niedziela, 29 grudnia 2013

Czwarta wycieczka w piotrkowskie: Zygmuntów

Latem mijającego roku odbyłem kolejną podróż do miejsc związanych z historią rodzinną babci Wandy leżących na ziemi piotrkowskiej. Dzień był dość ciepły, jechałem z Ostrzeszowa w południowej Wielkopolsce, mając nadzieję na dość sprawny dojazd do Zygmuntowa. Niestety podróż znacznie przeciągnęła się w czasie ze względu na remont głównej drogi prowadzącej przez Sulejów. W końcu, po ponad godzinnym przestoju w korku dojechałem do Szarbska.  Zapytałem o drogę do Zygmuntowa, gdyż żaden drogowskaz nie wskazywał takiej miejscowości i ruszyłem przez las. Mocno piaszczysty, pełen wystających korzeni drzew trakt wił się przez las przez około pięć kilometrów. Sporej dawce szczęścia zawdzięczam to, że nie pobłądziłem na tych leśnych ścieżkach i nie zagrzebałem kół w prawdziwej piaskowej pustyni. W końcu dojechałem do miejsca wśród nielicznych zabudowań, gdzie droga się kończyła. Przed sobą miałem piękny widok na Pilicę.




Obok jednego z zabudowań stał pomnik upamiętniający pacyfikację wsi Zygmuntów przez Niemców w dniu 28 listopada 1944 roku. Zginęło wtedy około 40 osób. Spalono większość gospodarstw, między innymi murowany dom Krzysztofików. Dziś rzeczywiście miejsce, gdzie był dawny Zygmuntów nie przypomina wsi, a jedynie sielską osadę letniskową, gdyby nie pomnik upamiętniający wielką miejscową tragedię. Na cmentarzu w Dąbrówce podczas poprzednich wypraw napotkałem wiele nagrobków poświęconych osobom, które zginęły w masakrze 1944 roku.


Z Zygmuntowem związana była rodzina Krzysztofików, z której pochodziła moja prababcia Antonina Krupa (1888-1942).

Nie wiem, w jakich okolicznościach zamieszkali w Zygmuntowie prapradziadkowie Stanisław Krzysztofik, urodzony w dość odległym Zachorzowie (1841-1887) i Katarzyna z Dzidkowskich, pochodząca z Szarbska (1844-1911). Dom po rodzicach odziedziczył brat Antoniny, Paweł Krzysztofik (1880-?), który wyprowadził się z Zygmuntowa (czy po spaleniu domu w 1944 roku?) do Ogrodzonego wraz z rodziną. Pochowany jest po drugiej stronie Pilicy w Ręcznie. Niewiele wiem o pozostałym rodzeństwie Antoniny. Babcia Wanda opowiadała jedynie o Gabrieli (1877-1932?), która wyszła za mąż za Nalepę, pochowanej również w Ręcznie. Rodzina Nalepów mieszkała w Rabce, do której babcia jeździła jeszcze przed wojną. Ja z kolei widziałem nieliczną korespondencję powojenną z rodziną Nalepów. W księgach skórkowickich odnalazłem zapisy dotyczące pozostałego rodzeństwa Antoniny, o którym niestety nic poza "suchymi" zapisami metrykalnymi nie wiem. Najstarszą siostrą była Elżbieta, urodzona w roku 1863 jeszcze w Szarbsku. W roku 1885 wyszła za Błażeja Krawczyka, urodzonego w roku 1859 w tej samej wsi, jednak mieszkającego w Stobnicy. Kolejną siostrą była Scholastyka urodzona już w Zygmuntowie w roku 1866. W 1868 roku przyszedł na świat pierwszy chłopak w rodzinie - Hieronim, a w 1871 roku Kunegunda. Babcia Wanda wspominała o niemieckim pochodzeniu Krzysztofików, którego jednakże nie udało mi się potwierdzić dotychczas. Czy te tak rzadkie imiona rodzeństwa Antoniny byłyby tego świadectwem?  W 1874 roku urodził się kolejny chłopak - Leon. Dotarłem jeszcze tylko do informacji o dwójce dzieci, które zmarły młodo: Michale (1882-1883) i Mariannie (1884-1886).
Z Zygmuntowem był związany w niejasny dla mnie sposób 4xpradziadek Antoni Krupa (około 1800-1838). Nie wiem w jakiej miejscowości urodził się, ale odnalazłem jego akt zgonu z 1838 roku, który wskazuje na Zygmuntów, jako miejsce zamieszkania.

sobota, 7 grudnia 2013

Monografia białostockiej ulicy Starobojarskiej

Jeśli jesteś miłośnikiem historii, a w dodatku interesujesz się historią Białegostoku lub też znasz kogoś takiego, a nie wiesz co sprezentować mu na zbliżające się święta, mam dla Ciebie propozycję. Kup koniecznie wydawnictwo pt. "Bojary 3". Nie zawiedziesz się.

"Bojary 3" są trzecim wydawnictwem wydanym w ramach "Projektu Bojary", firmowanym przez Centrum im. Ludwika Zamenhofa. O ile dwa pierwsze stanowiły głównie zbiór starych zdjęć tej w dużej mierze nieistniejącej już w swym historycznym kształcie dzielnicy Białegostoku, o tyle nowe wydawnictwo jest czymś zupełnie innym.

Zacznę może od końca. Książkę wieńczy tekst Adama Walickiego poświęcony "Karcie Bojarskiej", dokumentowi powstałemu pod koniec lat 80-ych, mającemu w swym założeniu służyć ochronie dzielnicy, ale także stanowić podstawę pod nowe myślenie o miejskiej  architekturze. Czy udało się autorom przekonać do niego decydentów i mieszkańców, możemy wywnioskować oglądając te resztki Bojar, które dziś pozostały.

