Pokazywanie postów oznaczonych etykietą muzeum. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą muzeum. Pokaż wszystkie posty

środa, 10 sierpnia 2022

Zákinthos wakacyjnie

 Skąd pomysł?

Kilka lat temu byliśmy w Trzepnicy na zjeździe rodziny Nalepów. W rozmowach z Wandą Amarantidou usłyszeliśmy wtedy sporo o Grecji, jej kulturze, języku i prawdziwej perełce - Ikarii. Wanda Grecji poświęciła większość swego zawodowego i prywatnego życia. Jakiś czas później do mych rąk trafiła jej książka "Juliusz Słowacki i Grecja nowożytna", w której opisana jest podróż poety do Grecji w roku 1836. Wśród cytowanych fragmentów "Podróży do Ziemi Świętej z Neapolu" - poetyckiej relacji z wyprawy znalazł się taki ustęp:

"A potem wszedłszy na fortecy góry,
Spojrzałem: Zante szmaragdami siana,
W szczerych szafirów oprawna lazury,
Niebem i morzem dokoła oblana".

Zante to włoska nazwa wyspy Zákinthos, wszak w latach 1484-1797 roku należała do Republiki Weneckiej.

Minęło kilka lat od tamtego spotkania, podczas którego greckie ziarno zostało zasiane. W tym roku wybraliśmy Grecję na miejsce wakacyjnego odpoczynku. O wyborze między Ikarią, a Zákinthos zadecydował czysty przypadek.

Limni Keri

Już nie pamiętam dlaczego wybraliśmy akurat Limni Keri szukając noclegu na Bookingu. Nie lubimy spędzać wakacji w Zakopanem, Władysławowie czy Krynicy Morskiej, jeśli wiecie, co mam na myśli. Staraliśmy się uniknąć podobnego rodzaju kurortów na Zákinthos. Krótko po wyborze miejsca trafiłem na blog Siga Siga. To co w przytoczonym artykule przeczytałem, potwierdziło się po przylocie na wyspę. Dokonaliśmy trafnego wyboru. Limni Keri to wioska leżąca nad samym morzem na południu wyspy. Jest spokojna, nie ma tu tłumu turystów, są trzy sklepy spożywcze, piekarnia ze świeżymi wypiekami co rano, kilka tawern, bardzo urokliwa nieduża plaża z widokiem na pobliską wyspę Marathonisi i otaczające dolinę wzgórza.


Maria Studios
Pensjonat wybraliśmy przez Booking. Szukaliśmy mieszkania dwupokojowego z kuchnią i łazienką i wybrany obiekt spełniał te wymagania. Po przyjeździe mieliśmy wrażenie, że sypialnia jest trochę mała (duże łoże, niewielka szafa na ubrania, skromne miejsce do pracy z laptopem), ale później okazało się, że większej nam nie było trzeba. W drugim pokoju bardzo obszernym był telewizor, oraz aneks kuchenny, gdzie przygotowywaliśmy śniadania. Z obu pokojów były wyjścia na tarasy. Z tego większego korzystaliśmy codziennie w porze śniadań. To co nas bardzo zaskoczyło to codzienne dyskretne sprzątanie pokojów z wymianą pościeli i ręczników co trzy dni. Nie można napisać o Maria Studio bez kilku słów o jej właścicielce, bardzo opiekuńczej i pomocnej. Nie raz wracaliśmy wieczorem do pokoju z prezentem w postaci wina. Gdy potrzebowaliśmy wynająć samochód na jutro i nigdzie gdzie dzwoniliśmy nie było takiej możliwości, Maria wieczorem, po kilku dosłownie telefonach, zorganizowała nam samochód i rano wyznaczonej godzinie auto podjechało pod pensjonat. Gdybym miał napisać, czy polecam to miejsce, odpowiedziałbym: zdecydowanie.


środki transportu
Do najbliższych miejscowości wybieraliśmy się często pieszo, jednak w lipcowym upale nie jest to najlepsza opcja, chyba, że wybierzemy się rano, zanim słońce zamieni wyspę w piec. Niestety na Zakynthos nie sprawdzają się piesze wędrówki bocznymi drogami. Google Maps często prowadzi ścieżkami na środku których w pewnym momencie wyrastają zabudowane i zamieszkane posesje. Z drugiej strony aplikacja ta często nie pokazuje ścieżek uczęszczanych przez lokalną ludność, znacznie skracających odległości. Chodzi się więc raczej drogami asfaltowymi, na których ruch nie jest szczególnie duży.

Często korzystaliśmy z autostopa. Ani razu nie czekaliśmy długo na podwózkę, za to mieliśmy okazję poznać ludzi z różnych zakątków świata. Byliśmy podwożeni prze Bułgara, Polaków, Włochów, Belgów, Francuzów, Australijczyków, Greków. Sami, gdy w końcu wynajęliśmy auto, zrewanżowaliśmy się tym samym Francuzkom w pobliżu plaży Gerakas. 

Do miejscowości położonych na wschodnim i południowo wschodnim wybrzeżu dobrą opcją jest jazda publicznym autobusem. Zaletą jest bardzo niska cena, punktualność i dobre warunki wewnątrz. Wadą niska częstotliwość kursów. Z Limni Keri do Zákinthos, jedynego miasta na wyspie jeździły w ciągu dnia dwa autobusy. 

Do zachodniej części wyspy, moim zdaniem najpiękniejszej, i dość odludnej nie kursuje transport publiczny. Jedyną opcją jest wynajem samochodu. Po zakyntońskich drogach (inną polską nazwą wyspy jest Zakrętos) jeździ się wolno ze względu na krętość dróg. Brak tu autostrad. Prędkość 70 km/h wydaje się na większości odcinków czystym szaleństwem.

Inną opcją transportu między miejscowościami leżącymi na wybrzeżu jest taksówka wodna (taxi boat). Jest to opcja dość droga, ale ma swoje zalety: szybkość transportu oraz piękne widoki. Najlepsza opcja podróży wtedy, gdy po całodziennym zmęczeniu nie ma się już na nic ochoty.

