. Poza identyfikowaniem adresów, gdzie ci przodkowie mieszkali, gdzie działali w organizacjach halucowych, poza odnajdywaniem nagrobków na cmentarzach w Łomży i Białymstoku, bardzo ważnym punktem programu była wycieczka śladami walk w getcie białostockim w roku 1943. Wówczas zdałem sobie sprawę bardzo wyraźnie, jak Białystok nie upamiętnia tych wydarzeń. Miejsca te, opisywane w literaturze, istniejące bądź już nie istniejące, poza pojedynczymi wyjątkami w żaden sposób nie są oznaczone w przestrzeni miejskiej. Chwała więc twórcom Szlaku Dziedzictwa Żydowskiego w Białymstoku za to, że taki szlak swego czasu powstał, ale Białystok powinien mieć również szlak powstania w getcie białostockim! W zeszłym roku podczas obchodów 80-rocznicy tego wydarzenia, odbyło się w mieście wiele imprez. Podczas spaceru szlakiem walk w getcie, który organizowała moja koleżanka Anna Kraśnicka, mimo sierpniowego upału zgromadziło się około 200 osób, co jest bardzo dobrą liczbą, jeśli chodzi o Białystok. To budujące, że białostoczanie interesują się historią społeczności, która została wymazana z tkanki miejskiej. Warto jednak, aby walki w białostockim getcie, zostały upamiętnione w sposób trwały.

Przy okazji zeszłorocznych obchodów wydano również kilka książek dotyczących tematyki żydowskiej i ja właśnie o jednej z nich chciałbym wspomnieć. Pozycję "Kobiety w białostockim getcie" Adama Czesława Dobrońskiego przeczytałem dopiero niedawno, choć od prawie pół roku czekała na mojej półce z książkami do przeczytania. Cóż zrobić, piętrzy się na niej dość spory stos. Dlaczego uważam, że ta książka jest ważna? Po pierwsze, ukazało się już wiele pozycji wspomnieniowych tych, którzy przeżyli białostockie getto, jedno poważne opracowanie literatury białostockiego getta, a także książka Szymona Datnera, który dość szczegółowo opisał przebieg powstania w białostockim getcie. Jednak nie znam pozycji, która opisywałyby tak dokładnie życiorysy tych, którzy za konspirację w getcie odpowiadali i którzy poprzez swoje działania do wybuchu walk w getcie doprowadzili. Nazwiska Chajki Grossman i Bronki Klibańskiej były znane tym, którzy przeczytali chociażby pierwszą powojenną relację z walk w getcie Szymona Datnera. Ale były to tylko nazwiska. Tu mamy przedstawione ich życiorysy, motywacje, spisane przeżycia wewnętrzne, a także dalsze, powojenne już losy. Kto interesuje się historią Białegostoku, zetknął się na pewno także z historią Ewy Kracowskiej, tu tak dokładnie i szczegółowo przedstawioną. Przyznam, że nie wiedziałem do tej pory zbyt wiele o Mirze Becker, więc ta część książki ma dla mnie podwójną wartość.

Po drugie, nie jest to tylko książka o kobietach w getcie. Bronka Klibańska kochała się w Mordechaju Tenenbaumie-Tamaroffie i jej wspomnienia siłą rzeczy dotyczą również przywódcy białostockiej żydowskiej konspiracji. Ale męskim bohaterem książki jest też Josef Makowski, późniejszy mąż Ewy Kracowskiej. Mamy w książce żywych ludzi, z krwi i kości, marzących, kochających, popełniających błędy. Jednym z głównych celów nazistów było odczłowieczenie ofiar. Książka, jak ta, stawia je na piedestale człowieczeństwa. Mordechaj Tenenbaum-Tamaroff był dla mnie dotychczas nieznanym, tragicznie poległym bohaterem białostockiego getta. Teraz mam wrażenie, że choć trochę go poznałem jako człowieka.

Po trzecie wreszcie (to dla tych, którzy umniejszają znaczenie powstania w białostockim getcie, twierdząc, że wzięła w nim udział jedynie garstka Żydów i Żydówek), książka pokazuje, że walka z bronią o przeżycie lub tylko godną śmierć nie była wcale popularna wśród Żydów. Białostocki Judenrat stał do końca na stanowisku, że tylko praca dla Niemców, bycie użytecznym, pozwoli przeżyć wojnę. My dziś wiemy, że Auschwitz, Treblinka i Majdanek zdarzyły się naprawdę. Wówczas bardzo trudno było w to uwierzyć. Taka wiedza wielu doprowadzała do apatii. Miałem okazję ostatnio, dzięki uprzejmości rodziny, przeczytać wspomnienia Izzy'ego Lautenberga, który przez pewien czas pracował, jako policjant w łódzkim getcie. Tam powstanie nie wybuchło, a większość mieszkańców została zamordowana w obozach zagłady, do końca wierząc, że bierność doprowadzi ich do końca wojny. Dlatego, niezależnie od tego, że nie udało się w Białymstoku zmobilizować większości do czynnego oporu, warto pamiętać o tych, którzy postanowili stawić opór nazistowskiemu szaleństwu.

Adam Czesław Dobroński "Kobiety w białostockim getcie. "Jak smutno strasznie żyć"", Białystok, 2023

poniedziałek, 4 września 2023

Epidemia cholery w Klepaczach w roku 1831

W latach 1830-1831 nawiedziła ziemie polskie cholera, która dotarła ze wschodu. Rosyjski minister spraw zewnętrznych, Zakrzewski wydał 14 września 1830 roku instrukcje postępowania, jednocześnie przyznając, że rosyjska służba medyczna nie jest przygotowana do walki z tą epidemią. Do wykonania instrukcji powołane zostały komitety w miastach gubernialnych i powiatach, które składały się z członków administracji cywilnej, policji i wojska.

Nie wiadomo, kiedy dokładnie powstał komitet białostocki. Pierwsze przypadki cholery pojawiły się w powiecie białostockim w roku 1831.

Białostocki Powiatowy Komitet dla Przedsięwzięcia Środków Zapobiegawczych Rozprzestrzenianiu się Choroby Cholery wydał 11 kwietnia 1831 roku zalecenia dla mieszkańców powiatu.

Zabroniono gromadzenia się w szkołach, przyszkółkach i domach modlitwy Żydom. Komendy wojskowe dostały nakaz przeniesienia na wolne powietrze lub do miejskich stodół. Uczniowie pozamiejscy mieli zostać zwolnieni do domów. Mieszkania w których pojawiła się cholera miały zostać otoczone wartownikami. Zabroniono wałęsania się po ulicach. Miejscowa policja dostała nakaz kontroli czystości placów, zaułków, ulic i domów. Wszelkie domy, w których przebywali chorzy należało przemyć chloryną.

Dla osób chorych lub mogących zachorować wydzielono oddzielne domy zwane lazaretami. I tak dla chrześcijan przeznaczono domy ze stodołami na Bażantarni należące do hrabiego ze Stażewskich Osetti. Dla Żydów przeznaczono pobudowany za ulicą Suraską dom, mogący pomieścić 20 osób.

W archiwum białostockim zachowały się dokumenty miejscowego komitetu, a wśród nich raporty, które kończą się w sierpniu 1831 roku oraz zestawienia zbiorcze osób zmarłych.

Wśród raportów pojawiają się także informacje ze wsi Klepacze.