O świetności dzielnicy, o sentymencie jakim darzą ją dawni mieszkańcy świadczy z kolei bardzo ciekawy tekst Andrzeja Lechowskiego, rozpoczynający książkę. Tekst to bardzo osobisty, oprowadzający nas po tych miejscach na Bojarach, które zostały naznaczone przeszłością rodziny autora.

Prawdziwą perełkę zarówno w książce, jak i wśród innych pozycji o Białymstoku, które ostatnimi czasy ukazały się, stanowi natomiast moim zdaniem środkowa część książki poświęcona ulicy Starobojarskiej. Autor, Wiesław Wróbel, dotarł do archiwalnych dokumentów, świadczących o tym kiedy i w jakich okolicznościach powstała ulica, w jaki sposób wiąże się z częścią obecnej ulicy Warszawskiej, noszącej 200 lat temu nazwę Bojarska i dlaczego nosi taką właśnie nazwę. Moim zdaniem jest to odkrycie rewelacyjne, zmieniające nasze myślenie i wyobrażenie o początkach Bojar. To tak zwane hitchcockowskie trzęsienie ziemi wprowadza nas w dalszą część książki. Autor w oparciu o dokumenty archiwalne przedstawia nam historię każdej pojedynczej posesji ulicy Starobojarskiej, ulicy trzeba dodać, która w niczym już dziś nie przypomina swym charakterem historycznych Bojar. Jedno z największych odkryć wiąże się z posesją pod numerem 30. Do niedawna stał tam dom pierwszego po odzyskaniu w 1919 roku niepodległości prezydenta Białegostoku, Bolesława Szymańskiego. W domu tym był przyjmowany na herbatce Józef Piłsudski w 1921 roku gdy odbierał do władz miasta tytuł honorowego obywatela Białegostoku. Autor dotarł do dokumentów świadczących o tym, że nieruchomość tę przed 1865 posiadał Kazimierz Kobyliński, syn Wiktora Kobylińskiego, właściciela podbiałostockiego majątku Zalesiany. Kazimierz Kobyliński stworzył jedną z najliczniejszych partii powstańczych w 1863 roku, do której należeli jego synowie Adolf i Władysław, zięć oraz bratanek mieszkający w położonych niedaleko Zalesian Horodnianach - Adolf Kobyliński. Sam Kazimierz Kobyliński poległ 4 listopada 1854 roku w potyczce pod Mienią koło Mińska Mazowieckiego. Jego majątek w Zalesianach oraz parcela przy ulicy Starobojarskiej w Białymstoku zostały w 1865 roku skonfiskowane przez władze carskie. Czy to nie paradoks historii, że na posesji tej honory przyjmował nieco ponad pół wieku później sam Józef Piłsudski?

Mnie osobiście zaciekawiła również historia sąsiedniej posesji przy ulicy Starobojarskiej 32. W roku 1928 kupili ją Lejb i Bejla Gotlib. Sprzedającymi byli spadkobiercy rodzin prowadzący tu uprzednio fabrykę tytoniu: Ajzyk Darman, Dawid Zusman i Benjamin Niewodowski oraz Sora Goldberg. Gotlibowie uruchomili tu młyn motorowy oraz zakład ślusarski. Produkowali między innymi maszyny młynarskie. Tak się składa, że miałem okazję jedną z nich oglądać we wnętrzu wiatraka w Dolistowie podczas niedawnej wycieczki śladami Antoniego Herliczki.



 Andrzej Lechowski, Adam Walicki, Wiesław Wróbel "Bojary 3", Białystok 2013.

czwartek, 21 listopada 2013

Poszukiwania aktu ślubu prapradziadków Marcina i Balbiny trwają

Kilkukrotnie już na tym blogu pisałem o niewyjaśnionej historii związanej ze ślubem rodziców prababci Józefy Paczkowskiej z Uzarków. Przypomnę, że Józefa urodziła się w roku 1888 w podostrzeszowskim Siedlikowie, jako córka Balbiny Kaczmarek. W rubrykowej metryce ślubu brakowało imienia i nazwiska ojca. Co ciekawe, w kościelnym akcie pierwszego ślubu prababci, który został zawarty w Bottrop w Niemczech w roku 1913, Józefa również widnieje pod nazwiskiem matki Kaczmarek, mimo, że w analogicznym akcie cywilnym wymieniona jest już jako córka Marcina Uzarka. W późniejszych aktach drugiego ślubu prababci i jej zgonu, nazwisko ojca już występuje.

Cywilny akt ślubu prababci z roku 1913 podaje jeszcze jedną ważną informację: rodzice Józefy - Marcin i Balbina wymienieni są jako małżonkowie. Poszukiwałem aktu ślubu Balbiny i Marcina w ostrzeszowskich aktach stanu cywilnego - bez rezultatu. Udało mi się jednakże ustalić, że Marcin i Balbina byli małżonkami już w roku 1895, gdy urodził im się syn Walenty. Podsumowując we wrześniu dotychczasowe poszukiwania, zasugerowałem, że aktu ślubu prapradziadków należy poszukiwać w parafii Odolanów, skąd pochodził Marcin. Tak tez zrobiłem. Ostatnimi czasy badałem wnikliwie akta stanu cywilnego z Odolanowa z lat 1887-1896.