Agios Sostis, wyspa Cameo
Poza plażowaniem i chłodzeniem się w wodzie, co nie jest złym pomysłem na upał, ale po paru dniach śmiertelnie nudzi, staraliśmy się zwiedzać. Wyspa Cameo w Agios Sostis, jako najbliżej położona Limni Keri była naszym pierwszym celem podróży. Postanowiliśmy zdobyć ją pieszo idąc brzegiem morza w kierunku północno-wschodnim najdalej, jak się da. Szybko porzuciliśmy jednak ten szlak ze względu na kolczaste zarośla porastające kamienisty brzeg morza. Do Agios Sostis doszliśmy pieszo lokalnymi drogami w upale. Niewielka wysepka Cameo, którą łączy drewniany mostek z brzegiem jest bardzo urokliwa. Wyłania się z wody, ukazując warstwowo poukładane jak na cieście skaliste, urwiste brzegi. Po dwóch godzinach pieszej wędrówki w upale, zaciszna plaża na wyspie Cameo z charakterystycznymi, powiewającymi na wietrze kawałkami białego materiału, okazała się spełnieniem marzeń. Moczyliśmy się w wodzie, drzemaliśmy na kocu, podziwialiśmy widoki. Podobno w XV wieku wyspa Cameo była częścią Zákinthos, ale po trzęsieniu ziemi w 1663 roku odłączyła się od lądu. Na pamiątkę po wizycie na Cameo został nam breloczek z naszym zdjęciem.


gaje oliwne
Wyspę Zákinthos można podzielić na dwie główne części, których wyznacznikiem jest ukształtowanie terenu: część północno-zachodnia - górzysta, bez transportu publicznego, część południowo-wschodnia - położona w dolinie, całkiem nieźle skomunikowana. W dolinie drzewa oliwne rosną wszędzie. Widać je co krok w Limni Keri, ale o tym, jak wielki procentowo obszar zajmują gaje oliwne przekonaliśmy się po raz pierwszy podczas wyprawy do wyspy Cameo. Gaje te nie dają żadnego cienia w upał, ziemia i słaba trawa są całkowicie wyschnięte wokół. Drzewa są niskie o powykręcanych pniach z niewielkimi listkami i takimiż owocami, których zbiory przypadają na październik. Aż trudno uwierzyć, że tak niepozorne drzewa oferują taki przysmak. 

Świeży zakyntoński chleb z oryginalnie smakującą chrupiącą skórką i lekko żółtawym miąższem, maczany w oliwie na śniadanie, jedzony ze świeżymi warzywami i owocami, palce lizać!


przydrożne kapliczki
Po raz pierwszy natknęliśmy się na taką w gaju oliwnym w drodze do wyspy Cameo. Z daleka wyglądała, jak grill. Tylko krzyż wykuty w kamieniu na szczycie obiektu świadczył o tym, że to kapliczka.



Natykaliśmy się również na większe obiekty, jak i na zupełne małe, rodzinne, we wgłębieniach murów otaczających domostwa. Czułem się trochę, jak na Podlasiu, choć stylistyka greckich prawosławnych kapliczek oraz materiał, z jakiego powstały są zupełnie inne.

jaskinie Keri
Wybraliśmy się do tego miejsca autostopem. Piękne widoki z klifu na jaskinie i na wyspę Mizithres, będącą celem wielu rejsów łodzią o zachodzie słońca. Ustęp ze Słowackiego jak ulał pasuje do tego miejsca. To tu zobaczyliśmy po raz pierwszy największy urok wyspy Zákinthos: błękitne morze widziane z wysokości klifu i przepięknie ukształtowana linia brzegowa. Do jaskiń Keri wynajęliśmy innego dnia rejs łodzią. To również niesamowite przeżycie, choć nieco innego gatunku. Kąpiel w głębokiej wodzie w sąsiedztwie jaskiń i majestatyczne skały wokół warte podróży łodzią.


wioska Keri
Wieś Keri została przedstawiona na blogu "Siga Siga" jako oaza dzikości i naturalności. Zeszliśmy do niej pieszo, wracając z punktu widokowego na jaskinie Keri przy latarni morskiej. Moje wyobrażenia zostały zweryfikowane nieco. Przed oczami miałem przecież owce, kozy, gaje oliwne. Przede wszystkim Keri nie jest aż taką małą wioską. Nie widzieliśmy kóz i owiec, za to gaje oliwne są wszechobecne. Jest w niej parę starych kamiennych budynków. Mam tu na myśli budynki sprzed trzęsienia ziemi w 1953 roku, które spowodowało zniszczenia 90 % zabudowy wyspy. Trafiliśmy do bardzo klimatycznej tawerny Allegro, gdzie mogliśmy się przede wszystkim napić zimnej kawy, coli, piwa - czego dusza zapragnie oraz raczyć się świeżym chlebem z oliwą, oliwkami i serem feta.
W Keri znajduje się kościół sprzed trzęsienia ziemi z oddzielną dzwonnicą, a właściwie należałoby powiedzieć cerkiew, choć architektura greckich świątyń w niczym nie przypomina podlaskich cerkiewek. Budynek datowany jest na rok 1620, choć obecny wygląd świątynia zawdzięcza renowacji z 1745 roku. Prawdę mówiąc nie spodziewałem się zobaczyć na wyspie tak starej świątyni, naczytawszy się wcześniej wiadomości przewodnikowych. Później już okazało się, że takie miejsca na  Zákinthos nie są wyjątkiem. Wioska Keri poza kamiennymi budynkami, zrobiła na nas wrażenie mnogością kwiatów w przydomowych ogrodach, co na tle wydawałoby się kamiennej pustyni dodawało niezwykłego kolorytu temu miejscu. Może nie jest to aż tak dzikie miejsce, jak sobie wyobrażałem, ale z dala od głównych szlaków zachowało w sobie sporo z zakyntońskiej urokliwej prowincji.



Koiliomenos
Nadszedł ten dzień, kiedy postanowiliśmy zobaczyć zachodnią część wyspy: najstarsze drzewo oliwne w Exo Chora, cmentarzysko kultury mykeńskiej w Kambi oraz widok z klifu przy białym krzyżu w tej samej wiosce. Niestety do tej części wyspy nie jeździ transport publiczny, a na jazdę autostopem ze względu na odległość nie zdecydowaliśmy się. Pozostało wynająć samochód. Wyruszyliśmy rano, a droga wspinała się stopniowo coraz wyżej i wyżej. Pierwszą urokliwą wioską w której zatrzymaliśmy się była Koiliomenos. Przyciągnęła moją uwagę niezwykła XIX-wieczna wieża dzwonnica stojącego po drugiej stronie ulicy kościoła Agios Nicolaos. Wyrosła nagle pośród niskiej zabudowy. Chwilowy postój i dalej w drogę.


Exo Chora
Wioska z najstarszym drzewem oliwnym w Grecji, datowanym na 2500 lat, zlokalizowana przy zachodnim wybrzeżu wyspy Zákinthos. Drzewo wciąż owocuje. W okolicy Exo Chora auto wspięło się dość wysoko, a sąsiednie wioski rozrzucone były rzadziej niż w dolinie. Miejsce gajów oliwnych zastąpiły pięknie pachnące lasy sosnowe. Najstarszego drzewa oliwnego nie sposób nie zauważyć. Rośnie rozłożyście w centrum wioski, ma olbrzymi, gruby pień, powykręcany na różne strony. Pomyśleć, że nadal owocuje, a rosło już kilkaset lat przed Chrystusem.

