Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Priort. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Priort. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 12 lipca 2015

Priort i Buchow-Karpzow

Osoby zaglądające częściej na strony "od czasu do czasu" wiedzą, że próbuję łączyć poszukiwania genealogiczne z odwiedzaniem miejsc ważnych w życiu mych przodków. Zaglądam do miejscowości, w których mieszkało wiele pokoleń mych pradziadów, ale także tam, gdzie mieszkali przez lat kilka lub tylko przez chwilę. Tym razem podczas wakacyjnych wojaży zawitałem w okolice Berlina, a konkretnie do dwóch miejscowości położonych na zachód od stolicy Niemiec. Odwiedziłem Priort i Buchow-Karpzow, miejsca związane z zakończeniem ziemskiej wędrówki mego prapradziadka Marcina Uzarka (1859 Garki - 1909 Buchow-Karpzow). Priort wymienione zostało w metryce ślubu córki Marcina, a mojej prababci Józefy Uzarek z pradziadkiem Józefem Paczkowskim z roku 1914. Zapisano w niej, że Józefa jest córką zmarłego robotnika dniówkowego Marcina Uzarka, ostatnio zamieszkałego w Priort w Brandenburgii. Buchow-Karpzow, położone 3 km na zachód od Priort z kolei to rzeczywiste miejsce zgonu Marcina. Do metryki zgonu prapradziadka udało mi się dotrzeć 2,5 roku temu. Zastanawiałem się od tego czasu, czy uda mi się trafić na jakieś inne ślady związane z jego pobytem w Brandenburgii, a być może odnaleźć także nagrobek na miejscowym cmentarzu.

Dojechać do Priort samochodem można było dwojako: przemierzając Berlin na wprost ze wschodu na zachód lub wjeżdżając przed Berlinem na tzw. Berliner Ring. W drugiej opcji dystans do przebycia dłuższy był o kilkadziesiąt kilometrów, ale czasowo wyglądał podobnie, jak w pierwszej. Wybrałem jednak jazdę przez centrum. Jakże inaczej jeździ się po drogach niemieckich. W miastach ograniczenia do 50 km/h, a w punktach newralgicznych nawet do 30. I zdecydowana większość kierowców do takich ograniczeń stosuje się (wysokie mandaty!). Na głównych arteriach komunikacyjnych ograniczenie do 70 km/h. I tu podobnie, mimo, że ilość pasów zachęcałaby do szybszej jazdy, niewielu decyduje się na to. Przyznam, że mimo przyzwyczajeń wyniesionych z polskich dróg, podoba mi się tego rodzaju dbałość o bezpieczeństwo na drogach. Przejechałem przez centrum Berlina w przewidywanym czasie i wyjechałem na drogę wylotową. Wkrótce dotarłem do zjazdu i po kilkunastu minutach byłem w Priort.

Miejscowość to niewielka z czystymi i estetycznie utrzymanymi domostwami. Główna droga biegnąca przez Priort przecięta jest linią kolejową, przy której znajduje się przystanek. Tam też skierowałem swe kroki. Najprawdopodobniej kiedyś była tu stacja kolejowa, o czym może świadczyć opuszczony budynek powoli zamieniający się w ruinę. Co najważniejsze przy przystanku znajduje się tablica informacyjna z planem wsi. Aby dojść do starszej części Priort z kościołem i cmentarzem należy przejść przez tory i skierować się w prawo, w zadrzewioną aleję pokrytą kostką brukową, noszącą nazwę Priorter Dorfstrasse.

 


Priort jest dość starą wsią. Najstarsze historyczne wzmianki o niej pochodzą z 1375 roku. Wtedy większość ziem w okolicy należała do braci Fritza i Piotra von Pryerde vel Prigarde. W rękach ich potomków ziemie te znajdowały się aż do drugiej połowy XVII wieku. W 1742 osiadła tu hugenocka rodzina Montenonów i posiadała dobra Priort aż do 1935 roku. Po drugiej wojnie światowej wieś Priort znajdowała się w Niemieckiej Republice Demokratycznej. Kościół z muru pruskiego, do którego wkrótce doszedłem, został zbudowany w roku 1745 przez przedstawiciela hugenockiego rodu Montenonów: Jean Jacquesa Digeona de Montenon.


