Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Gorzów Wlkp.. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Gorzów Wlkp.. Pokaż wszystkie posty

sobota, 10 maja 2025

Kulinarne białostockie wspominki

"Jesteś tym, co jesz". Tego powiedzenia, pochodzącego z eseju niemieckiego filozofa i antropologa Ludwiga Feuerbacha nie chcę traktować dosłownie, ale ...

gdy usłyszałem, że król Władysław Jagiełło jadał sałatę, na długo przed przybyciem królowej Bony do Polski i że brał kąpiel codziennie, byłem zaskoczony, gdyż wiedza o tym, że wielmoże litewscy dysponowali niezłym poziomem codziennej kultury już w XIV wieku, przeczyło funkcjonującemu powszechnie mitowi o dzikości pogańskich Litwinów w naszym społeczeństwie.

Gdy czytam w "Chłopkach", jakimi możliwościami kulinarnymi dysponowała polska wieś przed II wojną światową i gdy czytam w metrykach zgonu z XIX wieku, jak często nasi chłopscy przodkowie umierali na kołtun, wiem więcej o poziomie biedy i higieny na polskiej wsi, niż gdybym czytał roczniki statystyczne.

Podobnie jest dziś, gdy mamy tak wielki wybór w dziedzinie kulinarnej. Jeśli ktoś ogranicza się do schabowego albo jada tylko w sieciach fastfoodów lub z drugiej strony tylko w ekskluzywnych restauracjach, możemy na tej podstawie wywnioskować wiele o jego upodobaniach, wrażliwości, otwartości, przynależności społecznej.

Pod koniec lat 90-ych mój znajomy Amerykanin, Joe Bradshaw, który przybywając co jakiś czas służbowo do Warszawy, nocował w hotelu Forum lub w Marriocie, zapytany został przeze mnie, gdzie na co dzień stołuje się w Warszawie. Odpowiedział z rozbrajającą szczerością, że w KFC, bo ma do tej marki zaufanie i wie czego się spodziewać. Z drugiej strony, gdy kiedyś jedliśmy razem obiad, i zauważył, jak posoliłem frytki, powiedział, że Henry Ford nie zatrudniłby mnie w swojej fabryce. Gdy zapytałem dlaczego, odpowiedział - Bo nie spróbowałeś przed posoleniem. Ponoć znana jest anegdota która mówi, że aplikanta do pracy w fabryce Henry zapraszał na obiad i gdy zauważył, że bez spróbowania doprawia posiłek, nie zatrudniał go w swej firmie wnioskując, że podobnie nie dociekliwie i rutynowo może zachowywać się w życiu codziennym, a więc i w pracy.

Tak, zamierzam napisać post o jedzeniu. Kuchnia bowiem, to poza przyziemnym zupełnie aspektem i wsakazanymi wyżej wartościami kulturalnymi i obyczajowymi wywołuje w nas często wiele wspomnień. Do dziś pamiętam swe ulubione smaki dzieciństwa.

U babci ze strony ojca były to gorące lane kluski, gotowane na mleku, posypane obficie cukrem z dodatkiem zimnego, startego na tarce jabłka. Zajadałem się tym we wczesnym dzieciństwie, aż mi się uszy trzęsły. Później po latach, poprosiłem babcię o to samo danie. Ledwo je zjadłem.

W domu moimi ulubionymi słodyczami były chałwa i kogel mogel. Zachodziło się też specjalnie w niedzielę po kościele po rurki z bitą śmietaną do kawiarni "Maleńka" prowadzonej przy ulicy Chrobrego w Gorzowie przez Różę Aleksandrowicz. Dzięki ojcu nauczyłem się jeść jajecznicę smażoną na maśle ze świeżym szczypiorku. Do dziś pamiętam, jak mi tata przygotował taką jajecznicę na działce. Jemu też zawdzięczam upodobanie do świeżych bułek z masłem i miodem oraz zimnej wątróbki drobiowej z cebulką jedzoną na świeżym suchym chlebie. Babcia ze strony mamy przygotowywała rosół z oprawionej przez siebie kury. Sama wyrabiała makaron. To jest danie nie do powtórzenia. Podobnie jak grochówka gotowana na uchu świńskim, albo racuchy z własnymi powidłami truskawkowymi. Babcia także smażyła bardzo dobrze ryby złowione przez wujka w Warcie. Podawała je po prostu z suchym, ale świeżym chlebem. Żadna ryba nie równa się tej usmażonej przez babcię. Kuchnia mamy? To cała paleta ulubionych smaków. Wspomnę tylko jedzone na balkonie naszego bloku w ciepły letni dzień gotowane młode ziemniaczki z koperkiem, kotletem schabowym i mizerią.

Do napisania takiego postu o jedzeniu zainspirowała mnie książka Andrzeja Fiedoruka "W białostockich karczmach, zajazdach i restauracjach". Pierwszy raz z jego nazwiskiem zetknąłem się około 20 lat temu, gdy w moje ręce trafiła niewielka książeczka o różnych sposobach parzenia i przygotowania kawy. Przeczytałem też całkiem niedawno całkiem ciekawą książkę "Moje białostockie powidoki". Jednak najbardziej przypadła mi do gustu pozycja nieco niechlujnie napisana (przydałaby się solidna korekta tekstu), ale pełna wiedzy o historii karczem i restauracji, a także o tym jak ta historia kształtowała się w Białymstoku pod tytułem "W białostockich karczmach..." wspomniana wyżej. Książka jest pełna smaczków zwłaszcza z historii białostockiej gastronomii w okresie PRLu i w czasie transformacji ustrojowej poparta artykułami prasowymi, ale przede wszystkim unikalną wiedzą autora, który miał wiele możliwości aby zaglądać do kuchni ... od kuchni.

Wielu miejsc opisywanych na kartach książki już nie ma, albo po prostu nie znam ich z czasów, gdy stawiałem swe pierwsze kroki w Białymstoku pod koniec lat 90-ych.

Do mych ulubionych miejsc obecnych, a jakże, na kartach książki, jest do dziś kuchnia restauracji hotelu Cristal. Hotel ten zaprojektowany przez legendarnego Stanisława Bukowskiego, był chyba pierwszym wybudowanym po wojnie z w zniszczonym mieście. Zakochałem się w jego kuchni w dzień chrzcin mojej córki, które świętowaliśmy właśnie w Cristalu. Do dziś pamiętam smak deseru, którego już dziś nie ma w karcie. Deseru lodowego nugat z sosem truskawkowym.

