Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Korea. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Korea. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 30 kwietnia 2013

Obrazki z Seulu 2

Wylot planuję w czasie, gdy media informują o wzrastającym napięciu pomiędzy państwami koreańskimi. 15 kwietnia przypadają urodziny pierwszego przywódcy KRLD, Kim Ir Sena, w związku z czym w prasie, telewizji, internecie mnożą się artykuły dotyczące domniemanego ataku nuklearnego, który ma rzekomo nastąpić w czasie, gdy będę wsiadał do samolotu linii FinnAir. Jestem jednak spokojny, od miesięcy interesuję się bowiem Koreą Południową, jej kulturą, kuchnią, a także historią, w tym tą najnowszą dotyczącą napięć po zakończeniu wojny w 1953 roku. Prawdopodobieństwo ataku na dużą skalę jest niewielkie, a ja jestem przede wszystkim ciekaw, czy napięcia polityczne przekładają się na codzienne życie Koreańczyków.

Podróż jak zwykle długa i męcząca. Zrezygnowany brakiem snu przeglądam ofertę fińskich linii lotniczych w zakresie rozrywki. Wybieram niezły film "North Road", którego reżyserem jest Mika Kaurismäki. Dawno (od ponad 30-u lat) niewidziany ojciec przyjeżdża nawiązać stosunki z dorosłym synem, co kończy się wspólną wyprawą na północ Finlandii. Tematyka przypominająca nieco "Mój rower".

Wreszcie śniadanie i o 8.15 lądujemy na lotnisku Incheon pod Seulem. Wita nas słoneczny poranek i powiew prawdziwej wiosny, której tak brakowało w Polsce.

***

Muszę przyznać, że na ulicach nie widać jakichkolwiek oznak politycznego napięcia. Imprezy targowe, kulturalne, zakupy, codzienne życie płyną swoim zwykłym nurtem jak zwykle. Jadąc z lotniska jestem oczarowany dojrzewającą dookoła zielenią. Wiem, że nie będę miał tym razem ani chwili czasu na samotne szwendanie się po Seulu, dlatego wrażenia łapię garściami w każdym możliwym momencie.

***

Jednym z ciekawszych wydarzeń, które odbywa się w Seulu w pierwszej połowie kwietnia jest Yeouido Spring Flowers Festival (여의도 봄꽃축제). Podczas trzynastu dni, gdy pączki drzew wiśniowych wzdłuż zamkniętej dla ruchu ulicy Yeouiseo-ro, w dzielnicy Yeuoido położonej po południowej stronie rzeki Han poczynają zamieniać się w kwiaty, można napawać się do woli nadciągającą wiosną. Ulica wypełniona jest spacerującymi Koreańczykami. Wiele tu stoisk z różnego rodzaju pamiątkami i gadżetami.


Są również tak popularne w krajach azjatyckich stoiska z jedzeniem sprzedawanym wprost na ulicy, przy czym wielość różnego rodzaju przekąsek, potraw, słodyczy i napojów przyprawić może o ból głowy. Próbuję tym razem ciepłych larw jedwabnika (na zdjęciu właśnie są nakładane do kubeczka). Smak akceptowalny, nawet niezły.

 

***
Tym razem mam okazję dłużej pobyć w malowniczo położonej na północnym brzegu rzeki Han, centralnej i starej dzielnicy Seulu, Jung-gu. Wiele tu pomników, miejsc związanych z historią, a na horyzoncie góry. Poprzednim razem miałem okazję cieszyć się tu jedynie atrakcjami kulinarnymi. Pierwszy skromny budynek, na naszej trasie to wciśnięty między wysokie wieżowce pomnik wystawiony z okazji 40-lecia rządów pierwszego cesarza Korei, Go-jong, panującego w latach 1863-1897. Architektura dalekowschodnia, jakich wiele w chińskim obszarze kulturowym, cieszy jednak oko w tym tak nowoczesnym otoczeniu.