Nie znalazłem go jednak. Ale natknąłem się na akta urodzenia i zgonu kolejnych dzieci Marcina i Balbiny. W roku 1893, 21 maja w Garkach urodziły się bliźniaczki Emilia i Anna. Żadna z nich nie dożyła dwóch miesięcy. Pierwsza zmarła Anna, 18 czerwca 1893 roku, Emilia zaś 25 czerwca. W aktach urodzenia sióstr rodzice Marcin Uzarek i Balbina z Kaczmarków zostali zapisani jako małżonkowie. Nie wiem co dalej i gdzie szukać aktu ślubu, który (wszystko na to wskazuje) miał miejsce. Biorąc pod uwagę późniejszy zgon Marcina (1909) w Niemczech, jak również informacje o pobycie w Niemczech Balbiny (Horst (Emscher), Bottrop), prawdopodobnym się wydaje, że mógł mieć miejsce właśnie tam podczas przypuszczalnego wyjazdu sezonowego do pracy. Ale w jakiej miejscowości? Nie widzę sensownego punktu zaczepienia.

Zastanawia mnie natomiast jeszcze co innego. Podczas poszukiwań w odolanowskich aktach stanu cywilnego odnalazłem zapisy dotyczące rodzeństwa Marcina Uzarka. W roku 1890 ślub z Marią Szczepańską wziął młodszy brat Stanisław. Zamieszkali w rodzinnych Garkach, a w krótkich odstępach czasie Maria urodziła Leona (1892), Annę (1893) i Stanisława (1895).  W 1893 roku ślub z Janem Augustem Pomieskim wzięła młodsza siostra Marcina - Barbara. Jan August co prawda tego samego roku umarł, ale z jego aktu zgonu wynika, że młodzi małżonkowie również zamieszkali po ślubie w Garkach. Natknąłem się na ślub jeszcze jednej siostry Marcina - Rozalii, młodszej od Barbary o 5 lat. W roku 1896 wyszła za Augusta Śniatałę. Co prawda późniejsze losy Barbary i Rozalii nie są mi znane, ale zastanawia to, że młodszy brat Marcina Stanisław ożenił się w Odolanowie, po ślubie zamieszkał w Garkach, z roku na rok rozrastała się jego rodzina. Sytuacja Marcina, najstarszego z rodzeństwa (starszy od niego Wojciech umarł krótko po urodzeniu) od początku wydaje się dziwna. W 1888 roku w sąsiedniej parafii Ostrzeszów urodziła się Józefa, nazwisko ojca nie zostało wpisane, 5 lat później już w Odolanowie urodziły się siostry bliźniaczki Józefy - Anna i Emilia, aby po dwóch latach kolejne dziecko Marcina i Balbiny - Walenty wraz z martwym bratem bliźniakiem zostało zgłoszone znów w parafii Ostrzeszów. Towarzyszy temu jednak adnotacja, że rodzice mieszkali w Garkach, w sąsiedniej parafii, a dzieci urodziły się w domu Andrzeja Kaczmarka, najprawdopodobniej brata Balbiny w Siedlikowie. Co sprawiało, że Marcin tak się tułał? Czy był nielubianym dzieckiem, pozbawionym przywilejów związanych ze starszeństwem? Czy też może był hulaką, któremu urodziło się nieślubne dziecko i który z jakichś względów pozbawiony został praw do ojcowizny? A może musiał pracować na utrzymanie rodzeństwa, gdyż rodzice odeszli dość wcześnie. Nie odnalazłem na razie aktu zgonu rodziców Marcina - Wojciecha i Katarzyny z Trochów, więc nie wiem, czy ta hipoteza jest uprawniona. Tak czy inaczej, tak ciekawe poszukiwania utknęły na razie w przysłowiowym martwym punkcie.

poniedziałek, 18 listopada 2013

Refleksje na temat Wierszalina (po lekturze książki Aleksego Karpiuka)

Tematu Wierszalina, choć to miejsce tak bardzo istotne dla wschodniego Podlasia, unikałem dotychczas konsekwentnie. Po okresie wczesnego zauroczenia tym miejscem, jego historią, stanowiącą przecież wycinek większej całości, tak charakterystycznej dla terenów prawosławnych odzyskanych po pierwszej wielkiej wojnie światowej od Rosji, przyszedł czas, który można scharakteryzować sokratesowskim "wiem, że nic nie wiem". Im więcej bowiem czytałem na temat "eliaszowców", Grzybowszczyzny i Wierszalina, tym więcej nowych tropów i hipotez odkrywałem, aby dojść do przekonania, że wciąż wiem za mało. W Wierszalinie jednak ostatnio dużo się działo, dodatkowo udało mi się nabyć książkę od dawna poszukiwaną. Przyszedł więc czas na pisanie...

***

Nie pamiętam już w jaki sposób dowiedziałem się o historii proroka Eliasza Klimowicza i ruchu, którego stał się przywódcą. Czy po przeczytaniu jednego z wywiadów z Sokratem Janowiczem, czy może w inny sposób? Parę lat po moim osiedleniu się w Białymstoku, jeszcze pod koniec ubiegłego stulecia, jeżdżąc samochodem w okolicach Krynek próbowałem wraz z siostrą odszukać Wierszalin, błądząc od jednej wioski puszczańskiej do drugiej. Wtedy ze względu na zbyt mało czasu na poszukiwania, bezskutecznie.

***

Później była książka Włodzimierza Pawluczuka, który odkrył dla kultury polskiej i światowej Wierszalin. Zrobiła na mnie mocne wrażenie. Na pewno dzięki elementom reportażu (autor odwiedzał te miejsca, w Wierszalinie mieszkały długo po wojnie tzw. matki boskie według jego relacji), ale i dystansu czasowego do opisywanych wydarzeń. Sprawiała to także egzotyka prawosławnych terenów ściany wschodniej, szczególnie dla przybysza z Polski zachodniej, którym się czułem.