Z restauracją tego hotelu mam też wspomnienie innego rodzaju. W 2010 pod auspicjami białostockiego Urzędu Miejskiego otwierano "Białostocki szlak kulinarny". Restauracje, które zdecydowały się uczestniczyć w tej imprezie można było odwiedzić tamtego dnia, aby zamówić przygotowane specjalnie na ten dzień nieduże danie za 5 zł. Hotel Cristal oferował placki ziemniaczane z sosem borowikowym. Wszędzie, gdzie zachodziliśmy, było tłoczno. To może nie jest tak ważne, jak to, że siedzieliśmy przy stole naprzeciw Olafa Lubaszenko, który albo wdał się w rozmowę z moim synkiem, albo też usłyszał, jak ten czyta na głos i ofiarował mu w prezencie swoją książeczkę dla dzieci z dedykacją.

Z innych miejsc opisanych w książce chciałbym wspomnieć Arsenał, gdzie miałem okazję trafić, gdy szefowała tej restauracji Arleta Żynel. To była rzeczywiście bardzo dobra kuchnia. Nawet zamawiając tak proste wydawałoby się dania, jak placki ziemniaczane, czy też gulasz z dzika z buraczkami i ziemniaczkami gotowanymi, dostawało się zawsze małe dzieło sztuki kulinarnej przygotowane w sposób niestandardowy, ale smaczny. Byłem tam ostatni raz w 2008 roku z Zsoltem z Węgier w zimowy wieczór. Spracerowaliśmy wtedy po starych jeszcze, peerelowskich ogrodach pałacu Branickich, a także po Plantach gawedząc na różne tematy w bardzo dobrym humorze po wizycie na kolacji właśnie w Arsenale.

Pamiętam też Kastel, z tym magicznym ogrodem na tyłach restauracji, gdzie czasami widziało się szachistów grających wśrod talerzy z posiłkiem. Wydawało mi się wtedy, że to miejsce będzie tam przy Spółdzielczej zawsze.

Załapałem się też na China Garden w odeszłym właśnie bezpowrotnie do przeszłości budynku Ruczaju, gdzie kuchnia stylizowana na chińską była rzeczywiście niczego sobie. Miałem okazję być też jeszcze w dawnej smażalni ryb przy dworcu PKP na pysznej smażonej kargulenie i w Szaszłykarni przy Mickiewicza na pysznych pierogach.  Niestety nigdy nie zdarzyło mi się być w Venessie i spróbować podobno całkiem niezłej chałwy z marchwi.

Co mnie urzekło w kuchni białostockiej u mych początków? Na pewno jajka faszerowane na święta wielkanocne, czyli połówki jajek w skorupkach, wypełnione nadzieniem jajecznym z pietruszką, maczane w bułce tartej i smażone. Wielkie wrażenie zrobił na mnie oryginalny Marcinek, przygotowany prywatnie pod Hajnówką i przywieziony prosto z wesela przez mojego kolegę Jurka, który wraz ze świeżo poślubioną małżonką pochodził z Hajnówki.

Moje zaś pierwsze restauracje i bary białostockie, które dziś wspominam z nostalgią to resturacja arabska przy Świętojańskiej, jak powiew egzotyki w tym wówczas o wiele bardziej wiejskim mieście niż dzisiaj; to pizza polska na grubym cieście, którą można było kupić w restauracji przy Curie-Skłodowskiej, bardzo popularna wśród studentów, mieszkających w położonych nieopodal akademikach Akademii Medycznej; to bar Odeon przy Akademickiej z muzyką graną na żywo.

(Tu pora na dygresję. Chyba ostatni raz byłem tam z Tomkiem z Warszawy na wieczornym piwie. Zamówiliśmy do niego kiełbaski na ciepło. Słuchaliśmy muzyki, gawędziliśmy. W pewnym momencie Tomek stwierdził: "Wiesz, bardzo lubię barowe jedzenie. Dla zademonstrowania, jak bardzo, zamówię nam jeszcze po kiełbasce.""

To też bar "Hokus-Pokus", świeżo wówczas otwarty przy Kilińskiego, gdzie oferowano niezłe spagetti, tak przypominający mi restaurację Avanti na rynku w Poznaniu, którą odwiedzało się zawsze podczas wyjazdów z klasą do operetki na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, a która tak mocno zaważyła na moich latach studenckich.

Z rzeczy nierestauracyjnych, świeży, ciepły chleb wypiekany w supermarkecie "Bażantarnia", po który zajeżdżało się z okazji sobotnich zakupów rano.

Dzisiejszy Białystok kulinarny, tak bogaty w różnego rodzaju smaki to już jednak zupełnie inne miasto, stąd chęć pozostawienia paru słów nostalgii, wywołanej przez książkę Andrzeja Fiedoruka.

Andrzej Fiedoruk "W białostockich karczmach, zajazdach i restauracjach", Dorzecze, 2017

sobota, 26 lutego 2022

Izaak Celnikier

Wracam jeszcze na chwilę do ostatniego pobytu w Gorzowie. Odwiedziłem bowiem przy tej okazji muzeum w spichlerzu na Zawarciu. Było zamknięte, ale mogłem wejść i przejrzeć wydawnictwa przeznaczone do rozdania. Wybrałem sobie parę pozycji, a teraz gdy zacząłem przeglądać je w domu, okazały się nad wyraz interesujące. Zanim będę kontynuował, parę słów o bohaterze niniejszej notki, Izaaku Celnikierze.