W Exo Chora warto obejrzeć również XVII-wieczny kościół Saint Nikolaos, architektonicznie podobny do tego, który widzieliśmy w Keri. 


klif w Kambi
Turkus, czysty błękit, zieleń i biel opadających do wody skał, ich dzikość i majestat. Na to piękno można patrzeć codziennie, dumając nad potęgą natury. Będąc w Kambi nie można pominąć pięknych widoków z klifu przy białym krzyżu poświęconemu ofiarom II wojny światowej. Po raz pierwszy przekonuję się do tego, że zachodnia część wyspy jest moją ulubioną.


plaża Gerakas
Bywa określana najpiękniejszą plażą na wyspie. Jest pięknie położona w otoczeniu skał, nie powiem, a z racji tego, że to miejsce wylęgu żółwi Karetta, nie ma na przybrzeżnych wodach żadnych łodzi. Jest spokojnie i w miarę cicho. Jednak moim zdaniem, żadna plaża nie równa się widokom z klifów na błękitno-turkusowe wody Morza Jońskiego - patrz jaskinie Keri, klif w Kambi.



plaża Xigia
Jeden dzień poświęciliśmy na całodniową wycieczkę autokarową z biurem podróży Magic Tours. Muszę przyznać, że wycieczka była bardzo dobrze przygotowana pod względem logistycznym. Rano w umówionym miejscu podjechał po nas kierowca, a następne dowiózł nas do miejsca, gdzie za niespełna 5 minut wsiedliśmy do klimatyzowanego autokaru. Przewodniczka Weronika była doskonale przygotowana, a każdy z punktów na trasie był ciekawy. Jednym z nich była plaża Xigia. Z grot w pobliżu tej plaży wybijają chłodne źródła siarkowe. Plaża jest mała i zatłoczona z charakterystycznym zapachem zepsutych jaj unoszącym się w powietrzu, ale kąpiel w wodzie solankowo-siarkowo-kolagenowej jest prawdziwą przyjemnością. Poza tym jest zdrowa. Woda ma miejscami temperaturę w okolicy 10 stopni Celsjusza.



zatoka wraku
Chyba najsłynniejsze miejsce na wyspie. Napisano i obfotografowano je już wiele razy. Rdzewiejące szczątki statku przemytników tytoniu, który osiadł na mieliźnie w latach 60-ych, a odkryty został podobno niespełna dwie dekady później przyciągają turystów, którzy fotografują je od strony plaży i z klifu, gdyż wyglądają bardzo malowniczo, dzięki zacisznej plaży położonej wśród skał. Warto to miejsce zobaczyć, ale trzeba mieć na uwadze, że plaża jest cały czas zatłoczona w pogodne dni, a do punktu widokowego na klifie stoją kolejki.


muzeum pras do oliwek  w Lithakii
Nie mogło nas tam zabraknąć, zwłaszcza, że Lithakia to miejscowość sąsiednia do Limni Keri, a ogłoszenia na słupach zachęcające do odwiedzin muzeum widzieliśmy już w kilku miejscach w okolicy. Na miejscu, na zewnątrz można obejrzeć narzędzia używane do obróbki oliwek od połowy XIX wieku. A w środku spróbować oliwy z dodatkami, oliwy z zakyntońskich oliwek dopio, czy pochodzącej z oliwek dziko rosnących. Dla wyjaśnienia procesu produkcji oliwek obejrzeć krótki film z napisami w języku polskim. A na końcu robiąc zakupy dowiedzieć się, że w Polsce oliwa z Zakynthos jest dystrybuowana przez jedną tylko firmę ... z Ignatek koło Białegostoku.


Marathias
Wioska położona nad morzem na wysokiej skale. Aby się do niej dostać, należy pokonać bardzo stromo wznoszącą się drogę w kierunku południowym od Limni Keri. Warto. Co chwilę można oglądać przepiękne widoki na zatokę, plażę w Limni Keri i wyspę Marathonisi. Albo zejść na urokliwą kamienistą plażę wśród skał. W Marathias doświadczyliśmy, co znaczy zjeść śniadanie na zewnątrz tuż po otwarciu tawerny, gdy promienie właśnie wzeszłego słońca delikatnie głaszczą taflę wody.


Agalas
To była nasza ostatnia podróż autostopem. Mieliśmy okazję poczuć, jak to jest pędzić po lokalnych krętych drogach. Podwozili nas Grecy. Agalas to ostatnie miejsce niejako po sąsiedzku, do którego chciałem koniecznie dotrzeć. Jedno z najciekawszych obok Limni Keri. Można tu obejrzeć muzeum i małą galerię sztuki współczesnego artysty Dionysiosa Gatriasa mieszczącą się po sąsiedzku z domem zbudowanym w roku 1796 przez jego przodka o tym samym imieniu. W muzeum znajduje się olbrzymich rozmiarów prasa do oliwek z XVIII wieku. Nieopodal galerii znajduje się odbudowany po pożarze w 1978 kościół z urokliwą starą dzwonnicą pochodzącą z XIX wieku. To nie koniec atrakcji. Wieś położona jest na wysokich skałach, a w nich znajduje się udostępniona dla turystów jaskinia Damianosa. Jednak największe wrażenie zrobiły na nas studnie zbudowane przez Wenecjan w XV wieku. Jest ich 12, z tym że jedna jest ukryta pod powierzchnią ziemi. Zimna woda ze studni wylana na rozgrzaną głowę w tamten upalny dzień podziałała naprawdę orzeźwiająco.


 
tawerna Konaki w Limni Keri
Najbliżej położona naszego pensjonatu, posiadająca bardzo urokliwie zaaranżowane wnętrze pełne roślin i kamienia. Bardzo dobre jedzenie. Królik po zakyntońsku w czerwonym sosie z cynamonem z talarkami ziemniaczanymi posypanymi bardzo popularnym na Zákinthos oregano, był daniem wyśmienitym. Wadą tego miejsca jest brak przystawek w cenie. Zaletą zaś są czwartkowe wieczory. Wówczas zespół na żywo gra tradycyjną muzykę grecką. Są też tańce, które prowadzą młodzi Grek i urokliwa czarnowłosa Greczynka. Pod koniec tańczą z nimi już wszyscy chętni, zarówno Greka Zorbę i inne tańce.