Świątynia w Priort, należąca obecnie do gminy ewangelickiej w Wustermark, jest pięknie położona w zacisznym miejscu wśród drzew. Otoczona jest przez niewielki cmentarz. Znalazłem na nim kilka polsko brzmiących nazwisk, jak na przykład Karczewski. Większość nagrobków jest jednak stosunkowo młoda, rzadko który został ustawiony przed drugą wojną światową. Wyjątkiem jest kilka nagrobków rodziny Montenon przy jednej ze ścian kościoła. Nieopodal nich znajduje się pomnik mieszkańców wsi poległych w wojskach Hitlera podczas drugiej wojny światowej.




Po wyjściu z cmentarza skierowałem się na zachód do odległej o 3 km wioski Buchow-Karpzow o podobnie dawnej metryce, jak sąsiednie Priort. Pierwsze wzmianki o niej pochodzą bowiem z 1352 roku. Niegdyś Buchow i Karpzow były dwiema oddzielnymi wsiami należącymi do rodzin Arnim i Holst. Od 1717 roku należały one do Kaspara Friedricha von Bredow i w posiadaniu rodziny von Bredow majątek znajdował się aż do 1945 roku. Tuż po wjeździe do wsi zatrzymałem się przy niedużym kościółku. Chorągiewka nad wieżą kościoła podaje datę 1824, gdy kościół pochodzący z 1678 roku otrzymał nową wieżę i dach. Z lewej strony świątyni znajduje się malutki cmentarz, a na nim nagrobki dwóch rodzin: von Bredow i skoligaconej z nią Peschke. Raczej nie chowano tu innych, mniej majętnych mieszkańców wioski.

Za kościołem droga prowadzi w stronę malowniczego kanału Haweli. Powstał on w ciągu roku od maja 1952 roku do czerwca 1953 roku, jako obejściowa droga wodna omijająca Berlin Zachodni, w ramach projektu tworzenia obwodnicy transportowej Berlina. Tuż za kanałem znajduje się zaś stary budynek młyna.




Wkrótce dojechałem do drogi Falkenrehde-Wustermark, skręcając właśnie do tej drugiej miejscowości, gdzie znajduje się kościół parafialny gminy ewangelickiej obejmującej między innymi Priort i Buchow-Karpzow. Przy kościele znajduje się zaś niewielki, lecz nieco większy niż w Priort cmentarz. Wcześniej, na długo przed przyjazdem próbowałem ustalić telefonicznie, gdzie mogło znajdować się miejsce pochówku prapradziadka Marcina. Cmentarz przy kościele ewangelickim w Wustermark służył podobno pochówkom nie tylko ewangelików. Pani pastor nie potrafiła jednak wskazać miejsca, gdzie pochówek mógł mieć miejsce. Podobnie, jak w Priort, napotkałem tu nazwiska polsko brzmiące, jak na przykład Jakubowski. Także w Wustermark, nagrobki sprzed 1945 roku były rzadkością. Tak więc podczas niedawnej wyprawy odpowiedzi na pytanie, gdzie mógł znajdować się grób Marcina Uzarka nie uzyskałem.

niedziela, 7 sierpnia 2011

Zagadka chrztu Józefy Uzarek

Przeglądając mikrofilmy zawierające księgi chrztów, ślubów i zgonów rzymskokatolickiej parafii w Ostrzeszowie z drugiej połowy XIX wieku, w poszukiwaniu metryki chrztu prababci Józefy Paczkowskiej z Uzarków, natrafiłem na ciekawostkę. Sam zapis w roku 1888 odnalazłem, ale kratki, które powinny zawierać dane ojca, są puste.


Jest to o tyle dziwne, że wszystkie późniejsze dokumenty (metryki obu ślubów Józefy uzyskane z niemieckiego Standesamtu, akt zgonu z USC) wymieniają ojca z imienia i nazwiska (Marcin Uzarek), podają jego profesję (robotnik), a metryki ślubów podają nawet miejsce zgonu (Priort). W zapisie o chrzcie zaś jest pusto, widnieją tylko imię i nazwisko matki - Balbina Kaczmarek.