Urodził się 8 maja 1923 roku w Warszawie, jako syn Szmuela i Estery Celnikierów. W latach 1934-1938 przebywał pod opieką Janusza Korczaka w Domu Sierot przy ulicy Krochmalnej 92 w Warszawie. Wtedy też, w roku 1937 wykonał dekorację do sztuki Aleksandra Lewina "Czy jutro będzie wojna?" W listopadzie 1939 roku przyjechał wraz z matką i siostrą Sarą do Białegostoku, znajdującego się pod okupacją sowiecką. Uczył się malarstwa w "Domu Narodowego Tworczestwa" pod okiem starszych artystów. W lutym 1941 roku wziął udział w zbiorowej wystawie malarstwa w Mińsku. Po zajęciu Białegostoku przez Niemców w 1941 roku trafił do getta, gdzie pracował w stolarni, a także atelier kopistów niemieckiego przemysłowca Oskara Steffena. Dzięki relacji Celnikiera znamy nazwiska artystów żydowskich, którzy znajdowali się w getcie białostockim. Byli to Salomon Białogórski, Abram-Adolf Berman, Rozaniecki, Tyber, Efraim i Menasze Seidenbeutel, Chaim Uryson, Natalia Landau, Gina Frydman, Abram Frydman, Krzeczanowski, Centnerszwerowa, Rolniccy ojciec i syn.  Po likwidacji białostockiego getta w sierpniu 1843 roku został aresztowany i przewieziony do obozu zagłady w Stutthof. Przeszedł przez obóz w Auschwitz i transport z Auschwitz do Sachsenhausen i następnie do Flossenburga. Podczas transportu z Flossenburga do Dachau wydostał się z pociągu, aby następnie zostać odnalezionym na stercie ciał przez amerykańskich żołnierzy. Chcąc wrócić do Białegostoku zgłosił się do Komendantury Radzieckiej. Na granicy w Czeskich Budziejowicach został wraz z innymi byłymi jeńcami radzieckimi oskarżony o zdradę. Trafił do sowieckiego obozu w Sumperku na Morawach. Udało mu się uciec przed ewakuacją obozu do sowieckich łagrów i za pomocą Caritasu wrócić do Białegostoku. Pracował przy ekshumacjach na gettowym cmentarzu przy Żabiej w Białymstoku. W Polsce przebywał do 1957 roku. Wtedy też podczas wyjazdu do Paryża na stypendium Ministerstwa Kultury i Sztuki postanowił zostać we Francji na stałe. Zmarł 11 listopada 2011 roku w Paryżu. Życiorys bardzo ciekawy, z którego przytoczyłem bardziej szczegółowo tylko tę część związaną z pobytem w Białymstoku i z powrotem do tego miasta.

W 2010 roku Muzeum Podlaskie w Białymstoku zorganizowało wystawę 24 grafik artysty zatytułowanych "La Mémoire Gravée" ze swych własnych zbiorów. Kolorem dominującym grafik Celnikiera jest czerń. Kłębiące się masy ludzkie w różnych dramatycznych momentach z życia w getcie, a później w obozach zagłady. Rozpacz, smutek i żal, tak można w skrócie określić uczucia wywoływane przez grafiki Celnikiera. Są ważnym dokumentem graficznym czasów planowej eksterminacji całego narodu, które mam nadzieję,  nie powtórzą się więcej.  Malarz zaczął je tworzyć po antysemickich wydarzeniach w Polsce w 1968 roku i pacyfikacji Pragi przez wojska sowieckie i polskie. Mam w domu katalog z tej wystawy, a grafiki, które wówczas oglądałem, wydawały mi się pamiątką po wydarzeniach, które były odległe i w czasie i w przestrzeni. Dziś, dwa dni po inwazji Rosji na całe terytorium Ukrainy patrzę na nie nieco inaczej.

Pora wrócić do mojej wizyty w gorzowskim spichlerzu. Jedną z książeczek, którą zabrałem do domu był katalog z 2005 roku zatytułowany "Pięćdziesiąt lat po wielkiej wystawie. Krąg Arsenału, 1955-2005". Wystawa w warszawskim Arsenale w roku 1955 została zorganizowana na fali odwilży, po kończącej się epoce stalinowskiej przez młodych twórców pragnących wydarzenia niezależnego od oficjalnych wystaw okręgowych i ogólnopolskich promujących socrealizm. Pomysł wyszedł od czwórki artystów: Elżbiety Grabskiej, Jana Dziędziory, Jacka Sienickiego i Marka Oberländera. Latem 1955 roku miał się odbyć w Warszawie Festiwal Młodzieży i Studentów. Festiwal spełnił pokładane w nim nadzieje otwarcia na świat, inne kultury i do pewnego stopnia liberalizację. W efekcie organizacja wystawy miała miejsce w nieco odświeżonej atmosferze pofestiwalowej. W jej promocję zaangażował się Izaak Celnikier. W "Przeglądzie Kulturalnym" ukazał się jego artykuł "Problemy wystawy festiwalowej". Na wystawie pokazano prace 244 artystów, wśród nich właśnie Izaaka Celnikiera.

Gorzowskie muzeum od 1978 roku rozpoczęło zbieranie dzieł artystów związanych z wystawą w Arsenale. W roku 2005 posiadało ponad 500 prac. W przywołanym przeze mnie katalogu można oglądać dwie z nich autorstwa Izaaka Celnikiera, zatytułowane "Getto" z 1949 roku i "Polowanie na człowieka" z 1970 roku. Kolorystyka prac jest żywa w porównaniu do monochromatycznych czarno-białych grafik pokazywanych na wystawie białostockiej, co nie zmienia faktu, że tematyka jest podobna i nie napawa nadzieją. Być może to tylko zbieg okoliczności, że katalog z pracami Celnikiera trafił w moje ręce w tygodniu agresji rosyjskiej na Ukrainę. Pozostaje mieć nadzieję, że obrazki na nich utrwalone pozostaną pamiątką po czasach, których już nie będzie.


sobota, 5 lutego 2022

Cmentarz świętokrzyski w Gorzowie Wlkp.

Ostatnimi czasy podczas przyjazdów do Gorzowa zdarza mi się odwiedzać Cmentarz Świętokrzyski. Ta katolicka nekropolia powstała w połowie XIX wieku tuż po wybudowaniu kościoła parafialnego pod wezwaniem św. Krzyża. Za fundatora cmentarza uważa się polskiego szlachcica tatarskiego pochodzenia, Klaudiusza Alkiewicza (1831-1908), który wykupił od fabrykanta Gustawa Schrödera część posiadłości z przeznaczeniem pod cmentarz. Nagrobek Klaudiusza Alkiewicza i jego siostry Marii Ludwiki znajduje się do dziś na cmentarzu. Cmentarz jest zamknięty od roku 1964, ale po wojnie pełnił przez prawie 20 lat funkcję głównego cmentarza komunalnego w mieście. Moja rodzina trafiła do dawnego niemieckiego miasta w pierwszej połowie lat 50-ych (ze strony mamy) i w pierwszej połowie lat 60-ych (ze strony taty), więc nie mogę powiedzieć, że znam go z listopadowych wypraw na groby bliskich. Jest na nim pochowana tylko jedna osoba z rodziny - kuzynka mego ojca Anna Małgorzata Kowalska (04.1961-05.1961), która zmarła miesiąc po urodzeniu.