Nieopodal wznosi się pomnik jednego z najważniejszych dowódców w historii Korei, admirała Yi Sun-sin. W XVI wieku marynarka koreańska pod jego wodzą pokonała w wielu bitwach morskich flotę Japończyków, uniemożliwiając im podbój Półwyspu Koreańskiego. Jego zasługą było wzmocnienie floty koreańskiej poprzez pokrycie tradycyjnych łodzi geobukseon blachą żelazną i ostrzami, co utrudniało Japończykom stosowanie taktyki polegającej na wdzieraniu się na pokład nieprzyjacielskich statków i walce wręcz.


Jednym  najciekawszych miejsc, jakie mam okazję zobaczyć tym razem jest pałac Deoksugung. Otoczony ze wszystkich stron wysokimi budynkami nie sprawia z zewnątrz (mimo swej orientalnej architektury), takiego wrażenia, jak po wejściu przez bramę wiodącą do kompleksu budynków otoczonych ogrodem. Siedzimy na schodach, wewnątrz kompleksu parkowo-pałacowego, wykorzystywanego w celach fotograficznych przez nowożeńców, mając przed sobą fontannę i względną ciszę, tak różną od wielkomiejskiego gwaru centrum Seulu. Podczas wojny koreańsko-japońskiej w 1592 roku, kiedy pałace królewskie w stolicy zostały zniszczone, król Seonjo począł wykorzystywać ten drugorzędny stuletni wtedy pałac jako rezydencję tymczasową. W 1611 roku kompleks pałacowy uzyskał status drugorzędnego po rezydencji Changdeokgung. Swą świetność obiekt przeżywał od roku 1897, kiedy król Gojong ogłosił się cesarzem Korei. Po upadku cesarstwa w 1907 roku, za czasów okupacji japońskiej, rozmiary kompleksu pałacowego zostały trzykrotnie zmniejszone, a otoczeniu nadano status parku publicznego.


Jakże różna jest okolica, w której krążymy oglądając witryny sklepowe, mijając mrowie ludzi - Koreańczyków, ale i turystów z Chin i Japonii przyciąganych na zakupy luksusem, ale podobno również względnie niższymi cenami niż w macierzystych krajach.



Zbliża się pora kolacji, a ja mam okazję zakosztować bulgogi, czyli kawałków mięsa z grilla, ustawianego na stole obok innych potraw i obsługiwanego przez kelnerkę. Do tego koreańska, o dość słabej mocy, ale dobra w smaku wódka soju, mieszana przez Koreańczyków z piwem.

Kolejnego dnia atrakcji kulinarnych ciąg dalszy. Samgyetang, czyli zupa z kurczaka na żeń-szeniu, podobno dobra dla mężczyzn :).



Później z godziny na godzinę nieodwołalnie zbliża się czas odlotu. Żegnam Koreę spokojniejszą niż mogłoby się wydawać snując się po sklepach z pamiątkami na lotnisku.

środa, 24 października 2012

Obrazki z Seulu

Czasu na przygotowania nie miałem wiele, od kiedy dowiedziałem się, że lecę. A mimo to, jak zwykle przed podróżą, chciałem dowiedzieć się czegoś więcej o miejscu, do którego się udaję. Mogłem skorzystać z czeluści internetu, ale na to, jak już pisałem nie miałem czasu, a poza tym książka pachnąca farbą drukarską pozostaje na dłużej, stając się po czasie pamiątką z podróży. Wykonałem telefon do lokalnej księgarni zajmującej się sprzedażą wydawnictw turystycznych. Zgodnie z przewidywaniami dowiedziałem się, że najprawdopodobniej przewodnika po Korei w języku polskim nie dostanę. W warszawskiej księgarni sprzedającej wydawnictwa angielskojęzyczne Lonely Planet przewodnika po Korei również nie było akurat w sprzedaży. Nie było też w innych placówkach tej sieci. Trudno, pomyślałem, kupię sobie na miejscu.