Na mikrofilmach z danymi parafii ostrzeszowskiej nie odnalazłem także zapisu o ślubie Marcina Uzarka z Balbiną Kaczmarek. Nie przypuszczam jednak, aby Józefa była dzieckiem nieślubnym. Gdyby tak było i nazwisko ojca w momencie chrztu było nieznane bądź nie zostało ujawnione, co przemawiałoby za tym, aby ujawniać je później, w kolejnych dokumentach, podając profesję, a nawet miejsce zgonu ojca?

Skłaniam się ku innej hipotezie. Marcin Uzarek był innowiercą, najprawdopodobniej ewangelikiem. Co prawda i w tym wypadku dziwne byłoby nie wpisanie danych ojca. Jednakże w księgach metrykalnych parafii rzymskokatolickiej w Ostrzeszowie, które przeglądałem, parafii dość w końcu licznej, nazwisko Uzarek w ogóle nie występuje.

Występuje natomiast zupełnie podobny zapis o chrzcie na 4 lata przed urodzeniem mojej prababci. Zostaje wówczas ochrzczona Marianna, danych ojca nie ma, natomiast jako matkę wpisano Balbinę Kaczmarek. Nie mam pewności, czy Marianna jest siostrą Józefy, różnią się miejscem urodzenia - Józefa urodziła się w Siedlikowie, Marianna w miejscowości Niedźwiedź. Na inne tego typu zapisy o chrzcie dzieci Balbiny Kaczmarek nie natrafiłem. Być może Marcin z Balbiną wzięli ślub w kościele luterańskim, gdzie byli też później chrzczeni synowie, natomiast córki zgodnie z wyznaniem matki w kościele katolickim?

środa, 24 marca 2010

W poszukiwaniach genealogicznych ważny jest nos i odrobina szczęścia

Od pewnego czasu nosiłem się z zamiarem poszukiwań aktu ślubu prababci Józefy Uzarek z pierwszym mężem, niejakim Kurosińskim. O prababci pisałem między innymi tu. Co wiedziałem? W sierpniu 1914 poślubiła w Bottrop, po śmierci pierwszego męża, mego pradziadka Józefa Paczkowskiego. Z pierwszego małżeństwa miała dwoje dzieci. Nie wiedziałem kiedy poślubiła Kurosińskiego, nie wiedziałem gdzie, nie wiedziałem kiedy zmarł, nie wiedziałem nawet jak miał na imię.

Postanowiłem zacząć od ksiąg stanu cywilnego w Bottrop. Ewentualności było kilka:

1. Urzędnikowi nie będzie się chciało sprawdzać szerokiego zakresu lat, o jaki poprosiłem.
2. Urzędnik sprawdzi księgi, ale nic nie znajdzie. Skąd bowiem pewność, że ślub miał miejsce w Bottrop?
3. Jeśli szukana metryka nie odnajdzie się w Bottrop, postanowiłem szukać w macierzystej parafii prababci, do której należała miejscowość Siedlików - miejsce urodzenia. Ale przecież urodzić mogła się w Siedlikowie, a mieszkać z rodzicami zupełnie gdzie indziej. Poza tym ślub mogła zawrzeć gdziekolwiek, choćby w drodze do Bottrop. Mogła na przykład znaleźć pracę zarobkową w zupełnie innej miejscowości. Ojciec Józefy, Marcin Uzarek zmarł przecież w Priort w Brandenburgii. Równie dobrze przez pewien czas mogła mieszkać właśnie w Priort albo w miejscu zupełnie mi nie znanym.