Spacerując po nekropolii świętokrzyskiej, liczącej około 7000 grobów co i rusz przekonuję się, że jest ona niezwykłym odzwierciedleniem powojennej historii miasta, dokumentując miejsca skąd przybywali na Ziemie Odzyskane do Landsberga pierwsi po wojnie nowi mieszkańcy. Ostatnim razem przeszedłem tylko małą część cmentarza odnajdując wiele ciekawych nagrobków, które poniżej chciałbym przedstawić.


1. Piotr Szrubis (05.05.1889 Wilno - 10.02.1948). Żonaty z Marią Smajkiewicz (1914-1986) z pochodzenia Tatarką. W Wilnie pracował jako pracownik urzędu pocztowo-telegraficznego. W Gorzowie był kontrolerem Urzędu Obwodowego Pocztowo-Telegraficznego.



2. dr Wacław Zawadzki (06.03.1877-13.07.1948), pediatra, jeden z pracowników szpitala PCK tuż po wojnie, założonego w budynku przy ulicy Kosynierów Gdyńskich 22-23  przeznaczonego dla byłych więźniarek ewakuowanych z obozowego szpitala w Ravensbrück.



3. Michał Walus (29.09.1912-07.09.1948), pochodzący z Jeziernej w powiecie zborowskim (dziś Ukraina).


4. Jadwiga Malec (31.03.1928 - 15.11.1948). Zmarła śmiercią tragiczną od ciosu nożem podczas próby przerwania bójki między swym narzeczonym, a jego kolegą.


5. Bolesław Szczesniak (17.01.1886 Warszawa - 31.08.1948).


6. Edward Kośmicki (1923 Poznań - 1947). Zginął śmiercią tragiczną.


7. Jerzy Czerewacz (1913-21.06.1948). Na nagrobku znajduje się dość tajemnicze określenie: tech. społ. inż.


8. Kazik Borysewicz (23.03.1928 Wilno-1948). Zginął śmiercią tragiczną.


9. Paulina Solecka (30.06.1899 Drohobycz-24.11.1948)


10. Nikodema Kreczyńska (1869-7.12.1948) pochodząca z Denesowa w powiecie tarnopolskim (dziś Ukraina). Prawdopodobnie chodzi o Nikodemę Kryczyńską z Teleżyńskich, pochodzącą z Denysowa w parafii Nastasów, żonę Stanisława i córkę Antoniego Teleżyńskiego i Julii z Lebedyńskich.


11. Wacław Wróblewski (13.06.1926 Grodno-27.11.1948)


12. Małgorzata Mejnartowicz (18.07.1847 Wilno-1.07.1947). Prawdopodobnie w dacie rocznej urodzenia występuje błąd i chodzi o rok urodzenia 1874. Prawdopodobnie chodzi o Małgorzatę Mejnartowicz z Tejbkiertów, córkę Adolfa Tejbkierta i Szarlotty z Kolbergów, luteran wileńskich, która w roku 1896 poślubiła w kościele św. Jana w Wilnie Ludwika Mejnartowicza.


13. Jan Żuk (2.01.1881 Plasewicze koło Lidy-20.12.1948). Syn Macieja i Agaty Żuków. W 1912 roku w lidskim kościele poślubił Julię z Podgajów.


14. Bolesław Grochowski (1907-17.03.1949). Zmarł tragicznie.


15. Jan Maternik (1899-8.04.1949) Zmarł tragicznie.


16. Józef Pujdak (30.05.1885 Lida-29.04.1949)


17. Bronisława Gmiter (3.03.1906 Wilno-21.09.1949)



18. Bolesław Błaz (1922 Drohobycz-1949) oraz nagrobek symboliczny Artura Błaza (1924-1945) poległego nad Nysą i tam pochowanego.


19. Józefa Gawlińska (1895-1949). Zmarła tragicznie.


20. Helena Szczęśniak z Witkowskich (21.02.1886 Warszawa-21.02.1950), córka warszawskiego stangreta Antoniego Witkowskiego i Zofii z Szewczyków.


21. Leon Smelty (1930-1950). Sportowiec.


22. Maria Stasiewicz (15.04.1923 Lida-17.05.1950)


23. Kazimierz Gendek (28.01.1913-2.08.1950) Zginął w wypadku kolejowym.


24. Stefan Siebierski (1931-1951). Zginął tragicznie.


25. Halina Szczepaniak z d. Czapska (28.01.1922-20.05.1951)


26. Teresa Drewniak z d. Ankiewicz (1922-1951).

To tylko 26 nagrobków z niewielkiej części cmentarza odwiedzonej ostatnio. Zwracają uwagę miejsca, skąd pochodzili zmarli: Wilno, Jeziorna (powiat Zborów), Warszawa, Poznań, Drohobycz, Denysów (powiat Tarnopol), Grodno, Plasewicze (parafia Lida), Lida. Miejsca pochodzenia pojawiają się często w inskrypcjach nagrobnych najwcześniejszych, tych zaraz powojennych, później jest ich nieco mniej. Myślę, że czeka mnie jeszcze nie jedna wyprawa na ten cmentarz w przyszłości.

Zdzisław Linkowski, "Historia cmentarza świętokrzyskiego",
http://www.parafiakrzyza.pl/home13.html
(dostęp 5.02.2022)

Robert Borowy, "Trudne początki służby zdrowia w Gorzowie, EchoGorzowa.pl, 30.03.2020 (dostęp 5.02.2022)

sobota, 3 kwietnia 2021

Rutki-Kossaki i wypadek w studni

Studnie towarzyszą człowiekowi przynajmniej od 10 000 lat. Tak twierdzą naukowcy zajmujący się historią cywilizacji na Ziemi. W Harappie w Dolinie Indusu odkryto studnie w domach prywatnych, jak i w miejscach publicznych datowane na 2500 lat p.n.e. Podobne studnie budowano w Mezopotamii w tym czasie. W Egipcie i w Palestynie budowano studnie głębokie na 80 m. Znana jest studnia saharyjska wykopana około 320 roku p.n.e. o głębokości około 180 m.