23 kwietnia 1831 roku Białostocki Sąd Ziemski przesłał do powiatowego komitetu w Białymstoku raport, w którym informował, że właściciel folwarku Klepacze, Rutkowski, doniósł raportem z dnia 23 kwietnia o tym, że 17 kwietnia włościanin ze wsi Klepacze, Szymon Koszewnik wracał z Białegostoku, gdzie był w pracy i zachorował na drodze we wsi Starosielce. Żona jego przywiozła go do domu, a właściciel Rutkowski wysłał do Białegostoku do lekarza powiatowego, który obejrzał go, dał lekarstwo i odesłał do domu. Włościanin ten zmarł 19 kwietnia, a 22 kwietnia zachorowała jego żona i 9-letnia córka, a także jego szwagier, który dokonywał pochówku ciała. Córka wkrótce także zmarła, a szwagier i żona jeszcze żyją.

Kolejna krótka wzmianka o rodzinie Koszewników i o wsi Klepacze pojawiła się w raporcie z dnia 18 maja 1831 roku. Informowano w niej, że poza Szymonem Koszewnikiem, jego córką i żoną, nikt więcej w Klepaczach nie zmarł z powodu cholery.

Z 30 listopada 1831 roku pochodzi zestawienie zbiorcze, w którym zanotowano wszystkie ofiary cholery w Klepaczach. Byli to:

1. Szymon Koszewnik, 52 lata, zmarł 17 kwietnia 1831,

2. Konstancja Koszewnik, żona Szymona, 40 lat, zmarła 18 kwietnia 1831 roku,

3. Ewa, matka żony Szymona, 60 lat, zmarła 19 kwietnia 1831 roku.

4. Ewa Koszewnik, córka Szymona, 8 lat, zmarła 27 kwietnia 1831 roku.

5. Józefa, synowica, 7 lat, zmarła 26 kwietnia 1831 roku.

Szymon i Konstancja Koszewnikowie pozostawili 10-letniego syna Szymona. Antoni Koszewnik, rodzony brat Szymona, gospodarz w Klepaczach zobowiązał się do wychowania pozostałego po Szymonie, syna Szymona, aż do uzyskania przez niego pełnoletniości.

Jak widać, zestawienie zbiorcze zawiera sprzeczne informacje, jeśli chodzi o daty śmierci w porównaniu z wcześniejszymi raportami.

Kolejnymi osobami zmarłymi w Klepaczach byli:

6. Marcin Wołos, 8 lat,

7. Anna Wołos, 3 lata.

Oboje zmarli 29 września 1831 roku.

8. Augustyn Rajewski, 8 lat, zmarł 28 września 1831 roku,

9. Katarzyna Rajewska, 3 lata, zmarła 3 września 1831 roku,

10. Michał Lorens, 62 lata, zmarł 5 października 1831 roku,

11. Marianna Witkowska, 56 lat, zmarła 3 października 1831 roku,

12. Jerzy Bayko, 45 lat, zmarł 7 października 1831 roku,

13. Mateusz Kiejzik, 60 lat, zmarł 6 października 1831 roku.

Mateusz Kiejzik pozostawił 13-letniego syna Józefa, który mieszkał z matką.

14. Antoni Baszeń, 32 lata, zmarł 9 października 1831 roku. Pozostawił następujące dzieci: Maciej - 8 lat, Andrzej  - 6 lat, Marianna - 3 lata, Ewa - 2 lata. Po śmierci Antoniego Baszenia, Kazimierz Rydzewski ożenił się z matką małoletnich półsierot po Andrzeju, objął po nim gospodarstwo i zobowiązał się do ich wychowania.

źródła: Eugeniusz Bernacki "Epidemia cholery w powiecie białostockim w 1831 r.", Białostocczyzna, nr 3/1996

niedziela, 13 listopada 2022

Długo oczekiwana monografia Rudolfa Macury

Gdy w roku 2011 uczestniczyłem w spacerze "Śladami białostockiego modernizmu" poprowadzonym przez Sebastiana Wichra, nazwisko Rudolfa Macury wybrzmiewało dość często. Wówczas niewiele wiedziałem o pozostawionych w moim mieście realizacjach Macury. Przewodnik historyczny po Białymstoku autorstwa Andrzeja Lechowskiego zawierał bowiem tylko krótką notkę, w której Rudolf Macura został opisany, jako architekt i malarz, który w Białymstoku zrealizował kilka swoich projektów, między innymi Dom Misji Barbikańskiej (wówczas, w roku 2011 kino Syrena), pomnik Ofiar Mordu Bolszewickiego, pawilon z trybunami na stadionie miejskim w Zwierzyńcu, dom mieszkalny przy Słonimskiej 31. Jednak przedwojenne zdjęcia Domu Misji Barbikańskiej przedstawiały zupełnie inaczej wyglądający budynek, niż ten, który znałem jako kino Syrena. Ten przedwojenny posiadał interesującą wieżę, podczas gdy współczesny budynek kina nie wyróżniał się niczym szczególnym. Podczas spaceru miałem okazję zobaczyć drewnianą willę Jana Woltera przy Słonimskiej 8 , kamienicę przy ul. Mickiewicza 11 oraz parę innych przykładów architektury modernistycznej i prawdę mówiąc dopiero wówczas miałem okazję przekonać się, że w Białymstoku tworzył w okresie międzywojennym bardzo interesujący człowiek, projektujący modne wówczas - funkcjonalne i estetyczne budynki i że tych realizacji, które pozostawił nie jest wcale tak mało. Później, w roku 2013, wyszedł przewodnik po Białostockiej Architekturze Modernizmu autorstwa Sebastiana Wichra, który porządkował wiedzę na temat białostockiej architektury modernistycznej, zarówno tej przedwojennej, jak i powstałej po II wojnie światowej. 


Dwa lata później o miejscu swego dzieciństwa, domu przy ulicy Pod Krzywą opowiadał mi również Jerzy Hykiel, wiążąc jego powstanie z projektem autorstwa Macury.

Minęło kolejnych 7 lat i wreszcie miałem w ręku monografię Rudolfa Macury. Sebastian Wicher bardzo dokładnie prześledził losy rodzinne przyszłego architekta: od stacji kolejowej w Kałuszu, przez Przemyśl, Kraków, Lwów, Ostrołękę, Białystok, aż do ostatniego przystanku w Warszawie. Fascynująca to podróż, nie tylko dzięki tak szczegółowym informacjom, do których nikt wcześniej nie dotarł, ale także dzięki konwencji zastosowanej w książce, pokazującej krok po kroku proces dochodzenia do źródłowych informacji. W książce zostały opisane projekty zrealizowane, jak i te (większość), które realizacji się nie doczekały. Ale to nie wszystko: książka przedstawia również udział Macury w różnych projektach, których nie był autorem, a o których decydował jako urzędnik. Możemy również znaleźć przykłady akwarel Rudolfa Macury, a jak wiadomo dotychczas o twórczości malarskiej architekta niewiele było wiadomo. Nieco nużące jak dla mnie były opisy architektury zrealizowanych jak i niezrealizowanych projektów. Przeznaczone dla osób biegle władających terminologią ze świata architektury, do których nie należę. Rozumiem, że musiały znaleźć się w książce, aby rzetelnie przedstawić dorobek Macury. Bardzo doceniam za to co innego, co rzadko spotykałem dotychczas w innych podobnych dziełach. Autor wyraźnie zaznacza, jakich kwerend nie zdążył wykonać, do jakich dokumentów czy źródeł nie dotarł. Dzięki temu mamy świadomość, że jeszcze wiele jest do odkrycia. Myślę, że to w znacznym stopniu ułatwi dalsze prace nad dorobkiem i biografią Macury. Obiektów architektonicznych zarówno z Białegostoku, jak i z Ziemi Łomżyńskiej i Ostrołęckiej, przy realizacji lub modernizacji brał udział Macura zostało wskazanych w książce tyle, że starczy na wiele lat wycieczek w celu poznania niektórych z nich, jak i spojrzenia innym okiem na te już znane.