Napisałem do Standesamt w Bottrop i akt się odnalazł! Wiele ciekawych rzeczy z niego wynika. Ślub pomiędzy Aleksandrem Kurosińskim, a Józefą Uzarek miał miejsce w Bottrop w dniu 25 stycznia 1913 roku, a więc niespełna 20 miesięcy przed ślubem prababci z pradziadkiem. Biorąc pod uwagę fakt, że Józefa miała z Aleksandrem dwójkę dzieci, musiały rodzić się w krótkim 20-miesięcznym okresie czasu. Ale można przyjąć i inną perspektywę. Na fotografii ślubnej pradziadków siedzi dwójka dzieci (już nie niemowlaków) i najprawdopodobniej są to dzieci Aleksandra i Józefy, a skoro tak, to musiały rodzić się jeszcze przed ślubem. Chyba, że siedzące na fotografii dzieci nie są dziećmi Józefy albo fotografia o której pisałem wcześniej nie jest fotografią ślubną mych pradziadków.
Cóż jeszcze ciekawego można odczytać z aktu zawarcia małżeństwa? Aleksander Kurosiński był równolatkiem mej prababci. Urodził się w Odolanowie, a więc w niedalekim sąsiedztwie Siedlikowa. Czy młodzi małżonkowie poznali się już w Nadrenii, czy może wcześniej w południowej Wielkopolsce? Aleksander Kurosiński pracował w Bottrop jako robotnik fabryczny, Józefa w czasie ślubu pozostawała bez zajęcia.
Ojciec Józefy, Marcin Uzarek nie żył już w 1913 roku. Jako ostatnie miejsce pobytu podane zostało wspomniane Priort. Natomiast Balbina, mama Józefy, w momencie ślubu mieszkała w Horst, a nie w Bottrop, jak rok później.

środa, 21 stycznia 2009

Ginący ślad odnalazłem

Notka opublikowana w "salonie24", 19 lutego 2008 roku.


Szlak żółty wiodący do Narwiańskiego Parku Narodowego rozpoczyna się na rogatkach Białegostoku w dzielnicy Nowe Miasto. Po przejściu skrzyżowania ulic Pułaskiego i Paderewskiego mija się z lewej strony dawny sklep PMB (obecnie Galeria Stokrotka), następnie należy przejść przez tory kolejowe oddzielające Białystok od miejscowości Kleosin i wejść do lasu. Piaszczysta droga wiedzie do Turczyna, pięknie położonej wioski w dolinie. Dalej szlak skręca w lewo, mija hurtownię Amper-Tur (Gdyby nie szyld, mogłaby to być np. kwatera turystyczna, tak ładnie wkomponowane są jej zabudowania w otaczający drzewostan) i po dłuższym spacerze dochodzi się do zabudowań miejscowości Księżyno. Po prawej widać intrygującą bramę z napisem na biało-czerwonym tle: Dwór Legionistów. Obszerne, zalesione podwórko otoczone metalowym płotem z imponującymi zabudowaniami sprawia wrażenie posiadłości finansowego krezusa w sile wieku, pielęgnującego swoje zamiłowanie do tradycji patriotycznej. Przy dworku krzyżuje się kilka dróg leśnych, ale szlak urywa się nagle. Trzeba sporo przejść, a wcześniej sprawdzić kilka zupełnie błędnych kierunków, aby ujrzeć znów żółte znaki, daleko za zabudowaniami dworku, przy Trakcie Napoleońskim wiodącym do Niewodnicy Kościelnej.

Niewodnica Kościelna zadaje kłam potocznej opinii o Podlasiu, jako regionie biednym. Napotkać tu można liczne, w prawdziwym tego słowa znaczeniu rezydencje, najczęściej w otoczeniu lasu, z wysokimi płotami i zainstalowanymi systemami monitorująco-alarmowymi. Jest to niewielka miejscowość okolona malowniczo lasami, położona przy linii kolejowej Warszawa-Białystok. Z okien pociągu widać biały budynek kościoła z charakterystyczną, prostopadłościennego kształtu wieżyczką, przykrytą czerwonym dachem. Niedaleko kościoła, na wzgórzu leży cmentarz, a stąd droga przez Klepacze prowadzi do Białegostoku. W przeciwnym kierunku, przy skrzyżowaniu dróg wiodących do Białegostoku i wsi Trypucie stoi, jak to na rozstajach dróg, metalowy krzyż z przybitą na kamiennym postumencie tabliczką o następującej treści:
„Od powietrza
Głodu ognia i wojny
Wybaw nas Panie
Fundator An. Kaczyński
1917 r.”
Tuż obok można się zaopatrzyć w sklepiku w prowiant na dalszą drogę. Polecam zwłaszcza swojskie wędliny (ten zapach szynki naprawdę wędzonej). Obok sklepu w słoneczne dni rozstawione są stoliki, przy których miejscowi mieszkańcy dyskutują przy szklanicy piwa, zimą zaś przesiadują na dwóch, specjalnie do tego celu przeznaczonych, plastikowych krzesłach we wnętrzu sklepu.