taverna Nicolas w Limni Keri
Pewnie nigdy nie trafilibyśmy do tego miejsca, gdyby nie przypadek. Po całym popołudniu spędzonym na plaży na wyspie Cameo, poprzedzonym dwugodzinnym marszem w upale, byliśmy już tak zmęczeni, że gdy wysiedliśmy z łodzi w porcie w Limni Keri nie mieliśmy ochoty niczego więcej szukać. Tawerna Nicolas to ostatnia po lewej stronie z szeregu tawern znajdujących się tuż przy plaży. Moje wyobrażenie było takie, że nie znajdziemy tam typowo greckiej kuchni, gdyż lokale te są nastawione na międzynarodowych turystów. Jakże się myliłem! Pierwsze zaskoczenie miało miejsce, gdy dostaliśmy darmową przystawkę, na którą składały się kawałki ciepłego chleba pita w ziołach z czarnym oliwkami i oliwą grecką. Pychota. Souvlaki jakie zamówiłem z mieszanego mięsa były porcją olbrzymią. Ale przede wszystkim bardzo smakowały. Sos tzatziki to temat na oddzielną opowieść. Na Zákinthos nie ma w nim śladu czosnku. Jest za to doskonały grecki jogurt i bardzo drobno starte świeże ogórki. Ogórki wypełniają wręcz całymi sobą sos jogurtowy. Jest on gęsty, nie przypomina w ogóle sosu tzatziki serwowanego w polskich restauracjach i barach. W Nicolasie wypiliśmy wtedy wieczorem karafkę ouzo, greckiej wódki na bazie anyżu. Nie jestem fanem anyżu, choć na zimno w Grecji wszystko dobrze smakuje. Przy następnej okazji zamawiałem ouzo w drinkach - znakomite połączenie z sokiem z pomarańczy i grenadyną. Nicolas odwiedziliśmy jeszcze dwukrotnie. Sardynki z grilla, czy potrawa z fasoli w sosie pomidorowym zwana gigantes były również bardzo dobre. Tawerna Nicolas przy plaży w Limni Keri to mój numer jeden spośród wszystkich odwiedzonych tawern.

tawerna Finale w Limni Keri
To niestety nasze największe rozczarowanie, jeśli chodzi o tawerny na Zákinthos. Pięknie położona na skale przy nabrzeżu zatoki Laganas, na samym krańcu drogi na wschód wzdłuż wybrzeża. Dalej już tylko skały i woda. Stoliki stały nad samym morzem z widokiem na Marathonisi. Zatrzymaliśmy się na chwilę przy jednym z nich w upale podczas marszruty do wyspy Cameo. Nie minęła dłuższa chwila, gdy podszedł do nas starszy mężczyzna i zaprosił na domowe jedzenie. No i wróciliśmy któregoś wieczoru. Niestety kozina z grilla, którą zamówiłem była strasznie twarda, podobnie souvlaki zamówione przez żonę (a mieliśmy już porównanie z tą samą potrawą z tawerny Nicolas). Tak rozczarowani nie byliśmy w stanie odpowiednio docenić prezentu w postaci darmowego tzatziki. Tak to bywa z rozczarowaniami... Choć Kamil zachwalał swoją doradę z grilla.


tawerna Agrilaki w Limni Keri

Jest położona na uboczu wioski od strony przeciwnej do plaży. Kiełbaski greckie z grilla były całkiem niezłe. Tzatziki również na wysokim poziomie. Specjalnością miejsca są owoce serwowane na deser, w cenie zamówienia. Pewnie wracalibyśmy tam nie raz, gdyby nie to, że odkryliśmy tawernę Nicolas.


tawerna Vrahos w Agios Marina
Trafiliśmy do tego miejsca zupełnie przypadkiem zjeżdżając z Kambi w górach w stronę półwyspu Vasilikos. Zjedliśmy tam pyszne gołąbki Dalmadakia w liściach winogron. Tawerna jest bardzo urokliwie położona na zboczu wzgórza, z którego rozciąga się przepiękny widok na dolinę. Dla tego widoku warto się w niej zatrzymać.


tawerna La Storia w Agios Nikolaos
Trafiliśmy do niej przypadkiem podczas postoju na lunch w trakcie wycieczki autokarowej z Magic Tours w porcie w Agios Nikolaos na wschodnim wybrzeżu. Pewnie zaszlibyśmy do niej nie raz, gdyż moje kleftiko, czyli potrawa jednogarnkowa z jagnięciny, ziemniaków i warzyw było wyśmienite.

tawerna Festini w Agalas
W przerwie między wyprawą do jaskini Damianosa a spacerem do studni weneckich usiedliśmy w tawernie Festini. Tu po raz pierwszy naprawdę zakosztowaliśmy greckiego stylu siga siga. Było bardzo niespiesznie. Siedzieliśmy przy stoliku otoczeni ze wszech stron roślinnością. Czasem przeleciał ptak, a pies gospodarzy z cierpliwością wykopywał roślinę z doniczki. W końcu mu się udało, więc poszedł się schować.
Pomidory i ogórki greckie są doskonałej jakości. Sałatka pomidorowo-ogókowa z oliwą tak tutaj popularna jest doskonała na przekąskę wczesnym popołudniem. Do tego filiżanka kawy greckiej i tzatziki.


cmentarz prawosławny w Keri
Na skraju wioski Keri, gdy wracaliśmy, tuż za kościołem natknęliśmy się na niewielki cmentarz. Muszę przyznać, że stylistyka zakyntońskiego cmentarza prawosławnego nieco mnie zaskoczyła. Szereg nagrobków kamiennych i prawie w każdym zdjęcia zmarłych umieszczone za szkłem szyby lub wolno stojące portrety rodzinne. Wszystkie krzyże bez wyjątku bez dolnej belki znanej z polskich cmentarzy prawosławnych.


cmentarzysko kultury mykeńskiej w Kambi

Jest to jedyne zorganizowane cmentarzysko kultury mykeńskiej na wyspie datowane na okres 1400-1190 p.n.e. Zostało odkryte w latach 30-ych XX wieku podczas budowy zbiornika na wodę. Większość z nich zostało wówczas splądrowanych. W latach 70-ych, gdy wykonywano prace archeologiczne, odnaleziono  14 kamiennych grobów wykutych w kamiennych skałach, spośród których tylko 2 nie były wcześniej plądrowane. Pojedyncze groby zawierały wiele pochówków. Prawdopodobnie były więc grobowcami rodzinnymi. Każdy z grobów pierwotnie przykryty był płytami kamiennymi. Zwłoki chowano w pozycji leżącej z lekko zgiętymi nogami. Tyle wiedzieliśmy przed podróżą. Zatrzymaliśmy samochód na skraju sosnowego lasu i zeszliśmy w dół zbocza na teren cmentarza. Wokół słychać było cykady, byliśmy otoczeni przez rosnące tu i ówdzie drzewa oliwne i sosny. Zdałem sobie sprawę, że to prawdopodobnie najstarszy cmentarz, który dotychczas odwiedziłem.