Sebastian Wicher "Macura", Białystok, 2020

piątek, 6 maja 2022

Pieczurki

Kamil jest zakręcony na punkcie miejskiej komunikacji autobusowej. Nasze wspólne wycieczki polegają więc często na tym, że on wybiera trasę i miejsce docelowe, a za przygotowanie spaceru i narracji na trasie odpowiadam już ja. Ostatnio, gdy miejscem docelowym naszej wyprawy okazały się być białostockie Pieczurki, zdałem sobie sprawę, że prawie zupełnie nie znam tej dzielnicy. Przejeżdżałem, ale nigdy nie bywałem. Wygoda, granicząca od północy z Pieczurkami była przeze mnie eksplorowana wielokrotnie, w lesie Bagno na skraju ulicy Sybiraków, czyli od Pieczurek na południe, nawet saneczkowałem w przeszłości z dziećmi. Ucieszyłem się więc na tę naszą kwietniową wyprawę.

Pieczurki kojarzą się głównie z XVIII-wieczną cegielnią, pracującą na potrzeby dworu Jana Klemensa Branickiego. Istotnie, według inwentarza sporządzonego po jego śmierci w roku 1771, Pieczurki liczyły 12 gospodarstw na 8 ćwierciach osiadłych i 3 pustych. Wieś odrabiała pańszczyznę w wymiarze 12 dni męskich i tyleż kobiecych łącznie w tygodniu. Zobowiązana była też do innych danin, gwałtów, posyłania stróży na potrzeby folwarczne. Posiadający barcie musieli oddawać połowę miodu do dworu. W Pieczurkach działała cegielnia skarbowa, odnotowana jako dwie cegielnie "do dachówki" i "do cegły". Obok znajdował się budynek mieszkalny strycharza. Wypalano tu cegłę głównie na budowę domów w Białymstoku. Proces wypalania jednego pieca trwał około tygodnia, zaś jednorazowa jego wydajność wynosiła 40 000 sztuk. Pieczurki należały do dóbr sobolewskich. Kościołem parafialnym dla mieszkańców wyznania katolickiego był kościół białostocki. Ludność unicka należała do parafii w Dojlidach.

Do Pieczurek prowadziła dzisiejsza ulica Słonimska, przy której rozlokowane było Przedmieście Pieczurskie, którego malowniczym akcentem był młyn wietrzny na wzgórzu. Przedmieście zaś odgrodzone było od Białegostoku bramą pieczurską stojącą tuż za dzisiejszym skrzyżowaniem ulicy Pałacowej z Warszawską.

W "Słowniku geograficznym Królestwa Polskiego i innych krajów słowiańskich", wydawanym na przełomie XIX i XX wieków zapisano zapisano:

Pieczurki - wieś i uroczysko, powiat białostocki, gmina Dojlidy, 2 wiorsty od Białegostoku, 290 dziesięcin.

Pieczurki zostały przyłączone do Białegostoku na podstawie dekretu komisarza generalnego Ziem Wschodnich z 10 maja 1919 roku wraz z innymi przedmieściami i wioskami. Chodziło wówczas o zrównoważenie głosów społeczności żydowskiej, niechętnej w swej większości przyłączeniu Białegostoku do odrodzonej Rzeczypospolitej. Dzięki temu społeczność polska w mieście osiągnęła 55 %.

Z okresu międzywojennego wzmianki prasowe z Pieczurek, już dzielnicy Białegostoku pojawiały się w miarę regularnie.

Dominowały sprawy dotyczące nowych inwestycji na osiedlu: oświetlenia, dróg, szkoły, skupu butelek, osuszania łąk. Ale zdarzały się wzmianki natury obyczajowej:

20 grudnia 1919 roku Dziennik Białostocki donosił o kradzieży klaczy u mieszkańca Pieczurek, Piotra Olszewskiego. Wartość klaczy oszacowano na 5000 marek.

21 lutego 1932 roku ten sam Dziennik Białostocki pisał o bójce na Pieczurkach pomiędzy Kazimierzem Zaleskim, a Stanisławem Michalskim, który przebity nożem został odwieziony do szpitala żydowskiego.


Tajemniczy artykuł pojawił się w Reflektorze, 10.10.1934 roku. Józef Sosnowski kopiąc dół na kartofle odkopał w Pieczurkach szkielet ludzki. Nieznany jest mi wynik dochodzenia w tej sprawie.


Dzisiaj Pieczurki wciąż utrzymują podmiejski charakter willowego osiedla. Jednak pozostałości dawnych czasów jest już naprawdę niewiele. Podczas spaceru przeszliśmy wzdłuż ulicę Pieczurki. Ulica to prawdopodobnie pozostałość głównej drogi prowadzącej przez dawną wieś.

Zanim jednak weszliśmy w ulicę Pieczurki wysiedliśmy z autobusu tuż przy budynku parafii ewangelicko-augsburskiej. Jak wiadomo, głównym kościołem tej wspólnoty był kościół przy ulicy Warszawskiej. W związku jednak z zanikiem tej wspólnoty po 1945 roku, budynek kościoła został sprzedany katolikom. Ewangelicy po latach rozpoczęli odbudowę dawnej wspólnoty o czym świadczy powstanie parafii przy ul. Dolistowskiej.


Przy ulicy Pieczurki zachowało się kilka starych domów. Niektóre w stanie ruiny. Jest też parę krzyży przydrożnych.







Krzyż z 1928 roku.



Kraniec dawnych Pieczurek wyznacza ciekawa budowla współczesnego kościoła pw. św. Józefa, wybudowana w stylu wczesnochrześcijańskim. Niestety nie dane mi było tym razem obejrzeć wnętrza kościoła.

sobota, 26 lutego 2022

Izaak Celnikier

Wracam jeszcze na chwilę do ostatniego pobytu w Gorzowie. Odwiedziłem bowiem przy tej okazji muzeum w spichlerzu na Zawarciu. Było zamknięte, ale mogłem wejść i przejrzeć wydawnictwa przeznaczone do rozdania. Wybrałem sobie parę pozycji, a teraz gdy zacząłem przeglądać je w domu, okazały się nad wyraz interesujące. Zanim będę kontynuował, parę słów o bohaterze niniejszej notki, Izaaku Celnikierze.