We Frankfurcie na lotnisku zrobiłem rundę po księgarniach. Jeden terminal, cztery świetnie wyposażone punkty, we wszystkich stoisko z półkami uginającymi się pod przewodnikami Lonely Planet. (Na Okęciu takiej ze świeczką szukać.) Akurat tego o Korei nie było. Dopiero w piątej (gdy już traciłem nadzieję) natrafiłem na ten jeden, jedyny egzemplarz.

W samolocie lekturze przewodnika towarzyszyła muzyka klasyków jazzu. (Bardzo lubię dalekowschodnie linie).
***
Na lotnisku Incheon pod Seulem byłem po południu, mimo, że w Europie zaczynał się dopiero poranek. Tę różnicę czasu odczułem namacalnie po raz pierwszy po obiedzie, gdy z niewytłumaczalnych przyczyn po prostu zasnąłem snem głębokim. Ale najpierw na lotnisku podszedłem do stoiska organizatora konferencji, dostałem bilet na autobus, wsiadłem i dojechałem do hotelu. Moja komórka nie logowała się do żadnej z sieci. W Korei, posiadającej obok Japonii najnowocześniejszą sieć telekomunikacyjną na świecie, telefon bez opcji pracy w trybie 3G jest bezużyteczny. Po krótkiej aklimatyzacji w pokoju hotelowym udałem się na obiad. Mieszkałem w Seulu, w dzielnicy Gangnam, rozciągającej się na południowym brzegu rzeki Han. Na horyzoncie widziałem góry, najbliższe otoczenie stanowiła szeroka jezdnia (4 pasy w jedną stronę) i wysokie budynki, niektóre o bardzo ciekawej architekturze.




Było dość ciepło (specyficzna cecha tegorocznej jesieni), jednakże klimat podobny do naszego, polskiego. Postanowiłem spróbować czegoś lokalnego, wybrałem więc pierwszą lepszą knajpkę, w której siedziały koreańskie pary i większe grupki osób.
Na ścianie wisiało menu, w kompletnie niezrozumiałym dla mnie języku. Wskazałem palcem na cenę (wybrałem najtańszą potrawę), kelnerka pokazała mi zestaw, który akurat niosła do jednego z sąsiednich stolików. Kiwnąłem głową na znak zgody. Za chwilę mój stół dekorowały dania, jak widać na załączonym obrazku poniżej.

Długa metalowa łyżka (do ryżu i zupy) oraz metalowe pałeczki to spuścizna królewskiej dynastii Joseon, panującej w Korei w latach 1392 - 1909. Królowie tej dynastii zaczęli używać srebrnych naczyń w obawie przed trucizną, która miała być widoczna na srebrze. Zwyczaj ten przetransponowany do niższych warstw społeczeństwa zaowocował masowym używaniem metalowych utensyliów.

Po chwili kelnerka przyniosła gorącą, jeszcze bulgoczącą zupę i poprosiła o włożenie do niej szczypioru, cebuli w płatach, zielonej, długiej (wcale nie ostrej) papryki, brązowej pasty i czerwonego sosu widocznego na małym spodku. Warzywa lekko zmiękły, czerwony sos nadał zupie ostry smak. Pływały w niej różnego rodzaju kawałki mięsa chudego, tłustego, a także małe kiszeczki wypełnione podrobami. Pyszne to było, nie powiem, a na dodatek bardzo rozgrzewające. Na dwóch talerzykach pozostały warzywa na zimno w czerwonym ostrym, choć lekko kwaśnym sosie. To tradycyjne koreańskie kimchi, czyli warzywa kiszone na dalekowschodni tradycyjny sposób, zapewniający zimą witaminy. Trafiłem akurat na kimchi z kapusty pekińskiej, chyba najpowszechniejszą postać tej potrawy i inne warzywo o nieustalonej dla mnie nazwie.  Później wielokrotnie jadłem kimchi, w różnej postaci, włącznie z rzodkwią na bardzo ostro.