"We wschodniej Białostocczyźnie, we wsiach prawosławnych, proces upadku tradycyjnej kultury ludowej miał przebieg szczególnie dramatyczny. Zachowana tu długo w nienaruszonym prawie stanie tradycyjna kultura ludowa - poddana została nagłej, drastycznej próbie, gdy prawie wszyscy mieszkańcy tych wsi w 1915 roku zostali deportowani przez ustępujące wojska rosyjskie w głąb Rosji. Zetknęli się tam z odmiennymi zwyczajami, z ludźmi o odmiennej kulturze, byli obserwatorami, a często też aktywnymi uczestnikami rewolucji, burzącej od podstaw mityczną chłopską świadomość. Z chwilą gdy tradycyjny kształt chłopskiego życia został zagrożony, okazało się z kolei niemożliwe, a w każdym razie bardzo utrudnione, przejście od świadomości etnicznej do świadomości narodowej, która mogłaby nadać zmienności sankcję i usprawiedliwienie. Były to bowiem wsie prawosławne, dla których w tym czasie, w warunkach dyskryminacji wyznaniowej i narodowościowej, przekroczenie progu polskości było niemożliwe, a jednocześnie - były to wsie zbyt peryferyjne, by mogła na nie oddziaływać idea narodu białoruskiego."

Tak Włodzimierz Pawluczuk przedstawił tło powstania ruchów sekciarskich na Podlasiu po I wojnie światowej, mających swe źródło w Grzybowszczyźnie, malutkiej wsi puszczańskiej niedaleko Krynek. Poprzez stosowanie niedopowiedzeń, a także nadawanie specjalnego znaczenia opisywanym epizodom dziejącym się tam i dokładnie tam, stworzył równocześnie mit Wierszalina. Mit, którego czarowi i ja uległem.

***

Późną wiosną bądź wczesnym latem 2002 roku ekipa w składzie Sylwia, mała Kasia, ja, Leszek i Karolina dojechała samochodami do Grzybowszczyzny, gdzie pojazdy zostały zaparkowane na prowizorycznym parkingu. Ruszyliśmy przez las w kierunku wskazanym nam przez pierwszą napotkaną osobę. Było upalnie, a sosny wydzielały orzeźwiającą, żywiczną woń. Najpierw dotarliśmy do drewnianego domu w głębi lasu, skąd rozległo się szczekanie psa. Dookoła panował nieład, walały się różnego rodzaju przedmioty. Był to dom Borysa Wołoszyna, o którym jeszcze wspomnę później. Minęliśmy go nie zatrzymując się. Wkrótce dotarliśmy na polanę, gdzie stał drewniany dom, taki, jaki pamiętałem ze zdjęcia w przewodniku po Polsce egzotycznej Grzegorza Rąkowskiego. Zamknięty na głucho. Nieopodal widać było fundamenty nie istniejącego już innego budynku. Rozsiedliśmy się wygodnie w cieniu lasu w miejscu mającym być Nową Jerozolimą i odpoczywaliśmy, wymieniając uwagi na temat miejsca, w którym kiedyś rozgrywały się epizody ciekawej historii.

W drodze powrotnej zajechaliśmy pod cerkiew w Grzybowszczyźnie. Na skraju lasu "rozsiadł" się niewielki budynek w kolorze białym z zieloną dachówką. Zamknięty na głucho, dookoła żywej duszy. I tu wygodnie było odpocząć.

Środek lasu, opuszczone miejsce, tajemniczy dom Borysa Wołoszyna położony na zupełnym odludziu w puszczy, to wszystko sprawiło, że mit Wierszalina został jeszcze bardziej we mnie wzmocniony.

***

Po ukończeniu kursu na przewodnika turystycznego, byłem jednym z inicjatorów i organizatorów wycieczki, w której wzięła udział większość członków naszego kursu. 7 sierpnia 2010 roku mieliśmy się wszyscy spotkać rano przy cerkwi pw. Zaśnięcia NMP w Ostrowiu Północnym. Tam umówieni byliśmy z proboszczem, ojcem Aleksandrem Klimukiem. Matuszka Ludmiła, która towarzyszyła duchownemu, zgodziła się podjechać z nami do Grzybowszczyzny Starej, aby pokazać wnętrze cerkwi, wybudowanej po pierwszej wojnie światowej przez Eliasza Klimowicza. Zwiedzanie jej to gratka nie lada, gdyż obiekt stojący pod lasem jest zwykle zamknięty. Oglądaliśmy więc wnętrze, słuchając opowieści o tym, że spora część wyposażenia świątyni pochodzi od ludzi związanych z tym miejscem. Cerkiew sprawia uboższe wrażenie niż ta w Ostrowiu Północym, odniosłem wrażenie jednak, że jest bliższa profanum ludzkiemu, może dlatego, że stawiana rękoma chłopskimi, w sposób można powiedzieć amatorski. Włodzimierz Pawluczuk w książce „Wierszalin. Opowieść o końcu świata” pisał, że w domu wybudowanym przez proroka Ilię w puszczy, jeszcze długo po II wojnie światowej mieszkały kobiety pamiętające go i wierzące w jego powrót. Wówczas, gdy my tam byliśmy, kobiet tych już od dawna nie było, ale na świętego Eliasza do cerkwi w Grzybowszczyźnie od lat przybywają ludzie z Białegostoku i okolic, a także rodziny tych, którzy związani byli z osobą Eliasza Klimowicza.