Urodził się 8 maja 1923 roku w Warszawie, jako syn Szmuela i Estery Celnikierów. W latach 1934-1938 przebywał pod opieką Janusza Korczaka w Domu Sierot przy ulicy Krochmalnej 92 w Warszawie. Wtedy też, w roku 1937 wykonał dekorację do sztuki Aleksandra Lewina "Czy jutro będzie wojna?" W listopadzie 1939 roku przyjechał wraz z matką i siostrą Sarą do Białegostoku, znajdującego się pod okupacją sowiecką. Uczył się malarstwa w "Domu Narodowego Tworczestwa" pod okiem starszych artystów. W lutym 1941 roku wziął udział w zbiorowej wystawie malarstwa w Mińsku. Po zajęciu Białegostoku przez Niemców w 1941 roku trafił do getta, gdzie pracował w stolarni, a także atelier kopistów niemieckiego przemysłowca Oskara Steffena. Dzięki relacji Celnikiera znamy nazwiska artystów żydowskich, którzy znajdowali się w getcie białostockim. Byli to Salomon Białogórski, Abram-Adolf Berman, Rozaniecki, Tyber, Efraim i Menasze Seidenbeutel, Chaim Uryson, Natalia Landau, Gina Frydman, Abram Frydman, Krzeczanowski, Centnerszwerowa, Rolniccy ojciec i syn.  Po likwidacji białostockiego getta w sierpniu 1843 roku został aresztowany i przewieziony do obozu zagłady w Stutthof. Przeszedł przez obóz w Auschwitz i transport z Auschwitz do Sachsenhausen i następnie do Flossenburga. Podczas transportu z Flossenburga do Dachau wydostał się z pociągu, aby następnie zostać odnalezionym na stercie ciał przez amerykańskich żołnierzy. Chcąc wrócić do Białegostoku zgłosił się do Komendantury Radzieckiej. Na granicy w Czeskich Budziejowicach został wraz z innymi byłymi jeńcami radzieckimi oskarżony o zdradę. Trafił do sowieckiego obozu w Sumperku na Morawach. Udało mu się uciec przed ewakuacją obozu do sowieckich łagrów i za pomocą Caritasu wrócić do Białegostoku. Pracował przy ekshumacjach na gettowym cmentarzu przy Żabiej w Białymstoku. W Polsce przebywał do 1957 roku. Wtedy też podczas wyjazdu do Paryża na stypendium Ministerstwa Kultury i Sztuki postanowił zostać we Francji na stałe. Zmarł 11 listopada 2011 roku w Paryżu. Życiorys bardzo ciekawy, z którego przytoczyłem bardziej szczegółowo tylko tę część związaną z pobytem w Białymstoku i z powrotem do tego miasta.

W 2010 roku Muzeum Podlaskie w Białymstoku zorganizowało wystawę 24 grafik artysty zatytułowanych "La Mémoire Gravée" ze swych własnych zbiorów. Kolorem dominującym grafik Celnikiera jest czerń. Kłębiące się masy ludzkie w różnych dramatycznych momentach z życia w getcie, a później w obozach zagłady. Rozpacz, smutek i żal, tak można w skrócie określić uczucia wywoływane przez grafiki Celnikiera. Są ważnym dokumentem graficznym czasów planowej eksterminacji całego narodu, które mam nadzieję,  nie powtórzą się więcej.  Malarz zaczął je tworzyć po antysemickich wydarzeniach w Polsce w 1968 roku i pacyfikacji Pragi przez wojska sowieckie i polskie. Mam w domu katalog z tej wystawy, a grafiki, które wówczas oglądałem, wydawały mi się pamiątką po wydarzeniach, które były odległe i w czasie i w przestrzeni. Dziś, dwa dni po inwazji Rosji na całe terytorium Ukrainy patrzę na nie nieco inaczej.

Pora wrócić do mojej wizyty w gorzowskim spichlerzu. Jedną z książeczek, którą zabrałem do domu był katalog z 2005 roku zatytułowany "Pięćdziesiąt lat po wielkiej wystawie. Krąg Arsenału, 1955-2005". Wystawa w warszawskim Arsenale w roku 1955 została zorganizowana na fali odwilży, po kończącej się epoce stalinowskiej przez młodych twórców pragnących wydarzenia niezależnego od oficjalnych wystaw okręgowych i ogólnopolskich promujących socrealizm. Pomysł wyszedł od czwórki artystów: Elżbiety Grabskiej, Jana Dziędziory, Jacka Sienickiego i Marka Oberländera. Latem 1955 roku miał się odbyć w Warszawie Festiwal Młodzieży i Studentów. Festiwal spełnił pokładane w nim nadzieje otwarcia na świat, inne kultury i do pewnego stopnia liberalizację. W efekcie organizacja wystawy miała miejsce w nieco odświeżonej atmosferze pofestiwalowej. W jej promocję zaangażował się Izaak Celnikier. W "Przeglądzie Kulturalnym" ukazał się jego artykuł "Problemy wystawy festiwalowej". Na wystawie pokazano prace 244 artystów, wśród nich właśnie Izaaka Celnikiera.

Gorzowskie muzeum od 1978 roku rozpoczęło zbieranie dzieł artystów związanych z wystawą w Arsenale. W roku 2005 posiadało ponad 500 prac. W przywołanym przeze mnie katalogu można oglądać dwie z nich autorstwa Izaaka Celnikiera, zatytułowane "Getto" z 1949 roku i "Polowanie na człowieka" z 1970 roku. Kolorystyka prac jest żywa w porównaniu do monochromatycznych czarno-białych grafik pokazywanych na wystawie białostockiej, co nie zmienia faktu, że tematyka jest podobna i nie napawa nadzieją. Być może to tylko zbieg okoliczności, że katalog z pracami Celnikiera trafił w moje ręce w tygodniu agresji rosyjskiej na Ukrainę. Pozostaje mieć nadzieję, że obrazki na nich utrwalone pozostaną pamiątką po czasach, których już nie będzie.


niedziela, 28 listopada 2021

Proza Tadeusza Wittlina i białostocki ratusz na początku sowieckiej okupacji

 W zamierzchłych i zupełnie innych czasach, bo w roku 2006 zaczął wychodzić miesięcznik Niezależna Gazeta Polska. Sięgałem po niego bardzo chętnie co miesiąc, głównie dla artykułów Piotra Lisiewicza poświęconych polskim pisarzom, tym przedwojennym, ale przede wszystkim związanym z powojenną emigracją. Zaczął od bardzo głośnych nazwisk: Lechoń, Wierzyński, Tuwim, Słonimski, ale później było nie mniej ciekawie, choć o wielu pisarzach, którym poświęcał swe artykuły, po raz pierwszy przeczytałem właśnie u niego. Nie poprzestałem na czytaniu artykułów Lisiewicza. Zacząłem po prozę bohaterów tych artykułów sięgać. I choć Niezależna Gazeta Polska połączona z miesięcznikiem Nowe Państwo przestała przypominać pierwotne pismo, a i artykuły Lisiewicza coraz częściej poświęcone były pośledniejszym postaciom kulturalnego świata, moja pasja czytania dawnych pisarzy polskich wciąż trwa.

W taki właśnie sposób sięgnąłem po prozę Tadeusza Wittlina. "Ostatnia cyganeria" mnie zachwyciła. Tak jak czasami oceniając pyszną potrawę mówimy, że wręcz "rozpływa się w ustach", czy też "palce lizać", tak w przypadku "Ostatniej cyganerii" mógłbym napisać, że czytając tę książkę, można popłynąć na falach wyobraźni, rozsmakować się w doskonałym warsztacie językowym i humorze. Książka ta poświęcona jest środowisku artystów skupionych wokół "Cyrulika warszawskiego",  satyrycznego pisma z którym Wittlin związał się jeszcze w czasie studiów. Mamy więc tu i codzienną harówkę nad pismem, zabiegi nad zdobywaniem zleceń, opis stosunków towarzyskich, świetne anegdoty, jak ta z Józefem Wittlinem, czy z ogłoszeniem zamieszczonym w prasie przez Arkadego Fiedlera. Opisy spotkań w barach przy bigosie, czy golonce i czystej (czasami przy pomarańczówce), dancingi, piękne kobiety, ale też i smutniejsze wydarzenia, jak przedwczesna śmierć świetnie zapowiadającego się pisarza Zbigniewa Uniłowskiego nadają książce kolorytu, smaku, zapachu, pobudzają emocje. Gdy doszedłem do ostatniej strony książki, czułem prawdziwy niedosyt, że to ... już się skończyło.