cmentarz żydowski w Zakynthos
Wyspa zamieszkana jest przez około 40 tysięcy ludzi, z czego jedna czwarta mieszka w jedynym miasteczku o nazwie Zakynthos na wschodnim wybrzeżu. W jeden z ostatnich dni wybraliśmy się do Zakynthos autokarem. Kościół świętego Dioniziosa, Alexandrou Roma, kawa wypita w jednej z tawern oraz miejski zgiełk, gdyż turystów w okresie wakacyjnym przyjeżdża na wyspę wielokrotnie więcej od liczby stałych mieszkańców. Mnie jednak interesował obiekt związany z pobytem Żydów na wyspie. Podczas II wojny światowej na populacja żydowska na wyspie wynosiła około 275 osób. Bardzo głośna jest historia uratowania Żydów zakyntońskich przed zakusami Niemców podczas okupacji wyspy. W roku 1944 Niemcy zażądali od burmistrza Zakynthos, Loukasa Karrera wydania listy wszystkich Żydów zamieszkujących wyspę w celu ich deportacji do obozów koncentracyjnych. Burmistrz wraz z arcypiskupem Chrysostomosem doprowadzili do ukrycia Żydów w różnych małych wioskach na wyspie, a na liście przekazanej Niemcom umieścili tylko dwa nazwiska - swoje. Po wojnie Żydzi opuścili Zakynthos, udając się do Aten bądź Izraela. Gdy w roku 1953 Zakynthos nawiedziło silne trzęsenie ziemi, jednym z pierwszych państw, które zaofiarowało swoją pomoc był Izrael.

Wspinałem się pod górę, aby znaleźć chwilowy odpoczynek w zaciszu kościoła Agios Georgios Filikon i zmoczyć czoło zimną wodą. Nieopodal, niemalże po sąsiedzku znajduje się brama prowadząca do cmentarza żydowskiego, całkiem nieźle utrzymanego z kilkudziesięcioma nagrobkami w większości w postaci skrzyń kamiennych. Cmentarz położony jest na zboczu wzgórza, stanowiąc niezły punkt widokowy na wybrzeże.



***
Chętnie wrócę kiedyś na Zakynthos. Najlepiej późną jesienną porą, po skończonym sezonie turystycznym. Zaszyję się gdzieś we wschodniej części wyspy. Na spacery wybiorę się do sosnowego lasu, albo nad brzeg klifów, a wieczorami będę sączył tsipouro do jakiejś pysznej greckiej potrawy, gdzieś w odludnej tawernie.

sobota, 26 lutego 2022

Izaak Celnikier

Wracam jeszcze na chwilę do ostatniego pobytu w Gorzowie. Odwiedziłem bowiem przy tej okazji muzeum w spichlerzu na Zawarciu. Było zamknięte, ale mogłem wejść i przejrzeć wydawnictwa przeznaczone do rozdania. Wybrałem sobie parę pozycji, a teraz gdy zacząłem przeglądać je w domu, okazały się nad wyraz interesujące. Zanim będę kontynuował, parę słów o bohaterze niniejszej notki, Izaaku Celnikierze.

Urodził się 8 maja 1923 roku w Warszawie, jako syn Szmuela i Estery Celnikierów. W latach 1934-1938 przebywał pod opieką Janusza Korczaka w Domu Sierot przy ulicy Krochmalnej 92 w Warszawie. Wtedy też, w roku 1937 wykonał dekorację do sztuki Aleksandra Lewina "Czy jutro będzie wojna?" W listopadzie 1939 roku przyjechał wraz z matką i siostrą Sarą do Białegostoku, znajdującego się pod okupacją sowiecką. Uczył się malarstwa w "Domu Narodowego Tworczestwa" pod okiem starszych artystów. W lutym 1941 roku wziął udział w zbiorowej wystawie malarstwa w Mińsku. Po zajęciu Białegostoku przez Niemców w 1941 roku trafił do getta, gdzie pracował w stolarni, a także atelier kopistów niemieckiego przemysłowca Oskara Steffena. Dzięki relacji Celnikiera znamy nazwiska artystów żydowskich, którzy znajdowali się w getcie białostockim. Byli to Salomon Białogórski, Abram-Adolf Berman, Rozaniecki, Tyber, Efraim i Menasze Seidenbeutel, Chaim Uryson, Natalia Landau, Gina Frydman, Abram Frydman, Krzeczanowski, Centnerszwerowa, Rolniccy ojciec i syn.  Po likwidacji białostockiego getta w sierpniu 1843 roku został aresztowany i przewieziony do obozu zagłady w Stutthof. Przeszedł przez obóz w Auschwitz i transport z Auschwitz do Sachsenhausen i następnie do Flossenburga. Podczas transportu z Flossenburga do Dachau wydostał się z pociągu, aby następnie zostać odnalezionym na stercie ciał przez amerykańskich żołnierzy. Chcąc wrócić do Białegostoku zgłosił się do Komendantury Radzieckiej. Na granicy w Czeskich Budziejowicach został wraz z innymi byłymi jeńcami radzieckimi oskarżony o zdradę. Trafił do sowieckiego obozu w Sumperku na Morawach. Udało mu się uciec przed ewakuacją obozu do sowieckich łagrów i za pomocą Caritasu wrócić do Białegostoku. Pracował przy ekshumacjach na gettowym cmentarzu przy Żabiej w Białymstoku. W Polsce przebywał do 1957 roku. Wtedy też podczas wyjazdu do Paryża na stypendium Ministerstwa Kultury i Sztuki postanowił zostać we Francji na stałe. Zmarł 11 listopada 2011 roku w Paryżu. Życiorys bardzo ciekawy, z którego przytoczyłem bardziej szczegółowo tylko tę część związaną z pobytem w Białymstoku i z powrotem do tego miasta.

W 2010 roku Muzeum Podlaskie w Białymstoku zorganizowało wystawę 24 grafik artysty zatytułowanych "La Mémoire Gravée" ze swych własnych zbiorów. Kolorem dominującym grafik Celnikiera jest czerń. Kłębiące się masy ludzkie w różnych dramatycznych momentach z życia w getcie, a później w obozach zagłady. Rozpacz, smutek i żal, tak można w skrócie określić uczucia wywoływane przez grafiki Celnikiera. Są ważnym dokumentem graficznym czasów planowej eksterminacji całego narodu, które mam nadzieję,  nie powtórzą się więcej.  Malarz zaczął je tworzyć po antysemickich wydarzeniach w Polsce w 1968 roku i pacyfikacji Pragi przez wojska sowieckie i polskie. Mam w domu katalog z tej wystawy, a grafiki, które wówczas oglądałem, wydawały mi się pamiątką po wydarzeniach, które były odległe i w czasie i w przestrzeni. Dziś, dwa dni po inwazji Rosji na całe terytorium Ukrainy patrzę na nie nieco inaczej.