Cerkiew w Grzybowszczyźnie Starej

Po zwiedzeniu cerkwi zamierzaliśmy dojść do mitycznego Wierszalina. Podjechaliśmy kawałek samochodami do Leszczan i stamtąd poszliśmy leśną drogą we wskazanym kierunku. Wkrótce spotkaliśmy jadącą na rowerze kobietę - panią Kozłową, mieszkającą w domu, który zbudowany przez Eliasza Klimowicza, został kiedyś do Leszczan przeniesiony z Wierszalina, aby przez wiele lat pełnić funkcję szkoły. Pani Kozłowa wskazała nam dokładnie drogę, którą należało iść, aby trafić do celu.



W drodze do Wierszalina spotykamy panią Krupinę. Fot. Jan Małachowski

Do Wierszalina było rzeczywiście niedaleko. W jedynym pozostałym drewnianym domu zastaliśmy rodzinę z Warszawy, opiekującą się wówczas tym miejscem, spędzającą właśnie tu wakacje. Zostaliśmy zaproszeni na herbatę i kawę, a przede wszystkim na wysłuchanie ciekawych opowieści zasłyszanych przez naszych gospodarzy tu i ówdzie w okolicy, trzeba powiedzieć bardzo ciekawych, otwierających umysł na wiele spraw nie opisanych w książce.


Dom proroka Eliasza Klimowicza w Wierszalinie. Fot. Jan Małachowski

Po drugiej stronie drogi mieliśmy okazję oglądać fundamenty drugiej cerkwi budowanej przez Eliasza Klimowicza. To miejsce było praktycznie nie znane szerszemu ogółowi. Na wzgórzu w lesie widać było wyraźnie fundamenty w kształcie krzyża greckiego.


Fundamenty nie wybudowanej cerkwi w Wierszalinie. Fot. Jan Małachowski

Będąc w Wierszalinie tak dużą grupą nie mogliśmy nie odwiedzić Borysa Wołoszyna, zwłaszcza, że jego domek położony był tak blisko... Trudno było z nim porozmawiać. Dostępu do domu bronił groźnie szczekający pies, który jednakże dał się udobruchać, gdy Cela wyciągnęła kanapkę z kiełbasą. Borys Wołoszyn to syn Pawła Wołoszyna, jednego z bohaterów książki Włodzimierza Pawluczuka, doskonale pamiętającego Eliasza Klimowicza. Zniedołężniały mężczyzna, w podeszłym już wieku, odpowiadał dość niechętnie na nasze pytania, aczkolwiek na koniec wizyty przyniósł do pokazania z wnętrza domu jedyną pamiątkę po Eliaszu Klimowiczu.


Dom ś.p. Borysa Wołoszyna. Fot. Jan Małachowski


Pamiątka po Eliaszu Klimowiczu. Fot. Cecylia Bach-Szczawińska


***
O rozwoju sekciarstwa na Polesiu pisał w swych pracach bardzo ciekawie Józef Obrębski. To co wydarzyło się na Podlasiu w Grzybowszczyznie było, jak już wspomniałem, elementem większej układanki, obejmującej swym zasięgiem tereny od Nowogródczyzny na północy po Wołyń na południu. Nie było już cara, zniknął polski pan, runął cały dotychczasowy porządek. Co ciekawe obok różnego rodzaju sekt, we wsiach prawosławnych, najczęściej oddalonych od centrów miejskich, rozwijały się ruchy komunizujące, często o podbudowie narodowościowej. Na Podlasiu była to białoruska Hramada. Członkowie ruchów religijnych, jak i grup komunizujących odnosili się do siebie wrogo. Warto tu podkreślić, że pomiędzy duchowieństwem prawosławnym, a warstwą chłopską istniała bariera spowodowana różnicami mentalnymi, jak i materialnymi. Dodatkowym elementem tej układanki była niechęć nowej polskiej administracji państwowej do prawosławia, jako religii dotychczasowych ciemiężycieli - Rosjan, co pozwalało jej członkom patrzeć nieraz przychylnie na rozwijające się ruchy sekciarskie odnoszące się niechętnie do hierarchii prawosławnej.

***

Nie raz zdarzyło mi się, że pewne spotkania odbyły się przez cudowny zbieg okoliczności. Tak też i było z wyprawą do Wierszalina w sierpniu 2010 roku i rozmową z Borysem Wołoszynem. Rok później bowiem odszedł do wieczności. A mnie ciekawi, co stało się z przechowywaną pieczołowicie pamiątką po Eliaszu Klimowiczu.

***
Jesienią tego roku Nadleśnictwo Krynki, opiekujące od kilku lat lat terenem, gdzie miał powstać Wierszalin postanowiło na fundamentach cerkwi w lesie wznieść kamienny mur ozdobiony symbolami religijnymi islamu, judaizmu i chrześcijaństwa. Rzekomo instalacja ta ma upamiętniać ekumenizm tych terenów. Problem w tym, że każdy, kto choć trochę interesuje się historią proroka Eliasza, wie, że ekumenizm na tych terenach i w nawiązaniu do tej konkretnej historii jest zupełnie nie na miejscu. Nie było go tutaj. Nie był elementem tej układanki. Dodatkowo miejsce po byłym proroku Eliaszu ze względu na swe oddalenie od cywilizacji charakteryzowało się ciszą, pewną tajemniczością, spokojem, skłaniało do refleksji. Postawiono tam symbole, które nijak mają się do tego miejsca i zakłócają jego dotychczasową harmonię. Nie byłem w Wierszalinie od trzech lat, więc nie potrafię powiedzieć, że widziałem naocznie powstałą instalację (poza zdjęciami w internecie). Relacje jednak większości znajomych, którzy tam byli mówią dodatkowo o kiczu i braku smaku.