"Diabeł w raju" z kolei to zbiór krótkich opowiadań syberyjskich, wszak autor w 1940 roku trafił do Workuty. Czyta się to lekko, jest to nietypowy przykład literatury łagrowej, gdyż książka pisana z humorem. Cóż z tego - jest to humor przez łzy, a fale wyobraźni tym razem brzmią złowieszczo i pozbawiają nadziei. Ale książka zawiera bardzo interesujący fragment, który przykuł moją uwagę. Początek książki bowiem to opis tego, w jaki sposób pisarz trafił do Workuty, uciekając z Warszawy przez Białystok do przygranicznej miejscowości Hoduciszki. O Białystok tu chodzi i jego ratusz. Podróż do Białegostoku pisarz odbył w zatłoczonym pociągu:

"Ciemne wagony błyskawicznie wypełniły się tłumem po brzegi. Załadowany wraz z innymi stałem w ścisku i zaduchu przez całą noc, aż o dżdżystym świcie wysiadłem na dużej stacji Białegostoku, gdzie nieprzeliczone mrowie bezpłatnych pasażerów zdążało ku wyjściu, obojętnie mijając kontrolera, który powinien był odbierać od przybyłych bilety. Nikt ich jednak nie posiadał. Urzędnik stał bezczynny w swej budce, bezradnie patrząc na przelewającą się mimo niego ludzką rzekę.

Znalazłem się w mieście, nie wiedząc w którą zwrócić się stronę. Rozejrzałem się wokół, po czym ruszyłem przed siebie szeroką ulicą."

Po długotrwałym poszukiwaniu wolnego kąta na nocleg, narracja dotycząca mego miasta była kontynuowana:

"Postawiłem worek i wyszedłem na ulicę, by wkrótce znaleźć się w śródmieściu. Duży plac, niegdyś reprezentacyjny, wyglądał jak targ w dzień handlowy. Ludzie stali w tłoku i ścisku, hałaśliwie rozmawiając jeden przez drugiego. Poza dwiema przepełnionymi kawiarniami było to w mieście jedyne miejsce spotkań. Tu odnajdywały się rodziny, tu odbywał się czarny rynek walut, sacharyny, wiz do Brazylii, Argentyny i Urugwaju, tu przemytnicy w granatowych, narciarskich czapkach odbierali listy na przeciwną stronę linii granicznej - i tu listy, z przeciwnej przyniesione strony, doręczali adresatom. Gwar i hałas jarmarczny. Ze szczytu wysokiego masztu cztery głośniki na cztery strony miasta skrzeczały dźwiękami wojskowego marsza, tępą igłą zdrapywanego ze zdartej gramofonowej płyty.

W bezbarwnym tłumie raz w raz dostrzegałem znajome twarze adwokatów, sędziów, inżynierów i lekarzy. Wszyscy zabiedzeni, w czapkach, gdyż kapelusze przez sowieckie władze były źle widziane, jako oznaka burżuazji.

- Dzień dobry! - zawołał ktoś wyciągając do mnie rękę. - Jak się panu powodzi?

- Nie najlepiej - odrzekłem smutno. - Nie wiem, gdzie spędzę noc.

- Czy był pan w Związku Literatów?

- Nie. A jest tu taki?

- Oczywiście! I nawet bardzo czynny. Dają tam bezpłatne obiady i zapomogi pieniężne.

- Gdzie mieści się ta instytucja?

- W magistracie jest biuro rejestracji. Trzeba tam pójść i wpisać się na listę. Ach, gdybym ja był na pana miejscu...

Nie słuchałem dłużej. Pożegnałem rozmówcę i pobiegłem w stronę ratusza: okazałego budynku, widocznego z dala. Na frontonie gmachu olbrzymie, nadnaturalnej wielkości portrety Lenina i Stalina wyglądały jak bohomazy aktorów filmowych nad wejściem prowincjonalnego kina."

Wittlin dwukrotnie podkoloryzował rzeczywistość w powyższym tekście. Tylko część placu przed ratuszem od strony wschodniej miała przed wojną charakter reprezentacyjny. Poza tym miejscem był to teren targowy, podobnie, jak w powyższym opisie. Poza tym ratusz był widoczny z dala, ale okazałym budynkiem nie był. Pytanie zasadnicze, czy w ratuszu na początku okupacji sowieckiej jesienią i zimą 1940 roku rzeczywiście znajdował się magistrat? Andrzej Lechowski w swym "Przewodniku historycznym" po Białymstoku pisał: "...w 1940 roku okupujący Białystok Rosjanie, chcąc postawić w centrum pomnik Józefa Stalina, rozebrali ratusz, widząc w nim symbol Rzeczpospolitej Obojga Narodów." Niewiele więcej można dowiedzieć się z książki Wojciecha Śleszyńskiego "Białystok, spacerem przez epoki, przewodnik historyczny", który pisze: "W 1940 roku rozebrany został ratusz i budynek wagi miejskiej. W ten sposób zyskano dużą przestrzeń, na której odbywać się mogły wiece i manifestacje. Główny plac miasta udekorowano plakatami i afiszami." Komitet Miejski zaś według wspomnianego przewodnika czasów okupacji miał mieścić się w nie istniejącym już dziś budynku przy skrzyżowaniu ulic Warszawskiej i Pałacowej: "Idąc dalej ulicą Armii Czerwonej (ob. Warszawską) w stronę ulicy Lenina (ob. Sienkiewicza) dochodzimy do skrzyżowania z ulicą Czkałowa (ob. Pałacowa). Tutaj w miejscu domu handlowego mieścił się przed wojną budynek Zarządu Miejskiego w Białymstoku. Został on we wrześniu 1939 roku przejęty przez sowiecki Zarząd Tymczasowy Miasta Białegostoku, który po formalnym przyłączeniu tych ziem do Związku Sowieckiego, zamienił nazwę na Komitet Miejski (w skrócie Gorkom)."

Czy Wittlin minął się z prawdą pisząc o tym, że w okupowanym Białymstoku w ratuszu przez jakiś czas mieścił się magistrat? Niestety nie ma jak go zapytać. Być może kiedyś dzięki kolejnym kwerendom archiwalnym dowiemy się tego.

czwartek, 20 maja 2021

Jeszcze jedna ważna książka o Bojarach

Był czas, kiedy Centrum im. Ludwika Zamenhofa w Białymstoku wydawało książki albumy o jednej z najstarszych dzielnic Białegostoku - Bojarach. Ukazały się wówczas cztery pozycje: dwie stricte albumowe, trzecia poświęcona ulicy Starobojarskiej i czwarta poświęcona okolicom ulicy Koszykowej. Te dwie ostatnie książki stanowiły kamień milowy w rozwoju wiedzy o historii miasta dzięki Wiesławowi Wróblowi i jego opracowaniom. W części 4 zatytułowanej "Bojary 4. W sercu dzielnicy" opisana została historia 10 domów i rodzin je zamieszkujących. Trochę szkoda, że popularność serii książek poświęconych historii Bojar nie przełożyła się na próbę opisania historii innych dzielnic. A była taka nadzieja. Kilka lat temu dzięki wystawie w centrum miasta została pobudzona ciekawość historią Wygody. W nieco bliższych już czasach Centrum im. Ludwika Zamenhofa zorganizowało wystawę poświęconą historii Starosielc. Towarzyszył jej wówczas spacer po dawnym miasteczku autorstwa Pawła Olszyńskiego.