Pora wrócić do mojej wizyty w gorzowskim spichlerzu. Jedną z książeczek, którą zabrałem do domu był katalog z 2005 roku zatytułowany "Pięćdziesiąt lat po wielkiej wystawie. Krąg Arsenału, 1955-2005". Wystawa w warszawskim Arsenale w roku 1955 została zorganizowana na fali odwilży, po kończącej się epoce stalinowskiej przez młodych twórców pragnących wydarzenia niezależnego od oficjalnych wystaw okręgowych i ogólnopolskich promujących socrealizm. Pomysł wyszedł od czwórki artystów: Elżbiety Grabskiej, Jana Dziędziory, Jacka Sienickiego i Marka Oberländera. Latem 1955 roku miał się odbyć w Warszawie Festiwal Młodzieży i Studentów. Festiwal spełnił pokładane w nim nadzieje otwarcia na świat, inne kultury i do pewnego stopnia liberalizację. W efekcie organizacja wystawy miała miejsce w nieco odświeżonej atmosferze pofestiwalowej. W jej promocję zaangażował się Izaak Celnikier. W "Przeglądzie Kulturalnym" ukazał się jego artykuł "Problemy wystawy festiwalowej". Na wystawie pokazano prace 244 artystów, wśród nich właśnie Izaaka Celnikiera.

Gorzowskie muzeum od 1978 roku rozpoczęło zbieranie dzieł artystów związanych z wystawą w Arsenale. W roku 2005 posiadało ponad 500 prac. W przywołanym przeze mnie katalogu można oglądać dwie z nich autorstwa Izaaka Celnikiera, zatytułowane "Getto" z 1949 roku i "Polowanie na człowieka" z 1970 roku. Kolorystyka prac jest żywa w porównaniu do monochromatycznych czarno-białych grafik pokazywanych na wystawie białostockiej, co nie zmienia faktu, że tematyka jest podobna i nie napawa nadzieją. Być może to tylko zbieg okoliczności, że katalog z pracami Celnikiera trafił w moje ręce w tygodniu agresji rosyjskiej na Ukrainę. Pozostaje mieć nadzieję, że obrazki na nich utrwalone pozostaną pamiątką po czasach, których już nie będzie.


poniedziałek, 14 sierpnia 2017

Niepozorna książeczka

W łomżyńskim muzeum kupiłem cienką książeczkę w twardej, czerwonej okładce z portretem jasnowłosej damy w długiej, ślubnej sukni na ciemnoniebieskim tle. Dwudziestoletni Zygmunt Gloger w roku 1865 wykonał pracę, jaką często wykonuje dziś genealog amator. Odwiedził swą babcię Agnieszkę i dokładnie wypytał o wszystkie szczegóły jej ślubu z Maciejem Wojną, który miał miejsce w kościele w Rutkach w sierpniu 1809 roku, zakończonego weselem w Pęsach.

Polecam tę książeczkę gorąco tropicielom historii Podlasia, miłośnikom talentu Zygmunta Glogera, badaczom podlaskich genealogii i dawnych zwyczajów obrzędowych. Czegóż tu nie mamy... Przede wszystkim bogate informacje o podlaskiej szlachcie początku XIX wieku. Możemy się na przykład dowiedzieć, jakie relacje rodzinne łączyły Zygmunta Glogera z Łukaszem Górnickim, starostą tykocińskim czasów jagiellońskich. Ale pojawiają się na kartach książeczki również Mężeńscy, Opaccy, Dobrzynieccy (babcia Glogera - Agnieszka była z domu Dobrzyniecka), Rembielińscy, Wojnowie, Baczewscy, Białosukniowie, Idźkowscy, Rydzewscy i wiele innych podlaskich rodzin szlacheckich.

Zwyczaje z początku XIX wieku i dziwią i ciekawią. Modne było na przykład to, że panny szlacheckie po urodzeniu chrzczone były tylko z wody, a sama ceremonia chrztu odkładana była do dnia poprzedzającego zamążpójście. Za dziwne uważano by dziś, gdyby rodzice panny młodej nie pojawili się na ceremonii ślubnej w kościele, a wówczas było to powszechne. Wrażenie sprawiają dary ślubne otrzymane przez Agnieszkę od przyszłego męża Macieja, jego starania czynione w samej Warszawie w sprawie kapeli weselnej, czy wyprawy pani młodej z matką do Ełku po wszystkie potrzebne rzeczy na ślub.

Jakże smakowicie musiały wyglądać potrawy na stole weselnym. "Na ucztę złożyło się wszystko podwójne, a więc zupa biała i rumiana, sztuka mięsa biała i rumiana, potrawy z kapłonów i kaczek, pieczyste z sarn i jarząbków, których wielką obfitość posiadał bór pęski. Na końcu podano dwojaką leguminę z jakichś pian i konfitur, bo galaret i kremów nie używano po domach staropolskich. Wino krążyło trojakie: węgierskie, muszkatel i szampański."

Zwraca uwagę, że  rodzice nie zasiadali z młodymi do uczty, a także określenie bór pęski. Każdy kto przejeżdża dziś okolice Mężenina i Zambrowa w drodze do Warszawy widzi przeważnie "gołe" pola. Kres borom pęskim przyniosła druga połowa XIX wieku, gdy dawny majątek utrzymywany w całości rozpadł się na kilkaset zagród i szachownic zagonowych, a lasy wycięto w pień.

W książeczce możemy również znaleźć opisy strojów damskich weselnych, a także to co wyczyniała kapela i państwo młodzi wraz z gośćmi weselnymi po uczcie. Zaczęło się od poloneza, później był mazur, a także tańce, które stawały się modne w początku XIX wieku: walc, wprowadzony na salony w trakcie 12 lat trwającego zaboru pruskiego, kontredans, który wszedł w modę za Księstwa Warszawskiego i najmodniejszy anglez. "O polce nikt wówczas jeszcze nie słyszał, bo taniec ten czeski, tak nazwany nie od polskości, ale od tego, że był tańcem pasterzy czeskich w polu, upowszechnił się  dopiero u nas w latach 1825- 1835." Pan młody zatańczył z żoną tylko na początku, otrzymawszy ją z rąk ojca po pierwszym polonezie. Później tańczyli z nią wszyscy młodzi, ale i kontuszowcy na pożegnanie stanu panieńskiego.

Opis wesela kończy obrzęd oczepin, a także poprawin, jak dziś byśmy to nazwali, we dworze w Wojnach. Książeczkę kończy epilog ukazujący w skrócie dalsze losy dawnego majątku Mężeńskich, a także głównych bohaterów obrzędu weselnego.

Zygmunt Gloger "Wesele babuni", Oficyna Wydawnicza "Stopka", 2015

wtorek, 20 czerwca 2017

Łomża

Wybraliśmy się z Kasią na 2 dni do Łomży. Niegdyś miasto wojewódzkie, dziś jeden z trzech największych ośrodków miejskich w województwie podlaskim. Niby znane. Sam przejeżdżałem przez Łomżę wielokrotnie, prywatnie i służbowo zatrzymywałem się na chwilę, ale tak naprawdę znałem bardzo pobieżnie.