Z Niewodnicy Kościelnej żółty szlak wiedzie bocznymi drogami do wsi Trypucie, gdzie znów przy skrzyżowaniu z drogą do wsi Zawady bardzo łatwo jest go zgubić.

To zanikanie szlaku i żmudne odnajdywanie go przyszło mi na myśl w związku z pewnym odkryciem natury genealogicznej. W czerwcu 2007 roku napisałem notkę o ciekawej historii związanej z fotografią ślubną, najprawdopodobniej ślubu mych pradziadków – Józefa Paczkowskiego i Józefy z Uzarków. Postanowiłem wtedy mimo wszystko odnaleźć ich metrykę ślubu, mimo że urzędnik w Bottrop (Nadrenia) nie odnalazł takiej w księdze ślubów za rok 1915. Na forum genealogicznym w internecie otrzymałem dane kontaktowe do prawdopodobnej parafii, gdzie mogli wziąć ślub moi pradziadkowie. Napisałem list, ale po krótkim czasie dostałem odpowiedź, że metryki poszukiwanej przeze mnie nie ma i że powinienem spróbować poszukiwań z powrotem w Urzędzie Stanu Cywilnego (Standesamt) lub w innej parafii. Cóż było robić, w październiku napisałem kolejny list do Urzędu z prośbą o rozszerzenie okresu poszukiwań do roku 1912. Wcześniej prosiłem o sprawdzenie istnienia metryki tylko w roku 1915, przypuszczając, że mój dziadek urodzić się musiał tuż po ślubie swych rodziców, a że data urodzenia dziadka to 1916 rok, za prawdopodobną datę ślubu rodziców przyjąłem rok 1915. Napisałem list i czekałem. Minął listopad, grudzień, styczeń, a odpowiedzi z Urzędu nie było.
Postanowiłem dzwonić. Pierwszy telefon do Urzędu Stanu Cywilnego nie przyniósł rezultatu. Uprzejma pani poprosiła o telefon za pół godziny. Po pół godzinie niestety nikt nie odbierał telefonu.

Przypomniałem sobie, że w czerwcu, gdy otrzymałem list z metryką urodzenia dziadka, napisano w nim, że sprawę poszukiwań metryki ślubu pradziadków odesłano do archiwum miejskiego w Bottrop. Odnalazłem w googlach stronę archiwum, telefon został wykonany i ... nastąpił krok do przodu w poszukiwaniach. Ksiąg metrykalnych ani ksiąg stanu cywilnego z interesującego mnie okresu czasu nie mieli (odesłali z powrotem do Urzędu Stanu Cywilnego), odnaleziono natomiast kartę meldunkową mego pradziadka z roku 1914, w której podany był adres (Prosperstrasse 202) oraz informacja, że pod tym adresem zamieszkał z poślubioną 8 sierpnia 1914 roku wdową po Aleksandrze Kurosińskim, Józefą Uzarek. A więc 1914 rok, a nie 1915.
Teraz, po kolejnym telefonie do Urzędu Stanu Cywilnego i podaniu konkretnej daty ślubu, metryka ślubu pradziadków została w ekspresowym tempie odnaleziona. Dzięki uprzejmości pań urzędniczek została też szybko przesłana do mnie. Ileż tam nowych informacji!

„[...]Przed niżej podpisanym urzędnikiem stanu cywilnego stawili się:
1. górnik Józef Paczkowski [...] urodzony w Krzyżownikach, powiat Poznań Zachód[...]”