Okazało się, że trafiłem do baru oferującego potrawy z sundae, czyli świńskich bądź wołowych jelit, serwowanych na różne sposoby. Potrawą, którą zamówiłem była sundae guk, czyli zupa sundae.

***
Na mapce dołączonej do programu konferencji Global Smart SOC Initiative, której celem miało być pokazanie wpływu najnowszych technik IT na rozwój społeczeństwa, odnalazłem buddyjską świątynię Bong-Eun-Sa, która miała znajdować się naprzeciwko hotelu, w którym mieszkałem. Oczywiście udałem się tam po posiłku.



Świątynia została zbudowana w 794 roku, ponad 400 lat po tym, gdy chiński mnich Sundo popularyzował tę chińską ideę w północnokoreańskim królestwie Goguryeo. Idee buddyjskie zmieszały się z lokalnym szamanizmem, dając w efekcie koreańską wersję buddyzmu.

Wszedłem do wnętrza oddzielonego od świata zewnętrznego tylko dachem, powodującego zlewanie się świata zewnętrznego, pełnego zieleni z przedsionkiem świątyni. Z centralnej jej części, do której wejść można było po schodkach, rozświetlonej, słychać było medytacyjną muzykę, miarowe uderzenia, jakby patykiem o patyk i zawodzący śpiew intonującego modlitwę.



Buddyzm wywierał swój wpływ na kulturę Korei przez ponad 1000 lat, choć później zaczął ustępować pola konfucjanizmowi, a mnisi buddyjscy wraz ze swymi świątyniami byli spychani w trudno dostępne rejony górskie. Ostatnie 300 lat historii Korei to także wyraźny wpływ chrześcijaństwa. Krzyże widziałem podczas swego pobytu kilkukrotnie, czy to podczas oglądania krajobrazu za oknem szkoły, którą wraz z wycieczką odwiedziliśmy, czy z okna autokaru, czy też podczas wizyty w Narodowym Szpitalu Uniwersyteckim w Seulu.




***
Kolejnego dnia miała miejsce wycieczka autokarowa w ramach konferencji. Najciekawszym z mojego punktu widzenia było Narodowe Muzeum Podatku (National Tax Museum).


Muzeum zostało stworzone w celach edukacyjnych: pokazania, jak pozytywny wpływ na rozwój społeczeństwa ma płacenie podatków. W pełni multimedialna prezentacja, wzbogacona o eksponaty historyczne pokazujące rozwój opodatkowania w okresach poszczególnych królestw Korei, którego punktem szczytowym było stworzenie koreańskiego systemu podatkowego w latach 60-ych XX wieku, mającego służyć odbudowie Korei po wojnie koreańskiej początku lat 50-ych ubiegłego stulecia była bardzo ciekawa. Interesującą jej częścią było również pokazanie rozwoju koreańskiej myśli ekonomicznej, której początki sięgają, jak zaznaczyli autorzy wystawy wieku XV, zestawiając jej autora (nazwiska niestety nie przytoczę, gdyż pisane było literami koreańskiego alfabetu hangeul) z prekursorem europejskiej myśli ekonomicznej Adamem Smithem, działającym dopiero w wieku XVIII. (Efekty rozwoju Korei można dziś obserwować dookoła. Kraj posiadający dużą gęstość zaludnienia (49 mln mieszkańców) posiada sprawny system komunikacyjny, otoczenie sprawia estetyczne wrażenie, a dżungle wielkomiejskich wieżowców przeplatane są urokliwymi miejscami pełnymi zieleni.) Kluczowym punktem tej części ekspozycji było zwrócenie uwagi na czynniki determinujące sprawiedliwe i efektywne opodatkowanie. Mam wrażenie, że tego typu muzeum w Polsce nie spotkałoby się z entuzjazmem społeczeństwa. Z drugiej strony nie byłby to powód do zdziwienia, biorąc pod uwagę stopień nieefektywności wydawania podatków w naszym kraju.
***
Za każdym razem, gdy miałem okazję spaceru po okolicy hotelu, czy też National Tax Museum widziałem wiele kafejek, niektórych należących do sieci, których nie widziałem nigdy w Europie. Gdy chciałem kupić zieloną herbatę, musiałem się sporo natrudzić bo w marketach 7/11 lub innych lokalnych dominowała kawa, a herbata - zdarzyło się parę opakowań instant. Przekonałem się jednak, że Koreańczycy nie parzą pysznej kawy (przynajmniej ja takiej nie piłem), natomiast w jakiej kafejce bym nie był, wszędzie mogłem włączyć laptopa, aby połączyć się darmowo z lokalną siecią wifi.