***

Niedawno udało mi się kupić poszukiwaną od dwóch lat książkę Aleksego Karpiuka "Raj w Wierszalinie czyli przypadki Eliasza". Pewna osoba wyprzedawała swój domowy księgozbiór, co spowodowało, że książkę, która szybko znikała po wysokich cenach na aukcjach internetowych, kupiłem bardzo okazyjnie za 3 zł.

Autor przyjął bardzo ciekawą konwencję przy pisaniu książki. Narrator jest w niej bowiem bratankiem Chimki, która z podgródeckiego Straszewa przybywa do Grzybowszczyzny (Hrybowa), aby służyć nowo uznanemu prorokowi wiejskiemu Eliaszowi. Ma więc pośredni wgląd w opisywane wydarzenia. Sam Eliasz przedstawiony jest jako dość despotyczny, zabobonny, chytry, ale jednak naiwny prosty chłop. Co ciekawe miejscowi znając go od dziecka, podchodzili do tworzącego się samoistnie ruchu religijnego sceptycznie, jednakże wieść o prostym chłopie, który zbudował we we wsi cerkiew, za którego przyczyną ginie (cudownie według legendy) nękający okolice bandyta Półtorak, obiega całe wschodnie Podlasie, docierając na Wołyń i Polesie, powoduje, że do małej wsi puszczańskiej zaczynają pielgrzymować ludzie z odległych zakątków kraju, a mały początkowo ruch zaczyna przemieniać się w sprawnie działającą organizację, pojawiają się pieniądze i rozpusta, a wszystko to w sąsiedztwie i w symbiozie z rozmodlonym tłumem pielgrzymów. Nieco przerysowane wydaje mi się w książce przedstawienie kościoła katolickiego i jego hierarchów. Według autora kościół i jego zwierzchnicy (arcybiskup Hlond, biskup Jałbrzykowski) dysponują tak wielką władzą, że wpływają na przedstawicieli władzy państwowej i policji uniemożliwiając skazanie Eliasza za zabójstwo. Co ciekawe z wątkiem zabójstwa w historii Eliasza spotykam się po raz pierwszy. Trudno zweryfikować na ile jest on zmyślony, na ile zaś łączy elementy prawdziwe. Faktem jest, że Aleksy Karpiuk, pochodzący z podgródeckiego Straszewa (rocznik 1920) mógł poznać Eliasza Klimowicza, mógł też czerpać szerokimi garściami informacje od sąsiadów, ludzi z tej samej co on okolicy. Na ile jednak na kształt książki wpłynęła przeszłość komunistyczna samego Aleksego, jak i jego ojca, a także to, że książka napisana została w ZSRR (autor po wojnie zamieszkał w Grodnie), państwu niechętnemu wszelkiej religii  trudno mi orzec. Faktem jest, że książka napisana jest językiem potoczystym, przez co czyta się ją lekko i przyjemnie. Sama postać Eliasza Klimowicza  i jego najbliższych towarzyszy: Dawidziuka, Mikołaja Regisa, Tekli, Chimki przedstawione zostały w bardzo realistyczny sposób i moim zdaniem w charakterystyce postaci nie ma elementów fantastycznych. Ś.p. Sokrat Janowicz, który książkę tłumaczył, napisał:

"Autor dokonał zatem nie lada wyczynu, ukazując ów ruch eliaszowców w miarę sumiennie. Oczywiście, musiał wtedy pójść na pewne ustępstwa, dodając religioznawcze wstawki lub dopisując tu i ówdzie opusy pamfletowe w pożądanym przez władze duchu, by w zamian uzyskać odeń możliwość publikacji całości. Te, wymuszone przez okoliczności, fragmenty okazały się stosunkowo łatwo zauważalne swym niskim poziomem literackim na tle zupełnie przyzwoicie napisanego tekstu. Stąd, w niczym nie naruszając kompozycji utworu i jego walorów artystycznych, zostały one usunięte w trakcie polszczenia."

W książce główny bohater, jak i inne osoby z jego kręgu sprawiają ostatecznie dość odrzucające wrażenie. Część z nich od początku traktuje ruch religijny, jako źródło łatwego życia, czy też możliwość łatwego wzbogacenia się, część zaś przegrywa swój idealizm w starciu z realnym życiem. Na ile jest to prawdziwy obraz, a na ile różni się od rzeczywistych postaci historycznego dramatu?

Podobnie, jak trudno dziś orzec, jaki był koniec Eliasza. Sokrat Janowicz wzmiankuje w Posłowiu do książki o śmierci Eliasza z rąk niemieckiego okupanta. Wersja ta rzekomo miała się znajdować w książce, w polskim wydaniu próżno jej jednak szukać. Inne dwie wersje mówią o zesłaniu proroka na Syberię przez NKWD lub o śmierci z rąk jednej z tutejszych bojówek komunistycznych we wrześniu 1939 roku. To też element mitu.

W swym artykule sprzed 9 lat Anna Mierzyńska relacjonuje spotkanie z Borysem Wołoszynem. Pytany miał powiedzieć: "Co się z nim stało? Może na Syberię go wywieźli, jak ludzie mówią, a może sam zniknął. Za dużo wrogów było. Ciężko tak żyć."

Podczas rozmowy z nami 6 lat później powiedział, że sprawcami śmierci Eliasza w Pawłach koło Rybołów w 1939 roku byli tamtejsi komuniści.

Mnie nadal nurtuje jedno podstawowe pytanie. Co w tym wszystkim jest prawdą, a co mitem?

A dodatkowo zastanawiam się, na ile instalacja ekumeniczna powstała tego roku zmieni nasze postrzeganie Wierszalina za lat 10, 20, 50.