Czyli pradziadek przyjeżdżając w 1920 roku do Polski i budując dom w Krzyżownikach, wracał do miejsca urodzenia!

„[...]Syn zmarłego murarza Wawrzyńca Paczkowskiego, ostatnio zamieszkałego w Krzyżownikach i jego małżonki Katarzyny z domu Urbaniak, zamieszkałej w Poznaniu.[...]”

To ciekawe. Wynika z tego, że w linii męskiej, aż do mego pokolenia profesja ani razu nie przeszła z ojca na syna. Wawrzyniec był murarzem, jego syn górnikiem, wnuk rzeźnikiem, prawnuk zajmował się ochroną środowiska, a praprawnuk pracuje w branży telekomunikacyjnej.

„[...]2. wdowa Józefa Kurosińska z domu Uzarek, bez zawodu, urodzona w Siedlikowie, powiat Ostrzeszów, zamieszkała w Bottrop przy Prosperstrasse 257 [...]”

Kolejna rewelacja! Józefa również urodziła się na terenach zaboru pruskiego w południowej Wielkopolsce. Czyli emigracja jej rodziców, zarobkowa najpewniej, miała miejsce najwcześniej w końcówce XIX wieku. Chyba, że Siedlików był zupełnie przypadkowym miejscem urodzenia prababci.

„[...]Córka zmarłego robotnika dniówkowego Marcina Uzarka, ostatnio zamieszkałego w Priort w Brandenburgii i jego żony Balbiny z domu Kaczmarek zamieszkałej w Bottrop.[...]”

Z powyższego wynika, że na emigrację ruszyli już rodzice Józefy. Czy Marcin Uzarek zmarł w Priort i dopiero wtedy Balbina z córką ruszyły w poszukiwaniu kolejnej pracy do Bottrop, czy też małżonkowie Marcin i Balbina rozdzielili się w poszukiwaniu pracy, a może rozeszli? To pozostaje do dalszych ustaleń.

W Bottrop polscy emigranci zarobkowi musieli stanowić liczną kolonię. Skąd te przypuszczenia? Pod aktem zawarcia małżeństwa Józefa i Józefy podpisali się następujący świadkowie:
Johann Konopka i Jozef Chlodek.

Kontaktując się z urzędnikami w Bottrop rozmawiałem z paniami o nazwiskach polsko brzmiących: Biskup i Radlewski.

W maju 2006 roku na moją skrzynkę e-mailową dotarł zaś następujący zapisek:

„Z „Kroniki ZBOWiDU w Czyżowicach (powiat Wodzisław Śląski):

Gdy zaś po wojnie roku 1870 z Francją Prusy wygrały, Francja mu musiała dać 5 miliardów odszkodowania, zaczęły Prusy budować przemysł, kopalnie w Westfalii, Nadrenii,przyjeżdżali agenci i zbierali do kopalń i werków. Tak też Czyżowianów nie brakło do kopalń w Bottropie, Alstadem, Herten, Oberhusen, Szalke, Gelsenkirden. Co pojechali pierwsi byli Józef i Francek Klimkowie, Zając Józef, Zieliński Staniek, Płaczek Jan, Gałązka.
Krakowczyk z żoną, to była pierwsza Czyżowianka z mężem w Bottropie. Tak potem przyjeżdżali...zaczęli wyjeżdżać Czyżowianie. Z innych okolic tu rybnickiego i raciborskiego i tak się zaludniło to miejsce Bottrop, że jakem ja tam pracowałem ostatniego roku 1906 to już było 2200 mieszkańców, w tym 2/3 samych Polaków. Tam mieliśmy polskie piekarnie,rzeźnictwo, krawiectwo, Towarzystwo św. Barbary, św. Jacka, Towarzystwo Śpiewu, zabawy polskie i dużo Niemców nauczyło się po polsku. Tam się Czyżowianie dorobili, przyjeżdżali z powrotem i rozbudowali Czyżowice.”

P.S. Dziękuję memu serdecznemu koledze Leszkowi za prowadzenie rozmów w języku niemieckim oraz Piotrowi, za przetłumaczenie na polski metryki ślubu oraz podanie ciekawych linków.