Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Czasopis. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Czasopis. Pokaż wszystkie posty

sobota, 7 stycznia 2023

Janusz Korbel. Na marginesie książki "Hipisi w PRLu"

Kupiłem i przeczytałem książkę Kamila Sipowicza "Hipisi w PRLu", którą kiedyś w jakimś programie zachwalała Kora. Okazała się bardzo ciekawa. Po dość szczegółowo przedstawionej historii ruchu hipisowskiego na Zachodzie, nastąpiła ta właściwa część książki. Wprowadzenie do tematu, czyli pierwsi hipisi w Polsce i geneza pojawienia się ich w Polsce, okraszone artykułami z epoki, a następnie wywiady z czołowymi przedstawicielami ruchu z całej Polski. Pokaźne kompendium wiedzy. Ale nie piszę tego krótkiego artykułu po to, aby omawiać tę książkę. Urodziłem się długo po powstaniu ruchu hipisowskiego w Polsce. Nigdy nie pociągała mnie ta ideologia. Pamiętam, jak w jakimś czasopiśmie PRLowskim przeczytałem artykuł o zespole Dżem. Musiało to być, gdzieś w połowie lat 80-ych. W oczach nastolatka, ocena zespołu, jego muzyki i ideologii wypadła blado. Gdy wszedłem w wiek, kiedy muzyka jakiej się słucha, służyła w pewnym sensie do samoidentyfikacji, w moim magnetofonie najczęściej leciała muzyka The Cure i New Model Army, a więc dźwięki z zupełnie innej bajki. Czytanie więc książki Sipowicza było swego rodzaju odkrywaniem innego świata.

Ale podczas lektury natknąłem się na bardzo ciekawy fragment w wywiadzie, jaki Kamil Sipowicz przeprowadził z Krzysztofem Lewandowskim.

"Mieszkałeś w buddyjskiej sandze na Kamieńczyku w Górach Świętokrzyskich?

Bywałem na Kamieńczyku - pierwszy raz latem 1974, a potem jeszcze kilka razy.

Kto tam był? Jarek Markiewicz?

Właścicielami dwóch drewnianych domów na Kamieńczyku byli Urszula Broll i Andrzej Urbanowicz oraz ceramik Bersz. Trzeci dom, nowo wzniesiony, formalnie należał do Janusza i Teresy Korbelów, ale budowała go cała buddyjska sangha. Jarek Markiewicz z Elżbietą Błaszkowską (Promykiem), podobnie jak wielu innych buddystów związanych z tą grupą, przebywali na Kamieńczyku okresowo, najczęściej w czasie sesji medytacyjnych, które trwały zwykle trzy dni.

Janusz Korbel, późniejszy twórca ekologicznej Pracowni Na Rzecz Wszystkich Istot, jest architektem, i to on był autorem koncepcji nowego domu, który miał sporą salkę przeznaczoną do medytacji. Niestety, projekt wybudowania centrum medytacyjnego na górze Kamieńczyk został zarzucony po kilku latach entuzjazmu, głównie z powodu kłopotów z wodą, którą trzeba było nosić wiadrami z sąsiedniej wsi."