Włodzimierz Pawluczuk, "Wierszalin. Reportaż o końcu świata. 30 lat później", Biblioteka Kartek, 1999.

Anna Mierzyńska, "Koniec świata w Wierszalinie", Gazeta Współczesna, 6-8 sierpnia 2004.

Aleksiej Karpiuk, "Raj w Wierszalinie czyli przypadki Eliasza", Towarzystwo "Wierszalin" - Oficyna, Białystok 1993.

piątek, 27 września 2013

Przemęt


Dość spora wioska w zachodniej Wielkopolsce, niegdyś legitymująca się prawami miejskimi, o cysterskim rodowodzie.  Już z daleka widoczne wieże barokowego kościoła pw. św. Jana Chrzciciela zapowiadają przygodę historyczną. Przemęt należy do Wielkopolskiej Pętli Szlaku Cysterskiego. Kościół przy wjeździe otaczają drzewa, stoi jakby na uboczu, w spokoju. Do centrum wsi prowadzi kręta ulica. Po obu stronach przedwojenne domy z czerwonej cegły, po lewej mijamy malutki cmentarz św. Andrzeja ze starą ceglaną kaplicą. Centrum wsi dość typowe - kilka sklepów, fryzjer, obok większy cmentarz, wciąż czynny, pod znamiennym wezwaniem świętego Piotra.

Zakon Cystersów tajemniczy, jeden z najbardziej wpływowych jeśli chodzi o rozwój kultury rolnej, podniesienie świadomości rzemieślniczej, wspierający kulturę, medycynę oraz inne nauki w średniowieczu. Gdy myślę o Cystersach, przychodzą mi do głowy podgorzowskie Mironice, gdzie po klasztorze od wieków nie ma śladów. Mironice otaczają lasy mieszane, okoliczne wioski zdają się być wtulone w opiekuńcze drzewa. Często jeździłem tam na grzyby sam lub z kolegami, wysiadając na przystanku PKS w Santocku. Santocko jest przykładem właśnie takiej śródleśnej wsi, z neogotyckim kościołem i poniemieckimi przedwojennymi gospodarstwami. Przemęt, choć większy ma coś z takiej aury. Gdy (już później) wyjechałem za wieś, otaczające pola przeszły stopniowo w lasy. Zatrzymałem się na chwilę, aby odetchnąć aromatycznym powietrzem i spojrzeć pod nogi w poszukiwaniu grzybów. Wyszedłem z lasu z siatką wypełnioną zdrowymi, jeszcze małymi podgrzybkami.

W Przemęcie na cmentarzu świętego Piotra zostali pochowani moi pradziadkowie - Marianna (zmarła w 1956 roku) i Andrzej (zmarł w roku 1960) Tudorowie. Do dziś zastanawiam się, czy ich wyjazd z podtarnobrzeskich Cyganów w latach 20-ych XX wieku do małej wioski w Wielkopolsce spowodowany był, jak mówią przekazy rodzinne, biedą, przeludnieniem i słabą ziemią w rodzinnych stronach, czy też prawdziwa jest historia opowiedziana mi przez pewną osobę, w której przewija się leśniczówka pod Sokołowem Rzeszowskim i bandycki napad na nią. Ciekawi też osoba nie poznanego nigdy pradziadka, antyklerykała, członka Badaczy Pisma Świętego, wioskowego politykiera. Nagrobków na cmentarzu w Przemęcie od dawna już nie ma. Z jakichś względów najbliższa rodzina Andrzeja i Marianny nie zadbała o ich istnienie. Może ktoś z czytelników tego bloga, stałych bądź przypadkowych, widział kiedyś nagrobki moich pradziadków na cmentarzu w Przemęcie?


środa, 25 września 2013

Park Wokluz w Białymstoku

Czy ktoś z Was słyszał o sentymentalnym parku Wokluz w Białymstoku? Myślę, że spora część białostoczan, osób zainteresowanych historią miasta nie słyszała. Nie istnieje on bowiem w popularnych opracowaniach dotyczących historii miasta. Ja sam dowiedziałem się o istnieniu takiego parku dopiero niedawno, dzięki artykułowi profesora Józefa Maroszka, opublikowanemu, bagatela, 21 lat temu. A myślę, że warto o nim wiedzieć, stanowił bowiem w sensie chronologicznym unikat, jeśli chodzi o tego typu parki w Polsce.

W opracowaniu Aliny Sztachelskiej-Kokoczki, powstałym w oparciu o XVIII-wieczne dokumenty, w tym inwentarz dóbr białostockich spisany po śmierci hetmana Jana Klemensa Branickiego w 1771 roku, czytamy:

"Kolejnym obiektem była "Kaskada za św. Rochem idąc od Białegostoku do Choroszczy po lewej ręce kryniczka, na której jest wymurowane kształtem szulerauza z drzwiczkami z tarcic, wewnątrz kamień wydrążony na kształt wanienki dla wzięcia wody, z której wypada taż woda przez kamień na kształt ryny szerokiej zrobiony w rów. Na rowie, ciągnącym się do sadzawki przy kaskadzie będącej, Mostek dla przejeżdżających z Nowo Lipia do Choroszczy. Dalej idąc tym traktem sadzawka kilko prętowa... W altanie sporządzonej do siedzenia podczas spaceru Państwa, w środku studzienka, wokół altany drzewa czeremchowe. Z sadzawki na bok rura dla odchodu wody do rowu."