***
Chciałbym jeszcze powiedzieć co nieco o kulinariach, ale tu należy się przerywnik na kibelki. Pierwszy raz taki zobaczyłem w hotelu, później podobne widziałem w muzeum i w restauracjach. Kibelki elektryczne. Szczytem techniki mogły się wydawać samoczyszczące deskę sedesową kibelki na stacjach benzynowych w Niemczech. Ale kibelki z podgrzewaną deską i wieloma innymi funkcjami, podłączone do gniazdka elektrycznego, są jednak lata świetlne przed Europą.


***
Zanim zacznę kontynuację opowieści o kulinariach, mały przerywnik po poprzedniej części. Jak to w Azji, ulice Seulu pełne są miejsc, w których różnego rodzaju handel odbywa się wprost z ulicy. I nikogo to nie razi, jak u nas. Moim zdaniem ma wiele uroku. Często przy ulicach widać wręcz mini markety branżowe.





 ***
Ostatniego dnia pobytu w Korei miałem okazję zakosztować prawdziwego festiwalu specyfików lokalnej kuchni. Dzień wcześniej wieczorem zamówiłem kimchi jjigae, czyli gulasz z kimchi, wprawiając się w zachwyt nad koreańskimi smakami. Dlatego też srodze się zawiodłem dnia następnego, gdy w porze lunchu spróbowałem yukhoe, czyli surowej wołowiny. Yukhoe może mieć wiele różnych postaci, o czym przekonałem się tego samego dnia wieczorem próbując tego specyfiku w postaci przystawki z surowymi warzywami. Jednak w porze lunchu dostałem miskę niezbyt ciepłego ryżu, na którym leżała zmielona świeża wołowina i surowe jajka. (W Korei wiedzą, jak produkować jajka bez salmonelli.) Do tego wszystkiego miałem zabrać się w podobny sposób, jak do naszego tatara, czyli wymieszać wszytko z dodatkiem innych specjałów, jak różne kiełki, czy inne morskie trawy i przyprawy. Nie było to szczególnie dobre, a już o mdłości przyprawiała mnie zupa miso z fasoli.

Za to wieczorem zaproszony do koreańskiej tradycyjnej restauracji na hanjeongsik, czyli kolację po koreańsku, przeżyłem prawdziwą ucztę dla podniebienia.



Nie zrobił na mnie wrażenia gwang-eohoe, czyli surowy halibut z wasabi, bo takiego specjału można spróbować i w Polsce.


Było kimchi w różnych odmianach, bossam (wieprzowina gotowana na parze zawijana w formie kanapki z kimchi, kapustą i sałatą, czy też saengseongui, czyli ryba z grilla.



Największe wrażenie zrobiła na mnie potrawa o wdzięcznej nazwie naengmyeon, czyli makaron gryczany w zimnym rosole. W wersji, którą z ukontentowaniem się raczyłem, w chłodniku pływało jeszcze jajeczko, ogórek i plasterek wieprzowiny.


Wyprawa egzotyczna mieszcząca w sobie elementy historii, religii, przemysłu, techniki i kuchni była niezwykle inspirująca i naładowała me akumulatory na długo.