Z nazwiskiem Janusza Korbela zetknąłem się czytając Czasopis, około 40 lat później w stosunku do czasów opisywanych na książce Sipowicza. Pamiętam, bardzo lubiłem czytać felietony na początku tej gazety: najpierw redaktora naczelnego Jerzego Chmielewskiego, odnoszące się do bieżących wydarzeń, później Tamary Bołdak-Janowskiej, poświęcone dzieciństwu spędzonemu w Narojkach, literaturze i językowi białoruskiemu, podlane zdrowym sosem feminizmu. Bardzo to wszystko było dla mnie ciekawe i odkrywcze, choć czasami narzekactwo w felietonach Tamary Bołdak-Janowskiej mnie irytowało. Trzecim felietonistą, którego bardzo ceniłem był Janusz Korbel. On z kolei zwracał szczególną uwagę na wszelkie aspekty związane z ochroną krajobrazu. Nigdy nie podobała mi się architektura postpeerelowska. Wiele osiedli białostockich zbudowanych po 1990 roku razi ciasnotą, brakiem koncepcji, brzydotą. Często mam wrażenie, że zostały zbudowane przede wszystkim dla zysku dewelopera. A przestrzenie przedmieść i wsi białostocczyzny w większości pokrywane są nijakimi domami, mającymi na celu zamanifestowanie zamożności, rzadko kiedy piękna i jakiegoś własnego pomysłu. Większość ogrodów przydomowych, szkoda mówić. Naśladownictwo cudzych wzorców i jednakowość. Janusz Korbel potrafił w swych felietonach o tym pisać przekonująco, ale zwracał również uwagę na to, co mogłoby przyczynić się do poprawy i zachowania piękna naszego krajobrazu. Ale wielkim uproszczeniem byłoby z mojej strony napisać, że tylko ochrona krajobrazu dominowała w jego felietonach. Pisał sporo o lokalnej kulturze, przyrodzie, procesach zachodzących w świecie. Zajrzałem do dawnych numerów Czasopisu i znalazłem felieton poświęcony Sokratowi Janowiczowi: "Mieszkałem długo na południu Polski i Białoruś dla mnie prawie nie istniała. Owszem, gdzieś tam były jakieś wspomnienia z dzieciństwa nad Narwią, gdzie dzieci za rzeką mówiły nieco inną gwarą, ktoś w rodzinie mamy, chociaż z drobnej polskiej szlachty, miał ruskie nazwisko (pochodzili z tzw. "wschodu"), ojciec z kolei miał powinowactwa ukraińskie, chociaż jego dziadek był Francuzem. Ale niewiele mnie to wszystko obchodziło. I oto, kiedy zamieszkałem na Podlasiu, nagle coraz bliższe stawały mi się sprawy białoruskie. Nie chcę używać zbyt patetycznych słów, ale to była sprawa serca bardziej niż rozumu. Już wiedziałem więcej o Sokracie, już sam szukałem i wciągałem się w jego teksty, zacząłem czytać "Czasopis" i przeczytanie felietonów Sokrata (choć pierwsze, na które trafiłem, były już po polsku) nie sprawiało już trudności. Poznałem Jerzego Chmielewskiego, Leona Tarasewicza i grono wspaniałych ludzi skupionych wokół osoby Sokrata. Kiedy podczas rozmowy pochwaliłem się Sokratowi tym czytaniem, zażartował w swoim stylu, mówiąc: "Janusz, to już tylko połowa kalectwa!".

Niestety od roku 2015 nie można już przeczytać żadnych nowych felietonów Janusza Korbela. Ani w Czasopisie, ani nigdzie indziej.



środa, 21 stycznia 2009

Jeszcze raz Józef Mackiewicz, tym razem o sprawie białoruskiej

Notka opublikowana w "salonie24", 6 kwietnia 2008 roku.


"[...]Widziałem Wilno jako Piemont nowych, żywotnych sił współpracy polsko-litewsko-białoruskiej, ba, może ukraińskiej. Przypuszczałem, że do tej prastarej stolicy, rywalki Moskwy na wschodzie, zbiegną się emigranci z Białorusi, Ukrainy, Wołynia. Napłyną Rosjanie, aktywni jeszcze w walce antybolszewickiej. Może właśnie z Wilna nastąpi odrodzenie Europy Wschodniej. Jeżeli prawdą jest, że [czasami] „historia się powtarza”, czyżby w tej koniunkturze nie mogła się powtórzyć wielka, historyczna misja Wilna na wschodzie Europy?
W pozyskanie Białorusinów do antybolszewickiej wspólnej akcji, nie wątpiłem. I znów tak samo, jak w stosunku do Litwinów, obawiałem się raczej zrażających ekscesów ze strony polskiej, ściślej ze strony ciasnych, krótkowzrocznych sfer, podobnych do tych, które na rok jeszcze przed inwazją bolszewicką, nie budowały, a paliły cerkwie nad granicą, które w ustawie o ruchu granicznym i prawie nabywania ziemi uczyniły wszystko, aby zrazić do siebie ludność. Gdybym takich Kostków Biernackich i podobną kompanię nie uważał po prostu za bandę bardzo głupich sadystów, to mógłbym przypuszczać, że była to klika sowieckich prowokatorów, których zadaniem przygotować grunt dla godnego przyjęcia armii czerwonej w r. 1939![...]”

„[...]W Wilnie za czasów polskich grupował się znaczny ruch białoruski, reprezentowany przez tych, którzy z bolszewikami pracować nie chcieli i marzyli o odzyskaniu niezależnej, narodowej Białorusi. Podczas inwazji bolszewickiej we wrześniu 39 rozbiegli się naturalnie ci działacze, pochowali, uciekli razem z nami na Litwę. Moment ten uważam za charakterystyczny, podkreśla bowiem plastycznie naszą wspólną rolę wobec wspólnego wroga.

Znany literat, dramaturg i aktor białoruski, Franciszek Olechnowicz, który swojego czasu wyjechał był do Mińska i tam aresztowany, siedem lat odsiedział na Sołowkach, a później drogą wymiany powrócił do kraju – uciekał oczywiście pierwszy. Ten mógł się słusznie obawiać, napisał bowiem książkę pt. „Siedem lat w szponach GPU”, przetłumaczoną zresztą na liczne języki. - Na granicy litewskiej oberwał sobie rondo kapelusza, aby w ciemności wyglądał jak hełm żołnierza polskiego i aby go straż litewska przepuściła, która nie puszczała pierwotnie ludności cywilnej. W Kownie wyrobiłem mu paszport polski w poselstwie, bo takowego nie posiadał, a chciał uciekać dalej i korzystać z zapomóg rządu polskiego. Wszystko to wydawało mi się normalne i godziwe, bo oczywiście wspólnota interesów wydawała mi się równie normalną.[...]”