Początkowo wodę ze studni czerpano ręcznie. Około 1500 roku p.n.e. do czerpania wody stosowano już żurawie studzienne w Mezopotamii. Już przed naszą erą używano do czerpania wody ciągłych łańcuchów z czerpakami, napędzanych deptakiem przez ludzi lub zwierzęta.

Najstarsza zachowana studnia w Polsce znajduje się w Mogilnie na dziedzińcu klasztoru Benedyktynów z XI wieku. Początkowo studnie były kopane, a ściany wykładano murem z kamieni lub cegieł. Na początku XX wieku zaczęto stosować okrągłą betonową cembrowinę.

***

Najsłynniejszą ze studni związaną z historią rodzaju ludzkiego, jest ta znana ze Starego Testamentu, położona w Mezopotamii, przy której Jakub spotkał Rachelę.

W moim rodzinnym mieście Gorzowie Wlkp. w roku 1997 zrekonstruowano tzw. Studnię Trzech Czarownic wg projektu Zofii Bilińskiej. Jak mówi legenda, w połowie XVI wieku 3 córki mieszkające w pewnej wsi w sąsiedztwie ówczesnego Landsberga codziennie spotykały się przy studni aby nabrać wody do domu. W sąsiedniej wsi mieszkał gospodarz, który chciał jedną z córek poślubić. Gdy spotkał się z odmową, zaczął rozpuszczać plotki oskarżające siostry o czary. Plotka zadziałała, siostry oskarżono o czary i skazano na spalenie. Matka ich zaś podczas egzekucji z żalu skoczyła do studni, przy której spotykały się córki. W 1565 roku rzeczywiście spalono trzy mieszkanki Landsberga oskarżone o czary. A na początku XX wieku w Gorzowie stanęła studnia upamiętniająca spalenia na stosie mieszkanek miasta oskarżonych o czary. Studnia została zniszczona podczas II wojny światowej.

W Krotoszynie znajduje się Studnia Kaźni. Według legendy wrzucano do niej ludzi skazanych na śmierć. Dno studni najeżone było nożami, a skazańcy, którzy zostali do niej wrzuceni kończyli życie w męczarniach.

W Mosinie w Wielkopolsce znajduje się studnia Napoleona przy której według  legendy cesarz Francuzów zatrzymał się podczas wyprawy na Moskwę w 1812 roku, aby ugasić pragnienie. Zgodnie z legendą woda w studni raz do roku zamienia się w szampana.

***

Studnie jednak, to oprócz ciekawej historii i legend, miejsca gdzie często dochodzi do wypadków, czy to podczas budowy, czy eksploatacji.

Niecodzienny wypadek spotkał pewnego mieszkańca wsi Rutki-Kossaki na Podlasiu.

"Gazeta Świąteczna" w roku 1884 donosiła (nr 50/1884):

"Straszliwa godzina. Franciszek Kłosek, wyrobnik we wsi Rutkach pod Łomżą, spuścił się w piątek 28-go listopada do studni 7 sążni głębokiej, aby ją oczyścić. Zabiera się tam do roboty, aż tu cembrowina zawala się, ziemia się osypuje i biedaka zagrzebało żywcem. Zbiegli się ludzie, włościanie ze wsi, żal im nieszczęśliwego, biedują, radzą, co tu robić, i stanęło na tem, że już nie ma co nieszczęśliwego ratować, bo pewnie nie żyje - zabity lub uduszony. Uradzili - żeby studnię do reszty zasypać, i poszli prosić proboszcza, aby przyszedł to miejsce jako grób poświęcić. Ale znalazło się w gromadzie dwóch widocznie mądrzejszych. Ci zaczęli nalegać, żeby odkopać studnię, bo może Kłosek jeszcze żyje, a jeśli i nie żyje, to go po chrześcjańsku pochować trzeba. I póty nalegali, ąz postawili na swojem. Wzięli się ludzie do kopania, a kiedy się głębiej zapuścili, słyszą stłumiony głos spod ziemi. Dokopali się z narażeniem własnego życia aż do dna i znaleźli człowieka żywego. Drzewo z ocembrowania sparło się nad jego głową i zatrzymało sypiącą się ziemię. Biedak miał tylko rękę stłuczoną i okropnego strachu doznał. Słyszał on, jak ludzie radzili nad studnią i mieli go na zawsze pogrzebać, płakał w tem nieszczęściu, modlił się i polecał się Bogu, aż w końcu Pan Bóg go wysłuchał i zesłał mu ratunek. Jakaż była radość jego i całej gromady, kiedy go wydobyli. Od wzruszenia jednak Kłosek dosyć ciężko później chorować musiał, ale dziś już pewnie przyszedł do zdrowia.

Nigdy nie trzeba opuszczać bliźniego w nieszczęściu, lecz do ostatka ratować go należy."


Trzeba przyznać, że o dużym szczęściu mógł mówić Franciszek Kłosek. Gdyby nie tych dwóch mieszkańców Rutek...

Postanowiłem sprawdzić, czy da się ustalić, kim był Franciszek Kłosek? Założyłem, że po wypadku nadal mieszkał w Rutkach Kossakach, choć nie jest wykluczone, że nie mieszkał w Rutkach do śmierci. Geneteka zawiera zindeksowane metryki zgonów z parafii Rutki Kossaki z lat 1890-1915. Brakuje niestety indeksów zgonów z lat 1884-1890.