Piszę to wszystko, gdyż trafiła do moich rąk książka Zbigniewa Tomasza Klimaszewskiego "Zapomniani bohaterowie białostockich Bojar". Nieco późno, wszak wydana została w roku 2015, ale lepiej późno niż wcale.

Autor książki jest mieszkańcem Bojar zaangażowanym w zachowanie kształtu tej dzielnicy, był wydawcą lokalnej gazety "Echo Bojar". Gdy kupiłem tę książkę, zastanawiałem się, jaka będzie jej forma, jakich zapomnianych bohaterów losy zostały w niej opowiedziane, czy uzupełni wiedzę o historycznej dzielnicy znanej z innych opracowań.

Nie zawiodłem się. Przede wszystkim choć książka bogata jest w przypisy dotyczące materiałów źródłowych, co mogłoby wskazywać, że dużą część książki będzie stanowić wiedza archiwalna, "czuje się" że autor znał osobiście rodziny, których historię opisał. Nie jest to historia tak odległa, jak w opracowaniach Wiesława Wróbla, gdzie lwia część opisów powstała w oparciu o wyniki kwerendy archiwalnej. W przypadku książki Zbigniewa Klimaszewskiego mamy zebrane historie dwudziestowieczne, w większości związane z drugą wojną światową.

Co najważniejsze, książka rzeczywiście dostarcza zupełnie nowej wiedzy o ludziach mieszkających na Bojarach. Jeśli się nie mylę, jedynie losy rodziny Millerów mieszkającej przy Staszica 15 zostały opisane w książce Wiesława Wróbla. Ale już wiedza o Leopoldzie Antoniewiczu, mieszkającym przed wojną przez pewien czas przy Modlińskiej 10 jest zupełnie nowa, choć historia domu przy Modlińskiej 10 została wcześniej opisana we wspomnianej książce Wiesława Wróbla.

Chwała autorowi, że nie dopuścił do zapomnienia o Eugeniuszu Kudzielanko, Stefanie Sobańcu, Józefie Łopianeckim, rodzinie Smacznych, Leonie Mitkiewiczu, Reginie Strzałkowskiej, rodzinie Czerewaczów, Helenie Żyłkiewicz, Zofii Szwarc, rodzinie Stankiewicz, czy siostrach Wroczyńskich.

Książka uświadamia, że w starych drewnianych i ceglanych domach Bojar mieszkali tak niedawno ludzie, którzy dokonywali czynów nietuzinkowych. Że Bojary to nie tylko historia z czasów carskich związana z Józefem Piłsudskim, czy też przedwojenna związana z rodzinami inteligenckimi tworzącymi ówczesną elitę miasta. Bojary to też dzielnica domów zatopionych w zieleni ogrodów,  w których w czasie okupacji niemieckiej młodzież na niezliczonych tajnych kompletach zdobywała wiedzę, gdzie łatwo można było tę działalność skryć przed okiem ludzkim.

Książka zawiera krótkie omówienie innych ważniejszych domów bojarskich, o których nigdzie indziej nie przeczytamy. Zawiera dość bogaty materiał zdjęciowy. Nie jest także wolna od smaczków i ciekawostek. Przyznam, że nie słyszałem wcześniej o Edwardzie Motylewskim (zmarłym w 1933 roku), który mieszkał przy Glinianej 8, fotografa kobiet oraz pejzaży podlaskiego krajobrazu, wystawiającego swoje prace na wystawach w Warszawie, czy w Wiedniu.

Książka uświadomiła mi, że choć tak dużo wiemy o Bojarach, to pozostają wciąż liczne ulice i uliczki tej dzielnicy, które uniknęły opisania w dostępnych opracowaniach, aby wspomnieć tylko o ważnej dla mnie ulicy Sowiej.

Czy warto przeczytać? Zdecydowanie.

Zbigniew Tomasz Klimaszewski "Zapomniani bohaterowie białostockich Bojar", Białystok, 2015


niedziela, 21 lutego 2021

W ulicach tamtego Białegostoku

Książka ta właściwie nie istnieje w świadomości mieszkańców mojego miasta. Ba, nie sposób jej nigdzie kupić. Została wydana w roku 2006 roku i próżno jej szukać w internetowych sklepach, czy portalach aukcyjnych. Dowiedziałem się o niej przypadkiem parę lat temu, gdy przy białostockim ratuszu otwarto plenerową wystawę poświęconą dzielnicy Wygoda. W ramach akcji "Lato z zabytkami" zorganizowaliśmy wówczas parę spacerów po tej peryferyjnej, acz niezwykle ciekawej części miasta. Teksty do wystawy poświęconej Wygodzie pochodziły właśnie z książki Heleny Ostaszewskiej. W początku tego roku uśmiechnęło się do mnie szczęście. Książka pojawiła się na Allegro i nie musiałem jej licytować, aby trafiła w moje ręce.

Helena Ostaszewska (1922-2017) pochodziła z rodziny robotniczej. Gdy miała 6 lat rodzina przeprowadziła się z dzielnicy Zastawie w Choroszczy na ulicę Bagnowską w Białymstoku. I właśnie te wczesne lata dzieciństwa po przeprowadzce do Białegostoku, aż do wybuchu II wojny światowej są w książce opisane.


Książka składa się z dwóch głównych warstw nakładających się i przenikających się nawzajem. Autorka bardzo wnikliwie analizuje tkankę życia społecznego miasta. Jak w soczewce widzimy rozwarstwienie społeczne przedwojennego Białegostoku. Biedne, robotnicze domy Wygody okolic majątku Kocha w zestawieniu z solidniejszymi zabudowaniami nieodległej Brazylki. Inteligenckie, bogatsze domy Bojar, biedne sutereny żydowskich kamienic przy ulicy Fabrycznej, wyobcowanie żydowskich dzielnic miasta - biednych i zapuszczonych Chanajek i Piasków oraz bogatszej części rozlokowanej na północ od ulicy Lipowej. Wymyślna, nowoczesna architektura osiedla Nowe, podziały biegnące wskroś przekonań politycznych, przynależności narodowej i religijnej, uwypuklone po wybuchu II wojny światowej. Podobnie rzecz się miała w rodzinie autorki. Autorytetem dla bohaterki był dziadek, który miał za sobą przeszłość powstańczą, żonę stracił za nauczanie języka polskiego w 1906. Wielką estymą darzył Piłsudskiego, miał  za sobą pracę w Ameryce, gdzie było bogato, ale obco. Jednocześnie poglądy plasowały go w pewnym oddaleniu od kościoła. Ojciec praktycznie nie jest obecny na kartach książki, matka, pracownica jednej z fabryk jest mocno zradykalizowana. Wielu rzeczy z życia rodzinnego autorki możemy się jedynie domyślać. Szczególnie silnie zarysowany jest brak perspektyw lat 30-ych XX wieku, bunty robotnicze włącznie z zakończonym tragicznie strajkiem w Supraślu, wyjazdy młodzieży robotniczej do Hiszpanii, a także jej udział w ruchach socjalistycznych i komunistycznych. Ale opisane jest także środowisko harcerskie, do którego należała autorka, a także spółdzielców chrześcijańskich.