„Był to pogodny dzień roku 1940. Tłusty kurz miejski unosił się w powietrzu. Słońce skłaniało się powoli i wieże św. Jakuba na Placu Łukiskim rzucały normalnie długie cienie. Przed gmachem NKWD bezmyślnie krążył wartownik. Ulica, która od czasów carskich, poprzez imię Św. Jerzego, Adama Mickiewicza, Giedymina, doszła dziś do nazwy prospektu Lenina, leżała pusta. Pamiętam dobrze, bo się zatrzymałem bodaj po jej środku, patrząc jak wszystkie okna przeciwległych na placu kamienic jarzą się w słońcu, jakby od wewnątrz rozświetlone. Musiałem kiedyś coś przeżyć z takim widokiem w oczach, bo ilekroć widzę takie okna, zawsze się zatrzymuję, a wspomnienia biegną mi przez głowę. Biegną, jak zawrotna taśma filmowa, której nie mogę złapać, zatrzymać, ani uświadomić sobie jej przeżyć i uczuć. - Nad miastem, wraz z kurzem, wisiała nuda.

I oto w tym momencie, z tej nudy i tego kurzu wyłoniła się ku mnie twarz żebraka, a zatem i cała jego postać w sznurkami wiązanych trzewikach, w podartym ubraniu. Brodę miał dawno nie goloną, na nosie okulary. Koszula bez kołnierzyka, brudna i rozchełstana na piersi. Na plecach worek, w ręku kij. To był Franciszek Olechnowicz, literat i dramaturg białoruski, autor książki przetłumaczonej nawet na hiszpański i portugalski. Trochę się niemile zdziwił, że go tak od razu poznałem, sądził widocznie, że się lepiej ucharakteryzował.
Czasy były bolszewickie. Stałem przed nim w całej swej okazałości robotnika leśnego. Zacząłem bowiem pracę jako drwal. Poszliśmy razem w jednym kierunku. Powiedziałem mu, że Szkielonek, który w ostatniej chwili widział się jeszcze z Bortkiewiczem, dał mi coś w rodzaju hasła na granicy niemieckiej. Należy się powołać na niejakiego majora, zdaje się von Mende?

- Tak, tak – przytwierdził Olechnowicz. - Czy próbował pan dostać się do pastora Loppe?
- Nie.

Poradził mi zatem, ażebym w sklepie naczyń dawnej firmy Senewalda odszukał subiekta, nazwisko którego zapomniałem. Ten jest agentem „Kulturverbandu” i może coś ułatwić, gdybym chciał uciekać do Niemiec albo do Warszawy.

Podziękowałem mu serdecznie i poszedłem od razu do tego sklepu. Ale subiekt Senewalda przyjął mnie podejrzliwie, szorstko i opryskliwie. Wziął mnie zapewne za agenta NKWD. Gdy wychodziłem, skoczył do okna i gwałtownie odsunął firanki. Wracałem przygnębiony.[...]”

„Był to pogodny dzień grudniowy roku 1941. Plac Katedralny w Wilnie leżał w głębokim śniegu. Przed kościołem, frajter niemiecki lepił ze śniegu i lodu rzeźbę. Przyglądała się temu grupka przechodniów. Kilku Żydów, z żółtymi gwiazdami na piersiach i plecach, podawało mu wiadra wody rękami, które były sine i drżały.

Mróz był silny, starałem się iść prędko, podniósłszy kołnierz na uszy. Nad byłym gmachem wojewódzkim powiewał sztandar ze swastyką. I oto właśnie obok tablicy kierunkowej z nadpisem „Nach Minsk” spotkałem pana w bogatym futrze i takiejż czapce. Był to Franciszek Olechnowicz. Przywitał mnie grzecznie. Powraca z Białorusi, gdzie bawił kilka tygodni. Opowiadał, jak tam jest. Wszystko dobrze, wszystko dobrze, urzędy funkcjonują w języku białoruskim...

-Tylko Polacy... tak, oni tam, w Oszmianie i Smorgoniach, powiadają, że nie będą się uczyć tego „chamskiego języka”... He, he, he, ale będą musieli, będą musieli ... tak, tak – zakończył sentencjonalnie, ściskając mi dłoń.
Po kilku miesiącach Niemcy usunęli definitywnie zarząd białoruski z Oszmiany i oddali go Litwinom, bo im tak było wygodniej...”