Zakładając więc, że Franciszek Kłosek mieszkał w Rutkach do śmierci i że zmarł przed 1916 rokiem. W Genetece można znaleźć jedną taką metrykę zgonu Franciszka Kłoska, który pasowałby do osoby, której wypadek opisano w metryce:

 

Metryka zgonu nr 27 z roku 1908 dotyczy 84-letniego Franciszka Kłoska, mieszkańca wsi Rutki (czyli w momencie wypadku miałby 60 lat), wyrobnika, męża Anny z Damitrów, syna nieznanych z imienia i nazwiska rodziców.

niedziela, 9 lutego 2020

Gorzów Wlkp. - Zawarcie i Zakanale

Gorzów Wielkopolski, miasto dzieciństwa w mojej wyobraźni zawsze podzielony był na dwie części. Część prawobrzeżna, wyżej położona - z katedrą, resztką murów obronnych, osiedlem Staszica, czyli ta, gdzie toczyło się codzienne życie. Kończyła się wraz z wiaduktem kolejowym, za którym wody swe toczyła wartko, szeroko rozłożona Warta. Za nią rozciągały się tereny tajemnicze, niskie, zalewowe, gdzie jeździliśmy z ojcem na działkę, ja w koszyku dziecięcym na tylnym siedzeniu Komara. Na część tę mogłem spoglądać z okna mego pokoju w jednym z wieżowców przy ówczesnej ulicy Armii Czerwonej.


część prawobrzeżna z widocznym wiaduktem kolejowym


część lewobrzeżna

Najciekawszy wydawał mi się wtedy budynek XVIII-wiecznego spichlerza. Niestety był niedostępny. Dopiero, gdy na stałe wyjechałem z Gorzowa otworzono w nim muzeum. Byłem nawet na kilku wystawach, z których zapisała się w mej pamięci ta poświęcona ikonom, jeszcze przed powstaniem Muzeum Ikon w Supraślu.


Z okna pokoju mogłem wpatrywać się również w wieżę "kościoła za Wartą", jak go wtedy nazywałem. Wtedy zupełnie nie podobała mi się jego bryła. Z jednej strony tajemnicza, z drugiej bardzo surowa, wręcz nieludzka, pozbawiona ciepłych akcentów.

Później kościół ten został przeze mnie oswojony. Zostałem w nim po raz pierwszy ojcem chrzestnym, równolegle w czasach uczęszczania do drugiego ogólniaka zdarzało mi się bywać tam na rekolekcjach.

Dziś uważam, że ma on bardzo ciekawą architekturę. Został zbudowany w latach 1928-1930 jako kościół Marcina Lutra w miejscu wcześniejszego, pochodzącego z roku 1360 kościoła św. Jerzego. Zaprojektował go berliński architekt Kurt Steinberg. Bryła składa się z klinkierowej rotundy z ażurową wieżą zwieńczoną krzyżem. To ta wieża zawsze sprawiała na mnie w dzieciństwie to niekorzystne wrażenie.



Podczas ostatniego pobytu w Gorzowie, miałem trochę czasu na spacer dawnymi ścieżkami Zawarcia i Zakanala. Zacząłem właśnie od budynku kościoła. Później mijałem ogólniak, do którego uczęszczał jeszcze mój ojciec, jego siostra i kuzynki. Tak więc, mimo, że rodzina moja w Gorzowie nie mieszka długo, w szkole tej uczyły się już dwa kolejne pokolenia. Po mnie skończyła ten ogólniak siostra. Ale zanim minąłem budynek dawnej szkoły, po drodze był internat, gdzie rządziła pani Hładka. Gdy zostawaliśmy po lekcjach, aby pograć w piłkę na boisku, zachodziliśmy później do internatu. Tam w stołówce zawsze zostawały nadmiarowe kotlety, makarony i inne specjały, które po godzinach głodni zajadaliśmy. Szkołę średnią wspominam bardzo dobrze. Dziś, gdy przyjeżdżam czasami do Gorzowa, o tym jak dużo czasu minęło od matury, świadczą napotykane na cmentarzu przy Żwirowej nagrobki dawnych belfrów.

Bonifacy Suchecki uczył fizyki, gdy do ogólniaka chodził mój ojciec. Mi się też udało załapać na lekcje u tego spokojnego, ciekawie nauczającego nauczyciela. Chyba nie uczył nas do  końca, odszedł na emeryturę. Zapamiętałem go najbardziej ze stopnia, który mi postawił ze sprawdzianu. Przyszedłem wtedy do szkoły po dwutygodniowej prawie przerwie, gdy wróciłem z turnieju szachowego w Rewalu. A tu poniedziałek i sprawdzian. Zapytałem, czy mogę pisać w innym terminie, bo nie miałem jak się przygotować. Usłyszałem, że nie. Na to ja, że nie będę pisał. Wtedy profesor: -To dostaniesz "0" i będzie się liczyło do średniej.

I rzeczywiście, oddałem pustą kartkę, na której dostałem to zero. Później był któryś kolejny sprawdzian ze sprawności silników, czy coś w ten deseń. Oddałem kartkę po 15 minutach ze wszystkimi zadaniami rozwiązanymi wzorowo. Dostałem 5+, w czasach, gdy nie było ocen celujących. Ale ze stopni na koniec wychodziła mi przez to zero czwórka i taki też stopień dostałem na świadectwie. Zaimponował mi wtedy profesor Suchecki stanowczością.


Na cmentarzu przy Żwirowej natknąłem się również na nagrobek pani profesor od biologii - Jolanty Popławskiej. Była kosą. Piątka u niej to była piątka - trzeba było się solidnie nauczyć. Nie raz słyszałem jej słynne: "-Ty masz łeb, czy kalarepę?", albo "Miałeś być orłem, a zostałeś kurą" podczas odpowiedzi. Tylko rok nas uczyła i odeszła na emeryturę. Sprawiedliwie oceniała i miała opinię dobrze przygotowującej nauczycielki, jeśli ktoś marzył o studiach medycznych, czy innych związanych z biologią. Wspominam ją i jej powiedzonka z sentymentem.


Wracając zaś do spaceru - gdy minąłem ogólniak, poszedłem w kierunku kanału Ulgi. Kiedyś jeszcze przed mostem nad kanałem po lewej stał budynek restauracji "Podmiejskiej". Raz wracając z działki wstąpił tam ze mną ojciec. Wtedy chyba po raz pierwszy doświadczyłem, jak to jest jeść poza domem i że nie ma to jak zjeść jednak w domu obiad.

Zaraz za kanałem przy wjeździe w Kobylogórską stoi transformator, ten sam, który pamiętam z dzieciństwa, jako taki punkt orientacyjny.


Gdy chodziłem do podstawówki miałem w domu akwarium, które traktowałem dość eksperymentalnie. Nie raz przywoziłem znad kanału cierniki, różanki, zdarzył się i mały kiełbik oraz narybek szczupaka. W okolicach zaś roszarni obficie roiła się w wodzie rozwielitka, którą jako pokarm dla rybek przywoziliśmy z kolegami.