Druga warstwa książki to obraz Białegostoku lat 30-ych, jakiego próżno szukać na kartach przewodników i opracowań historycznych z reguły opisujących miasto suchym językiem faktów. Aby tylko pokrótce wymienić. Widzimy: majątek Kocha na Wygodzie, tak ważny punkt ówczesnej dzielnicy, a także codzienny kontakt ze wszechobecną przyrodą Wygody, Bagnówki i Pieczurek. Żwirowisko przy cmentarzu żydowskim, gdzie kiedyś rozegrała się bitwa Polaków z wojskiem carskim. Cukiernia Macedończyka w rynku i poziomkowe lody przed pierwszą wyprawą do szkoły. Szkoła przy Starobojarskiej i codzienne powroty do domu przez Bojary. Zaduch i tłok handlowych części miasta - Rynku Kościuszki i Rynku Siennego. Piękny budynek Gimnazjum Hebrajskiego przy Sienkiewicza. Dzielnica kolejowa przy Traugutta i prestiż, jakim cieszyli się przedstawiciele tego zawodu. Piękno ogrodów inteligenckiej i bogatszej od Wygody dzielnicy Bojary. Aleja Zakochanych na Zwierzyńcu. Dzielnica urzędnicza i reprezentacyjny park ks. Poniatowskiego. Tego nie da się opisać krótkimi zdaniami. Czytając książkę zdaję sobie dobitnie sprawę z tego, że dzisiejszy Białystok poza niektórymi budynkami nie ma wiele wspólnego z tym z lat 30-ych.


Książka jest osobistym wspomnieniem, ale dziś jest też znakomitym źródłem historycznym. Dlatego tak uderza mnie brak nazwisk opisywanych osób oraz ich indeksu. To chyba najważniejsza wada tej książki. Poza tym jest jednym z  nielicznych świadectw życia w przedwojennym Białymstoku,  dlatego też miłośnikom historii naszego miasta można ją polecić z całym przekonaniem.

 

Helena Ostaszewska "W ulicach tamtego miasta", Wydawnictwo BUK, Białystok, 2006

niedziela, 11 października 2020

Białystok, brama triumfalna przy Lipowej i tragiczna śmierć Emmy Hampel

15 sierpnia 1897 do Białegostoku przyjechał car Mikołaj II, który wizytował manewry wojsk rosyjskich odbywające się pod miastem. Z tej okazji ówczesne władze miasta przygotowały dla cara specjalną pamiątkę - album fotograficzny przedstawiający 28 reprezentacyjnych ujęć Białegostoku. Autorem zdjęć był znany fotograf białostocki Józef Sołowiejczyk. Kilka lat temu Muzeum Historyczne w Białymstoku prezentowało wystawę zdjęć Sołowiejczyka, wśród których poczesne miejsce zajmowały zdjęcia właśnie z tego albumu. Zupełnie niedawno, gdy jeszcze w Kurierze Porannym ukazywały się artykuły w ramach Albumu Białostockiego, Wiesław Wróbel opisywał historię budynków widocznych na tychże zdjęciach Sołowiejczyka.

Jedno ze zdjęć z albumu przekazanego Mikołajowi II przedstawia bramę triumfalną, która u wylotu ulicy Lipowej została przygotowana na przyjazd cara. Na swojej półce znalazłem je w publikacji Tomasza Wiśniewskiego "Białystok w starej pocztówce" wydanej w 1990 roku. Brama została wykonana z drewna i dykty i stała w Białymstoku przez 7 lat do zamachu terrorystycznego w roku 1904. Na fotografii widać za nią wzgórze świętego Rocha, na którym wówczas znajdował się cmentarz i kaplica. Z obu stron ulicy Lipowej możemy zaś oglądać niską zabudowę ulicy Lipowej, jakże inną od dzisiejszej.

 

W niniejszej notce będzie nas interesować właśnie zamach z roku 1904, po którym brama triumfalna zniknęła z krajobrazu miasta. Wtedy to w tygodniku "Kraj" w numerze 26 ukazał się następujący artykuł:

 "Białystok. <<Warsz. Dniewn.>> donosi: <<Przy wjeździe do Białegostoku dotychczas istnieje łuk drewniany, wzniesiony w roku 1897 z powodu odwiedzenia miasta przez Najjaśniejszego Pana. D. 14 (27) czerwca, około godz. 11 wieczorem, ze szczebla łuku ukazały się płomienie i dym. Niejaka Hampelowa (żona wędliniarza) wraz z innymi, zamieszkałymi w pobliżu, przybiegła, ażeby ogień ugasić. Nagle nastąpił silny wybuch, który zniszczył wewnętrzną stronę łuku tryumfalnego, a nieszczęśliwą kobietę położył trupem. W najbliższych budynkach, zajmowanych przez zarząd powiatowego naczelnika wojskowego, 8 brygadę artylerji konnej i hotel <<Metropol>>, wyleciały strzaskane szyby. Winnych wypadku dotychczas nie wykryto. Prawdopodobnie wewnątrz łuku włożony był przyrząd wybuchowy z tlącym się knotem. Śledztwo w toku.>>"

 

Zainteresowało mnie kim była niejaka Hampelowa, która chcąc ugasić ogień zginęła. Zajrzałem do metryk zgonu parafii ewangelickiej w Białymstoku, kojarząc to nazwisko z białostockimi luteranami. Akt zgonu Emmy Hampel znalazłem pod numerem 50. Zapisano w języku rosyjskim, że 14 czerwca 1904 o 11 wieczorem zmarła Emma Hampel, córka Juliana, z domu Laudon, urodzona w Opatowie, lat 47, zamężna za Engelbertem Hampelem. Jako przyczynę zgonu wpisano po rosyjsku "оть разрыва". Dzięki odnalezionemu artykułowi możliwe było ustalenie przyczyny zgonu w sposób dokładniejszy.
 
 
Przypomniałem sobie, że w pracy Wiesława Wróbla i Mieczysława Marczaka (z którego kolekcji pochodziły fotografie do książki) "Fotografowie białostoccy 1861-1915", czytałem o zmarłym przedwcześnie w roku 1884 białostockim fotografie Karolu Hermanie Hampelu. Sprawdziłem. Herman był młodszym bratem wspomnianego Engelberta (najstarszego z rodzeństwa), który w roku 1877 ożenił się z Emmą Laudon (nie Landon, jak w książce). Engelbert był z zawodu rzeźnikiem, wyrabiał wędliny i kiełbasy. Jak pisał Wiesław Wróbel "Musiał cieszyć się dużym powodzeniem, skoro na podstawie źródeł historycznych można wywnioskować jego znaczący awans społeczny. W 1885 r. nabył nieruchomość przy ulicy św. Rocha oraz plac w prestiżowej lokalizacji na rogu ul. Lipowej i Nowoszosowej (później ul. H. Dąbrowskiego). W kolejnych latach zbudował na niej murowaną piętrową kamienicę, w której mieszkał z rodziną, tam też prowadził swój zakład masarski. Dwa lata później wspólnie z żoną wykupił sklep w tzw. starych rzędach (czyli w budynku ratusza) na Placu Bazarnym. Na pewno w latach 1895-1900 i 1904-1908 pełnił funkcję radnego miejskiego. W 1913 r. był deputatem kupców do urzędu podatkowego."
 
Wydaje się więc, że odnaleziony artykuł stanowi ważny przyczynek do historii Białegostoku dokumentując losy jednej z ważniejszych rodzin w mieście przełomu XIX i XX wieku. Ach, gdyby można było porozmawiać z kimś, kto miał okazję kosztować wędlin Engelberta Hampela!
 