Cytuję raz jeszcze wybrane fragmenty, czytanej niedawno książki Józefa Mackiewicza „Prawda w oczy nie kole” bo wpadł mi w ręce czwarty, kwietniowy numer białoruskiego pisma społeczno-kulturalnego „Czasopis”, w którym znajduje się pierwsza część wywiadu Haliny Kozłowskiej z Jerzym Olechnowiczem - synem zastrzelonego w swoim mieszkaniu 3 marca 1944 roku Franciszka Olechnowicza.

Poniżej jeden z fragmentów wywiadu:

„[...]- Po powrocie z Sołówek Franciszek Olechnowicz nie wrócił do rodziny. Nie chciała go żona, mimo usilnych próśb Adolfa Narkiewicza. Jak wyglądały Pańskie kontakty z ojcem?
- Już byłem na tyle dorosły, że latem mogłem wypłynąć z ojcem na kajaki na dwa tygodnie. Płynęliśmy do miejscowości Santoka, gdzie Żejmiana wpadała do Wilii, tam w górę rzeki Żejmiany w kierunku rzeki Dubinki, która wypływała z Dubińskich Jezior.

[...] Potem, jak wojna wybuchła, to z ojcem były te perypetie – raz ukrywał się, raz uciekł, znowu wracał. W tych chwilach, kiedy wydawało mu się, że się coś ustabilizowało, to wychodził i zapraszał mnie na piwo. Byłem już wtedy pełnoletni. W połowie Mickiewicza była taka kawiarnia, niedaleko białoruskiego klubu, nad operetką. Tam się mieszało towarzystwo Białorusinów i białych Rosjan. Tam się spotykali też emigranci rosyjscy. No i na piwo zachodziliśmy. Ale to się szybko skończyło. Gdy przyszli Litwini, ojciec się ujawnił. Kiedy ojcu wydawało się, że wszystko jakoś się ustabilizowało, wrócili z powrotem bolszewicy. I znowu zniknął. Potem wybuchła wojna z Niemcami. Niemcy przyjechali. Znowu mógł się pojawiać.[...]”

Mackiewicz często pisze o tym, jak perfekcyjnie wykorzystywali animozje między nacjami bolszewicy, dzięki czemu udawało im się od początku w łatwy sposób podporządkować narody azjatyckie i kaukaskie. Zaczynało się niewinnie. Szkolnictwo pozostawiano często w języku narodowym, nie zwalczano religii. Dodawało się do tego wszystkiego nadbudowę komunistyczną. I akcentowano, tam gdzie to wygodne było, konflikty z sąsiednimi nacjami. Gdy narody podporządkowane bolszewikom orientowały się w sytuacji, spostrzegały, kto jest ich największym wrogiem, było za późno. U nas po wojnie było podobnie. Bierut maszerujący w procesjach kościelnych, religia w szkołach. Skończyło się szybko. Proces biskupa Kaczmarka, uwięzienie prymasa Wyszyńskiego.

Tragedią Europy Środkowo Wschodniej jest to, że narody ją zamieszkujące nie potrafią znaleźć wspólnego języka w polityce. W czasie drugiej wojny światowej część z nich orientowała się na współpracę z Niemcami, część na współpracę z aliantami, którzy mając interes w szybkiej wygranej z III Rzeszą, przefrymarczyły narody Europy wschodniej za pomoc w pokonaniu wspólnego wroga od ZSRR. Dochodziło często do bratobójczych walk, a cały obszar zainteresowania znalazł się po drugiej wojnie światowej w strefie wpływów sowieckich. Wydaje się, że jakiś zalążek wspólnej myśli politycznej widać dziś. Grupa Wyszechradzka, czy też CEFTA nie okazały się spełniać ważnej roli. Jednak coraz częściej dochodzi do wyrażania wspólnego głosu w polityce międzynarodowej między państwami naszego rejonu. Przykładem niech będzie sprawa niezależności energetycznej, czy też współpracy z Amerykanami (wojna w Iraku, tarcza antyrakietowa). Co prawda sprawa przynależności Ukrainy i Gruzji do NATO, która stanęła na szczycie w Bukareszcie, nie odniosła na razie sukcesu, ale mam nadzieję, że nie powiedziano w tej sprawie ostatniego słowa. Ciekaw jestem, jak będzie się zachowywać nowa administracja amerykańska w kluczowych dla naszego regionu sprawach.

Ciekaw też jestem, jak dziś na sprawę białoruską patrzyłby Franciszek Olechnowicz. Istnieje państwo Białoruś, gdzie język i kultura białoruska nie mają prawa się rozwijać. W Polsce zaś, gdzie jest odwrotnie, sami Białorusini w większości wstydzą się swego pochodzenia i w szybkim tempie się polonizują, a ludzie wspierający kulturę białoruską poprzez choćby wydawanie „Czasopisu” czy „Niwy” stanowią niedobitki.