W czasie matury, nad kanał Ulgi chodziłem na pierwsze randki, które smakowały w niezapomniany sposób.
 

Wzdłuż kanału Ulgi poszedłem Wałem Długim, a następnie Wałem Śluzy w kierunku koryta Starej Warty. Ta część Gorzowa wydaje się jakby odcięta od świata. Na horyzoncie widać zabudowania prawobrzeżnej części Gorzowa, pełnego miejskiego gwaru. Tu czas jakby się zatrzymał w innej epoce. Pojedyncze osoby przejeżdżające na rowerze, gdzieś tam w dali pan z psem, ruiny zabudowań, pasące się krowy i konie oraz tak charakterystyczne dla nadwarciańskiego krajobrazu wierzby. Gdzieniegdzie zobaczyć można jeszcze zabudowania sprzed wojny.





 Moim celem stare koryto Warty, gdzie ojciec zabrał mnie na ryby, gdy miałem 4 lata


Tak to miejsce dziś wygląda. Z dzieciństwa został mi w głowie obraz zatoczki, do której można było wejść w kaloszach oraz drzewa rosnącego obok.

piątek, 28 grudnia 2018

Babcia Fela

W tym roku wczesną wiosną odeszła babcia Fela*. Cichutko, prawie niezauważalnie, jak schulzowski ojciec. Od kilku lat jej egzystencja toczyła się w innym, równoległym świecie, połączonym z rzeczywistością wątłymi nićmi komunikacji. Gdy staliśmy wczesną wiosną na gorzowskim cmentarzu, piękne i przejmujące dźwięki trąbki kołysały zgromadzonych w zadumie nad przemijaniem.

Urodziła się w Pińsku w 1926 roku jako trzecie z kolei dziecko Stefana Stępnia i Agaty ze Szczerbaczewiczów, zaraz po starszym rodzeństwie - Kaziku i Jance. Później na świat przyszło jeszcze sześcioro rodzeństwa, spośród którego dwójka odeszła bardzo wcześnie. Babcia bardzo niechętnie opowiadała o swoim dzieciństwie w Pińsku. Widać nie było usłane różami. Ojciec pojawiał się w domu na krótko i częściej go nie było niż był, matka była zimna i surowa, niezbyt szczęśliwa sama z dużą gromadą dzieci. Przez cały okres międzywojenny tułali się po obcych domach. Najpierw mieszkali u babci Pauliny przy ulicy Krzywej, a potem w wynajmowanych od Żydów lokalach, by tuż przed wojną wylądować w ostatnim przy ulicy Bernardyńskiej. Gdy próbowałem kiedyś porozmawiać z babcią o świętach Bożego Narodzenia przed wojną, odpowiadała zdawkowo. Było biednie. Rodzice prowadzili herbaciarnię, więc jeden z małżonków musiał pracować. W przygotowaniach pomagały wszystkie dzieci, a jedzenie przygotowywało się w piecu chlebowym. Karpia wtedy nie znano, najczęściej w wigilię na stole pojawiał się miętus. Zdawkowe informacje, bez barwnych szczegółów podkreślających rangę tego święta.

Bardzo niejasny wydaje się okres okupacji sowieckiej w Pińsku. Wczesną wiosną 1940 roku Stefan i Agata wyjechali całą rodziną pociągiem z Pińska w kierunku Wołynia. Tam mieszkało rodzeństwo i matka Stefana. Dlaczego wyjechali? Podobno bracia Agaty pracujący w lokalnej administracji nakłonili rodzinę do wyjazdu. Czy było to związane z pobytem Stefana w wojsku po I wojnie światowej? W archiwum rodzinnym zachowały się zaświadczenia NKGB z marca 1940 roku uprawniające do opuszczenia Pińska. Pamiętam z opowieści babci Feli, że w momencie wyjazdu stosunki między Stefanem i Agatą były bardzo złe. Rodzina chciała się zatrzymać we wsi Łomsk, ale gospodarze nie wyrazili na to zgody. Zamieszkali więc w lesie, w domku letniskowym koło Stacji Tomaszgród. Tam babcia z ojcem i bratem Kazikiem pracowała w lesie przy spławianiu drewna. Później rodzina rozpierzchła się po okolicznych wsiach, gdzie mieszkali krewni Stefana. Brat Władek poszedł pieszo do Pińska do cioci Elżbiety Sapich. Babcia trafiła do cioci Gieni, siostry ojca mieszkającej w Sarnach, gdzie krótko pracowała dla organizacji Todt. Tam też widziała ojca po raz ostatni w życiu. W 1944 dosłownie wyrwała się z biedy do dorosłego życia zapisując się na kurs łączniczek w Równem, aby później wraz z IV Pułkiem Łączności Ludowego Wojska Polskiego trafić przez Żytomierz aż pod Poznań. W tym czasie matka z pozostałymi dziećmi, (poza Tadeuszem, który zagubił się podczas gorączki wyjazdów z Wołynia i trafił do ZSRR) wyjechała do Poznania, gdzie w urzędzie repatriacyjnym dostała skierowanie do Świebodzina.

Świebodzinie znów było biednie. Babcia opowiadała o swym marzeniu z tamtego czasu: poznać chłopca, z którym mogłaby wyrwać się z domu i rozpocząć nowe, własne życie. Wkrótce poznała Wojciecha, który pracował w fabryce mebli, uruchomionej po odgruzowaniu. Wojciech, pochodzący z chłopskiej rodziny osiadłej w dwudziestoleciu międzywojennym w Wielkopolsce, która przyjechała tam z biednego, przeludnionego i mocno czerwonego tarnobrzeskiego, należał do partii. Wnerwiony nadużyciami w zakładzie pracy "rzucił" legitymację partyjną. Proces w sądzie, który ostatecznie przegrał, oznaczał jedno - wilczy bilet ze Świebodzina.  W ten oto sposób w 1953 roku babcia wraz z mężem i dwójką dzieci trafili do Gorzowa Wielkopolskiego.