Hotel
 
Najpierw było planowanie. Okazało się, że łomżyńska baza noclegowa wcale nie jest bogata w oferty. Wybraliśmy hotel Mohito położony w najbliższym sąsiedztwie rynku. Po pierwsze zbierał pochlebne opinie w internecie. Po drugie oferował pokoje w umiarkowanych cenach, które na zdjęciach prezentowały się zachęcająco.

Był to bardzo dobry wybór. Pokój urządzony był schludnie, łóżka były bardzo wygodne, a i śniadania w formie bufetu smaczne (pieczywo, wędliny, ser, warzywa świeże, sałatka jajeczna bajeczna).




Narew

Najpierw nad rzekę. Łomża malowniczo rozlokowała się w średniowieczu na wzgórzu zwanym Popową Górą. Niemal naprzeciw hotelu widzieliśmy wejście przez bramę do kościoła Matki Boskiej i klasztoru Kapucynów, o którym wzmiankowałem przy okazji podlaskich wędrówek śladami Augustyna Mirysa. To historyczne miejsce.  W czasach, gdy książę mazowiecki Janusz I lokował miasto na prawie chełmińskim, pierwszy miejski kościół Najświętszej Marii Panny i Świętych Rozesłańców stał właśnie tu. Uliczką Krzywe Koło schodziliśmy nad rzekę. Minęliśmy budynek dawnej parafii ewangelickiej związanej z osobą Józefa Piłsudskiego (pamiątkowa tablica przypomina o tym, a jakże), a zaraz potem bramę Napoleona, prowadzącą donikąd, jakby przeniesioną w to miejsce z dawnej, zapomnianej epoki. W dół do ulicy Rybaki prowadziły nas schody i miłe zapachy unoszące się w powietrzu. Kwitł jaśmin, róża, powoje. Doszliśmy do przystani zlokalizowanej u przedłużenia uliczki Żydowskiej, a potem poszliśmy na południe w kierunku najstarszego cmentarza żydowskiego, położonego malowniczo na stoku wzgórza.




Później, już wieczorem dotarliśmy dalej do Starej Łomży, kolebki dzisiejszego miasta. Góra królowej Bony położona już za wsią, niby nic. Warto jednak wejść, aby spojrzeć na wijącą się jak wąż rzekę Narew w świetle zachodzącego słońca.




Katedra

Ze wszystkich łomżyńskich zabytków zrobiła największe wrażenie. Czy dlatego, że weszliśmy do środka, gdy pięknie rozbrzmiewały organy? Czy też dlatego, że gotyk na terenach województwa podlaskiego nie jest częstym widokiem? Tablice epitafijne i pamiątkowe na ścianach świadczące o bogatej historii miasta. Henryk Sienkiewicz, Adam Chętnik, Jan Nepomucen Kamil Bisping. Nastrój zadumy i zapach starej świątyni.




Dysonanse

Mimo świetnej historii sięgającej wczesnego średniowiecza oraz malowniczego położenia na wzgórzu co i rusz mieliśmy wrażenie, że potencjał Łomży jest nie wykorzystany. Nad Narwią jedna przystań z dwiema budkami lodów, jeden ogródek piwny fantazyjnie obsadzony kwiatami z wystrzyżoną trawą, pedantycznie przygotowanym miejscem na ognisko i reklamowany niestety w sposób mało zachęcający, jako bilard i piwo plus plaża miejska. To zdecydowanie za mało. 



Gdy wracaliśmy schodami Krzywego Koła wieczorem do hotelu nie mogliśmy uwierzyć, że wokół nie palą się latarenki zachęcające do zjedzenia kolacji w w rozlokowanych na stoku wzgórza knajpkach.

Wrażenie nie wypełnionej niczym pustki pojawiło się w sposób wyraźny na rynku. Tylko cztery miejsca, gdzie można zjeść obiad, w tym burgerownia, kebab, pizzeria i jedna, jedyna restauracja. Zresztą po godzinie 22.00 nie ma czego szukać w rynku. Wszystko pozamykane. Żywej duszy. Na kolację Łomża zaprasza poza starówkę. Może McDonalds?

Muzeum

Świetną kolekcję bursztynu z dorzecza Narwi można zobaczyć w Muzeum Północno-Mazowieckim nieopodal rynku przy Długiej. Sporej wielkości bryły jasnobrązowe, żółte, o kolorze ciekłego miodu z zatopionymi szczątkami dawnych światów. Ozdoby ludowe i religijne z bursztynu i ciekawie opisana historia jego wydobywania na Kurpiach. Obok równie ciekawa ekspozycja rzeźb ludowych świątków. Jednak i w muzeum odniosłem wrażenie pewnego dysonansu. Trzy wystawy stałe. Na każdą oddzielne bilety. Jak na Wawelu, panie.

Kolebka

W muzeum można kupić książeczkę Antoniego Smolińskiego "Ze wzgórza św. Wawrzyńca". Autor zaangażowany niegdyś w badania archeologiczne na wzgórzu, będącym kolebką chrześcijaństwa zachodniego na terenach Polski północno-wschodniej bardzo ciekawie opowiada o pracach badawczych, odkryciu drugiej świątyni oraz pierwszej z czasów Bolesława Chrobrego, co do której istnienia wciąż trwają spory wśród historyków. Być może osoba Brunona z Kwerfurtu, który podobnie, jak święty Wojciech wyruszył z misją chrystianizacyjną na północny wschód nie jest tak samo powszechnie znana, ale i w przypadku wzgórza świętego Wawrzyńca, wokół którego powstała pierwsza osada zwana Łomżą i prawdopodobnie pierwsza świątynia zniszczona podczas buntu Masława, odnoszę wrażenie, że nie jest jego potencjał wykorzystywany. Spróbujcie na wzgórze trafić, nie pytając miejscowych o drogę. Traficie do nieodległej Góry Królowej Bony (kierunkowskaz "grodzisko" wskaże drogę do niej), położonej już za Starą Łomżą i będziecie błądzić nie zdając sobie sprawy, że wzgórze św. Wawrzyńca położone jest niżej i schody do niego prowadzą jeszcze wśród zabudowań wsi. O tabliczkę ze strzałką nikt się nie zatroszczył.