PS Notkę dedykuję mojemu przyjacielowi Jurkowi.

niedziela, 30 sierpnia 2020

Dzierżawa folwarku Klepacze. Konflikt Jauryka z Grzymałłą

W Archiwum Państwowym w Białymstoku w zbiorze "Kamera Wojny i Domen w Białymstoku" zachowała się bogata dokumentacja z czasów zaboru pruskiego (1795-1807). Można w nim znaleźć sporo jednostek archiwalnych dotyczących wsi Klepacze. Większość pisana była dość trudnym do odczytania odręcznym pismem w języku niemieckim, ale znajdują się w nim również dość ciekawe dokumenty spisane w języku polskim.

Wśród nich na uwagę zasługują dokumenty dotyczące dzierżawy folwarku Klepacze, podlegającego jako majątek państwowy Amtowi Ekonomicznemu w Surażu.

W sierpniu 1800 roku  amtman Jan Frydrych Jauryk, jako pełnomocnik króla pruskiego, podpisał w Zawykach umowę dzierżawy folwarku Klepacze wraz z należącymi do niego wsiami i powinnością poddanych ze wsi Klepacze, Hryniewicze i Oliszki, szlachetnie urodzonemu Grzymalle na jeden rok, od 1 czerwca 1800 roku.

Dzierżawa była przedłużana na kolejne lata, choć pomiędzy Jaurykiem, amtmanem suraskim, a Grzymałłą dochodziło do spięć, aż w roku 1804 wybuchł otwarty konflikt, o czym świadczą pisma wysyłane przez tego drugiego do króla pruskiego. Poza jednostronnym opisem konfliktu (nie znam treści pism wysyłanych przez Jaureka) w pismach Grzymałły pojawiają się inne osoby zamieszkujące na początku XIX wieku w Klepaczach i okolicach. Stanowią one barwne tło toczącego się konfliktu. Oto ich nazwiska:

 Dytlof (Detlof, Ditlof) - urzędnik Kamery Wojny i Domen w Białymstoku,
Jan Frydrych Jauryk (Jaurek, Jawrek) - urzędnik Amtu ekonomicznego w Surażu, zamieszkały w Zawykach,
Jan Grzymała (Grzymałła) - szlachetnie urodzony dzierżawca folwarku Klepacze, żonaty, czworo dzieci,
Hirtz Mordechowicz - Żyd zamieszkały w Zawadach koło Białegostoku, dzierżawca karczem w Oliszkach i w Klepaczach oraz młyna w Klepaczach,
Budziszewski - poprzedni dzierżawca folwarku klepackiego,
Szysler (Schisler) - szwagier Jauryka z Białegostoku,
Grzegorz Rudkowski - chłop z Hryniewicz,
Józef Rudkowski - chłop z Hryniewicz,
Bartłomiej Wysocki - wójt Klepacz,
Mikołaj Cimoszuk, Franciszek Cimoszuk - chłopi z Klepacz, bracia.

Konflikt ujrzał światło dzienne w czerwcu 1804 roku.

Jan Grzymałła podnosił w swych pismach do króla pruskiego następujące zarzuty wobec Jana Frydrycha Jauryka:

1) Wypowiedzenie umowy na dzierżawę folwarku klepackiego z dniem 1 czerwca 1804 roku mimo rezolucji króla pruskiego z 16 kwietnia 1804 roku, mówiącej prawdopodobnie o tym, że konflikt między Jaurykiem, a Grzymałłą, ma rozstrzygnąć JP Dytlof z Kamery Wojny i Domen w Białymstoku (nie znam jej treści).

2) Przetrzymywanie przez Jauryka kontraktu na dzierżawę Klepacz do momentu uregulowania rzekomych zaległości płatniczych przez Grzymałłę. Wynikiem tego działania było odnowienie kontraktu na dzierżawę karczem w Klepaczach i w Oliszkach przez Żyda Hirtza Mordechowicza, który według Grzymałły zalegał mu z opłatami za czerwiec 1800 roku. Hirtz Mordechowicz dzierżawił bowiem karczmy i młyn za poprzedniego dzierżawcy folwarku, niejakiego Budziszewskiego, ale dochody z nich czerpał jeszcze przez cały czerwiec 1800 roku, gdy dzierżawcą fowarku został już Grzymałła.

3) Oszukiwanie Grzymałły w sprawie odzyskania należności od Żyda Hirtza Mordechowicza. Jan Grzymałła zwrócił się bowiem do Jauryka o to, aby ten zabronił Mordechowiczowi odbierać długi od chłopów z Klepacz do momentu uregulowania zaległości wobec Grzymałły. Jauryk miał odpowiedzieć, że nie wyda takiego zakazu, ale obiecał Grzymalle zwrot należności od Mordechowicza po sprzedaży należącego do niego drewna. Jednak drewno to Jauryk przy pomocy wójta Bartłomieja Wysockiego zawiózł do swego szwagra Szyslera w Białymstoku.

4) Oszukiwanie Grzymałły na cenach za żyto. Według kontraktu dzierżawnego Grzymałła był bowiem zobowiązany do dostarczania żyta do magazynu królewskiego w Białymstoku. Jednak na prośbę Jauryka miał sprzedać również część żyta jego szwagrowi Szyslerowi, który wystawił za nie rachunek na rzecz magazynu królewskiego. Podobnie, rachunki za żyto na rzecz magazynu królewskiego, Jauryk wystawiał Grzymalle za dostawy do swej posiadłości w Zawykach.

5) Zwolnienie Grzegorza Rudkowskiego z Hryniewicz z odrabiania pańszczyzny na rzecz folwarku klepackiego, mimo, że zalegał kilkadziesiąt dni powinności. Grzegorz Rudkowski na domiar wszystkiego dołączył swój grunt do posesji Józefa Rudkowskiego z tej samej wsi, a izbę swą sprzedał.

6) Zwolnienie Mikołaja Cimoszuka z obowiązku pańszczyzny wobec folwarku klepackiego. Mikołaj Cimoszuk mieszkał w jednej izbie z bratem Franciszkiem w Klepaczach, jednak prowadził oddzielne gospodarstwo.

Z listów Grzymałły wynika, że postępowanie Jauryka wobec niego spowodowane było zaległościami w opłatach jeszcze za rok 1803 wobec amtu suraskiego. 

Konflikt między Jaurykiem, a Grzymałłą miał rozstrzygnąć Dytlof z Kamery Wojny i Domen w Białymstoku, jednak wobec przedłużającego się rozstrzygnięcia sprawy i wypowiedzenia umowy dzierżawy przez Jauryka, Jan Grzymałła zdecydował się napisać do króla pruskiego z prośbą o odnowienie dzierżawy folwarku Klepacze na kolejny rok.

Wydaje się, że sprawa została załatwiona pomyślnie dla Grzymałły, gdyż 20 kwietnia 1805 roku wysłał on kolejny list do króla z potwierdzeniem wpłacenia zaległych opłat amtmanowi Jaurykowi i z prośbą o kolejny kontrakt na dzierżawę folwarku Klepacze.

Czy od 1 czerwca 1805 roku Grzymałła nadal dzierżawił folwark Klepacze? Nie wiadomo. Nie odnalazłem dalszych dokumentów w tej sprawie. 



dwie pierwsze strony kontraktu na dzierżawę folwarku Klepacze z 1800 roku



pierwsza strona listu Jana Grzymałły do króla pruskiego z czerwca 1804 roku.