Babcia dość szybko owdowiała. Dziadka nigdy nie poznałem - zmarł w połowie lat 60-ych. Najmocniej pamiętam ją właśnie taką, babcię mieszkającą na czwartym piętrze wieżowca samotnie. Do stanu wojennego równoznacznego z emeryturą pracowała w Spółdzielni Inwalidów "Warta", gdzie produkowane były pudełka tekturowe, które czasami dostawałem od niej do swoich różnych zbiorów. Zdarzało się również, że jeździłem z nią na wycieczki z zakładu pracy nad jezioro do Gościmia. Nie lubiłem tych wyjazdów. Babcia była trochę nadopiekuńcza. Do dziś pamiętam, gdy kupiła mi, dzieciakowi z przedszkola po wielu namowach butelkę Pepsi i po przyjściu do domu wstawiła do garnka z gorącą wodą, abym się nie przeziębił.

Po szkole przychodziliśmy do niej wraz z siostrą na obiady. Na tym polu babcia dogadzała nam w stopniu najwyższym. Ziemniaczki krojone w plastry i smażone na patelni; racuchy z powidłami śliwkowymi i truskawkowymi, lejącymi się ze słoika i bardzo słodkimi - własnej produkcji; rosół z domowym makaronem krojonym na desce w kuchni i z podrobami od żywej kury kupionej na rynku; grochówka z wkładką mięsną, którą polubiłem na rajdach powitania wiosny organizowanych przez gorzowski PTTK, itd. itp.

Dużo zmieniło się pod koniec lat 80. Po ponad 2o latach wdowieństwa babcia Fela poznała na kartach w klubie seniora Edwarda. Drugie małżeństwo to był bardzo dobry okres dla babci. Edward lubił wychodzić na spacery, kupować babci biżuterię, prowadził w miarę towarzyskie życie. Do dziś pamiętam sędziwych przyjaciół - Edwarda i Grzegorza, emerytowanych przedstawicieli cechu kominiarskiego dyskutujących przy kawie w dużym pokoju u babci. Niestety trwało to tylko przez 6 lat, kiedy babcia po raz drugi została wdową.

Dużym ciosem była dla babci śmierć syna w dalekim Chicago w 2000 roku. Od tego czasu nie doszła już w pełni do siebie. Nigdy później nie widziałem na jej twarzy prawdziwej radości.

Ostatnio rekordy popularności na youtube bije świąteczna reklama Ikei, w której pada bardzo ważne zdanie: "media społecznościowe będą zawsze, twoja rodzina nie.. Wykorzystaj to!"

Wraz z odejściem babci Feli skończyła się pewna epoka. Była ostatnią z rodzeństwa i ze swego pokolenia w mej najbliższej rodzinie.

* Feliksa Stabrowska z domu Stępień, primo voto Tudor (1926 Pińsk - 2018 Gorzów Wlkp.)

czwartek, 30 listopada 2017

Dokumentacja z ZUSu

W numerze 5(28) czasopisma More Maiorum z 2015 roku znalazł się interesujący artykuł Michała Fronczaka zatytułowany "Jak uzyskać dokumentację z ZUS-u?" Autor już na samym początku wymienia dokumenty, na jakie można trafić korzystając z tego źródła: "W teczkach osobowych ZUS, poza dokumentami typowo ZUS-owskimi, można znaleźć takie dokumenty, jak: dokumentacja medyczna (wyniki badań, różne zaświadczenia), listy kierowane do ZUS, świadectwa pracy, kopie metryk stanu cywilnego, kopie dowodów tożsamości, czasami zeznania świadków dotyczące różnej działalności osoby (np. podczas wojny). Wyjątkowo można trafić na fotografie."
  
Nigdy wcześniej nie korzystałem z ZUSu podczas badań genealogicznych. Pomyślałem, może warto spróbować? Było to jeszcze zanim uzyskałem odpis metryki chrztu prababci Agaty z NIAB w Mińsku. ZUS był więc instytucją, w której miałem nadzieję na znalezienie metryki urodzenia prababci. Ale o wiele więcej nadziei wiązałem z odnalezieniem dokumentów pradziadka Stefana, którego losy powojenne jeszcze kilka lat temu były dla mnie zupełną zagadką. Nadal jednak mało wiem na jego temat, tajemnicą pozostaje między innymi kiedy i gdzie wziął ślub z drugą żoną Stanisławą Flugel.

Niestety dokumenty, jakie udało mi się uzyskać z ZUSu zadowoliły mnie tylko w małej części. W sprawie prababci napisałem najpierw do oddziału w Zielonej Górze. Prababcia pobierała należności emerytalno-rentowe jeszcze przed pierwszą przeprowadzką do Gorzowa, gdy mieszkała w Świebodzinie. Bardzo szybko ZUS zielonogórski skontaktował się ze mną telefonicznie. Pani poinformowała mnie, że dokumentów należy szukać w oddziale gorzowskim, tam też przesłano moje zapytanie. Z Gorzowa otrzymałem kserokopie dokumentów z 1960 roku - zaświadczenia lekarskie, zaświadczenia z pracy, itp. Wszystkie stanowiły załączniki do wniosku o rentę prababci. Dowiedziałem się między innymi od kiedy pracowała w Świebodzińskiej Fabryce Mebli. Pod jakim adresem mieszkała w roku 1960, jaką pracę wykonywała, jaki był jej stan zdrowia w chwili składania wniosku. Nie było jednak w teczce osobowej żadnych metryk, dokumentów stanu cywilnego czy fotografii.

W sprawie pradziadka Stefana napisałem do oddziału szczecińskiego. Mieszkał bowiem w Szczecinie od roku 1959 do 1984. Ostatnie dwa lata życia spędził zaś w domu pomocy społecznej w Śniatowie koło Kamienia Pomorskiego. Odpowiedź, jaka przyszła ze Szczecina wprawiła mnie jednak w zdumienie. W skrócie - mój wniosek pozostał bez realizacji, gdyż pradziadek nie pobiera świadczeń emerytalno-rentowych w tutejszym oddziale ZUS. Dopiero, gdy zadzwoniłem do szczecińskiego oddziału, częściowo wyjaśniłem sprawę. Pismo z odpowiedzią, jakie dostałem znaczyło ni mniej, ni więcej, że danych pradziadka nie znaleziono w systemie, a dokumenty archiwalne z lat 80-ych nie wiadomo, gdzie się znajdują.

Tak więc w przypadku moich poszukiwań genealogicznych ścieżka ZUSowska zakończyła się miernym powodzeniem, co nie znaczy, że inne osoby poszukujące dodatkowych informacji o swych przodkach nie będą miały więcej szczęścia.