Łomża na pewno stała się dla nas bliższa, to był dobry czas. Odjeżdżaliśmy z nadzieją, że przyjdzie moment, gdy miasto które opuszczaliśmy, stanie się o wiele częstszym celem wypraw turystów (jak Kazimierz Dolny na przykład).

wtorek, 14 lutego 2017

Relacja ze spaceru "Białostockie Małżeństwa II"

W ostatnią niedzielę, 12 lutego 2017 roku zorganizowałem spacer historyczny pod hasłem "Białostockie małżeństwa II" w ramach Tygodnia Małżeństwa, który odbył się po raz drugi w Białymstoku dzięki inicjatywie Pracowni Psychoterapii i Psychoedukacji Integra. Dwójka rzymska w nazwie spaceru oznacza drugą edycję. W zeszłym roku bowiem również wziąłem udział w podobnej akcji, oprowadzając chętnych "Śladami znanych białostockich małżeństw". Aura w tym roku była iście zimowa - leżący śnieg, ujemna temperatura i zachmurzone niebo. Nie przeszkodziło to jednak zebrać się grupce zainteresowanych osób. Postanowiłem opowiedzieć o dwóch małżeństwach, które zapisały się w historii miasta: Senderze (1810 lub 1811-1849) i Małce Bloch (1840-1878), założycielach jednej z pierwszych fabryk włókienniczych w Białymstoku oraz o Bohdanie (1870-1942) i Zofii Ostromęckich (1891-1922), lekarzu i nauczycielce, bardzo aktywnych białostockich społecznikach pierwszej ćwierci XX wieku. Klamrą łączącą te tak różne pod każdym względem małżeństwa było wdowieństwo, które je dotknęło. Kiedy przygotowywałem się do spaceru, okazało się, że nie był to jedyny punkt zazębiający obie historie.

Spacer rozpoczął się o godzinie 10.00 przy zabytkowej willi z lat 20-ych XX wieku pod adresem Mickiewicza 34. Willa została zbudowana prawdopodobnie na potrzeby właściciela fabryki lub jej personelu technicznego, w czasach gdy ta należała do Hendrichsa. A Hendrichs i Eisenbeck to kolejni właściciele fabryki po  jej sprzedaży przez Małkę Rejzel Bloch w latach 60-ych XIX wieku Hermanowi Commichau. W miejscu tym zostali przedstawieni przeze mnie Sender Bloch i Małka Rejzel, córka Izaaka Zabłudowskiego, przedstawiciele najbogatszych wówczas białostockich rodzin żydowskich. Opowieść okrasiłem ich fotografiami, pochodzącymi z albumu poświęconego białostockim Żydom, wydanego z inicjatywy Davida Sohna w roku 1951 w Nowym Jorku. Pochodzą z lat 40-ych XIX wieku. Ciekaw jestem ich autorstwa i  miejsca wykonania. Może okazałoby się, gdyby to zbadać, że zostały wykonane w Białymstoku, a wtedy byłyby starsze od najstarszej zidentyfikowanej fotografii białostockiej.

Dalsza część spaceru wiodła ulicą Mickiewicza pod budynek Wydziału Prawa Uniwersytetu w Białymstoku, który został zbudowany w 1897 roku na potrzeby nowo powstałego Żeńskiego Gimnazjum Aleksandrowsko-Mikołajewskiego.  Był to dobry moment do przedstawienia osoby Zofii Ostromęckiej, która w roku 1913 nauczała języka polskiego w tymże gimnazjum.


Kolejnym punktem na trasie naszego spaceru była powojenna kamienica przy ulicy Kilińskiego 12. Wcześniej, do 1944 roku stał tu dom z muru pruskiego, pamiętający czasy Branickich, należący pierwotnie do Antoniego Puttiniego, baletmistrza. W roku 1913 mieszkało tu małżeństwo Bohdana i Zofii Ostromęckich. Bohdan Ostromęcki prowadził tu wtedy również gabinet chirurgiczny. Na Kilińskiego 12 zazębiła się historia obu małżeństw. Dom, w którym mieszkali Ostromęccy należał do spadkobierców Izaaka Zabłudowskiego, ojca Małki Rejzel Blochowej.


Poźniej zeszliśmy ulicą Sienkiewicza w stronę skrzyżowania z aleją Piłsudskiego. Po jej lewej stronie, mniej więcej w miejscu, gdzie dziś przebiega aleja, znajdowała się posesja Blochów (Wasilkowska 31). I tam też z dużą dozą prawdopodobieństwa mieszkali Sender z Małką. Z ciekawostek warto wspomnieć, że mowę pogrzebową po śmierci Małki wygłaszał jej szwagier - Halbersztam. Onże napisał 11-stronicową pieśń żałobną po śmierci Sendera, która została wydana drukiem w Wilnie. Oboje żegnani byli w Wielkiej synagodze białostockiej.


Następnie przyszedł czas na ostatni punkt na trasie spaceru. Doszliśmy do skrzyżowania z ulicą Kościelną. Tu, do budynku sądu (nie istniejącego już) przy dawnej ulicy Gimnazjalnej 5 przeniósł swój gabinet dr Bohdan Ostromęcki w roku 1919. A w męskim Gimnazjum im. Zygmunta Augusta uczyła języka polskiego Zofia Ostromęcka po odzyskaniu niepodległości. Gdzie oni oboje nie działali? Wspólnie znaleźli się w składzie pierwszej polskojęzycznej "Gazety Białostockiej", wydawanej w latach 1912-1915. Bohdan działał w Towarzystwie Zakładania i Utrzymania Bibliotek Publicznych, w Towarzystwie Dobroczynności, Zofia w Kole Polek, Towarzystwie Równouprawnienia Kobiet Polskich, Towarzystwie Pomocy Biednym Pań Opiekunek "Żłobek", którego ochronka znajdowała się na Bojarach przy ulicy Modlińskiej. I to, co ważne dla przewodników turystycznych: gdy jesienią 1922 roku odbyło się zebranie założycielskie białostockiego oddziału Polskiego Towarzystwa Krajoznawczego, sekretarzem zebrania został nie kto inny, tylko Zofia Ostromęcka. Krótko przed swoją przedwczesną śmiercią.
A tym ostatnim punktem, a zarazem niespodzianką dla uczestników spaceru było muzeum szkolne w dawnym Gimnazjum Męskim im. Zygmunta Augusta, czyli dzisiejszym VI LO. Oprowadzał nas po szkole, pokazywał eksponaty muzealne i bardzo ciekawie opowiadał kustosz muzeum, pan Jan Dworakowski. Moglibyśmy tak słuchać cały dzień, gdyby nie upływający czas.


Na koniec chciałbym podziękować dyrektorowi VI LO w Białymstoku, panu Dariuszowi Naumowiczowi, za zgodę na zwiedzanie szkoły w niedzielne przedpołudnie. Specjalne podziękowania kieruję do pana Jana Dworakowskiego, za to że zgodził się poświęcić swój niedzielny czas i pokazać nam zbiory, którymi się opiekuje. Dziękuję również panom Wiesławowi Wróblowi i Sebastianowi Wichrowi. Tak to często bywa, gdy opracowuje się nowy temat na spacer, że pojawiają się zagadki, wątpliwości, niewiadome. Dziękuję Wam za odpowiedzi na pytania, które znacznie poszerzyły moją wiedzę oraz za wskazywanie nieznanych mi wcześniej źródeł. Dziękuję również Adamowi Grabowskiemu, który jest autorem wszystkich zdjęć.