Prawda, że nic szczególnego, co wskazywałoby na szczególnie ciekawe miejsce? Przytaczam ten opis dlatego, że jest jedynym w dostępnych mi opracowaniach, które mówią cokolwiek o parku Wokluz. Jedynym do momentu odkrycia wspomnianego artykułu.

Ogród Wokluz miał być hołdem złożonym Izabeli Branickiej. Nazwa Vokluz wystąpiła w wierszu Konstancji Tyszkiewicz z Poniatowskich, bratanicy Izabeli w 1767 roku. W tym też roku powstał ten romantyczny ogród, różniący się w znaczący sposób od innych barokowych założeń ogrodowych Jana Klemensa Branickiego (Białystok-pałac, Wysoki Stoczek, Bażantarnia, Choroszcz, Stołowacz, Hołowiesk). Projektantem ogrodu był wileński architekt C. G. Knackfus, który nadzorował również przebudowę Nowolipia, obecnej części ulicy Lipowej. Wspomniana wyżej Kaskada (tak białostoczanie nazywali park) została zbudowana na strumieniu wypływającym ze wzgórza świętego Rocha. Altana zbudowana przy Kaskadzie nosiła nazwę "Domu Gotskiego". Jej projektantem był również C. G. Knackfus. Był to najwcześniejszy tego typu budynek ogrodowy w Polsce o architekturze neogotyckiej, dziś zupełnie zapomniany. Sam ogród znajdował się  w miejscu przecięcia dzisiejszej ulicy Prowiantowej przez płynący obecnie pod ziemią strumień. Później, u schyłku XVIII wieku Wokluz traktowany był jako część składowa Bażantarni.

Warto dodać, że tarczę z "larwą" przy Wielkiej Kaskadzie namalował Antoni Herliczka. Jego dziełem było też prawdopodobnie pomalowanie w 1767 roku murku w ogrodzie czeremchowym, jak również nazywano Wielką Kaskadę.

W XIX wieku przy sadzawce i źródlisku zlokalizowano farbiarnię fabryki włókienniczej, w której podczas pożaru spłonęła żywcem załoga fabryczna. Po II wojnie światowej zlokalizowano przy niej wesołe miasteczko. Dziś po sadzawce brak śladów. Jakiekolwiek pozostałości ogrodu zniknęły w XIX wieku wraz z budową linii kolejowej i towarzyszącej jej zabudowy przemysłowej.

Postanowiłem zapuścić się w te dość rzadko uczęszczane rejony Białegostoku.

Do ulicy Prowiantowej dochodzi się idąc od dworca PKP ulicą Zwycięstwa w stronę hotelu Turkus. Zaczyna się od charakterystycznego budynku niegdyś przez lata całe ozdobionego flagą Unii Polityki Realnej w kolorach biało-błękitno-czarnych. Tu zlokalizowany jest zakład JKT, dawnego działacza tej partii, Tadeusza Klimowicza. Jest to okolica sklepów z akcesoriami samochodowymi, jak i dość starych drewnianych domów.




Ulica Prowiantowa kończy się wraz ze skrzyżowaniem z ulicami Konduktorską i Spokojną. Idąc dalej można dojść do torowiska wraz z towarzyszącym mu punktem skupu złomu.


Torowisko dochodzi do dworca kolejowego. Po drugiej stronie torów wznosi się zaś budynek dworca PKS, ukończonego w połowie lat 80-ych ubiegłego wieku. W okolicach placu dworca autobusowego, gdy nie został jeszcze zabudowany, widoczne były niegdyś ślady rozlewisk, pozostałości po Kaskadzie...



 Alina Sztachelska-Kokoczka, "Białystok za pałacową bramą", Białystok 2009,

Józef Maroszek, "Sentymentalny park Vocluse pod Białymstokiem założony w 1767 r.", Białostocczyzna, nr 26/1992.

niedziela, 15 września 2013

Ślub Balbiny Kaczmarek i Marcina Uzarka - w Ostrzeszowie nie ma

Poszukując aktu ślubu prapradziadków Balbiny Kaczmarek i Marcina Uzarka przejrzałem księgi stanu cywilnego z Ostrzeszowa z lat 1888-1905. Skoro bowiem Balbina pochodziła z parafii ostrzeszowskiej, a zwyczajowo śluby odbywały się w parafii panny młodej, to logicznym wydawało się, że jeśli ślub nastąpił, to miał miejsce w tejże właśnie parafii. Przewijałem mikrofilm z aktami od lat najstarszych i doszedłem bezowocnie do roku 1895. Poza dwoma i jedynymi śladami dotyczącymi Balbiny i Marcina. 2 lutego w domu Andrzeja Kaczmarka w Siedlikowie o godzinie 5 po południu urodził się Walenty Uzarek, syn Marcina Uzarka, robotnika zamieszkałego w Garkach, parafii odolanowskiej i Balbiny z Kaczmarków, małżonków wyznania katolickiego. Co ciekawe w dniu 1 lutego w księdze zgonów odnalazłem pod pozycją nr 41 informację o zgonie chłopca, syna tychże Marcina i Balbiny przy porodzie. Z odnalezionych zapisów wynika, że:

1. Balbina i Marcin wzięli ślub przed rokiem 1896. Wcześniejsze znane mi zapisy świadczące o ślubie prapradziadków pochodziły z okresu po 1913 roku.

2. Moja prababcia Józefa miała rodzonego brata Walentego, a ten z kolei miał brata bliźniaka bez imienia, zmarłego podczas porodu.

3. W akcie zgonu chłopca zapisano, że rodzice - Balbina i Marcin Uzarkowie mieszkali w Garkach.

Skoro tak, być może ta miejscowość jest pewną wskazówką i aktu ślubu Balbiny i Marcina należy szukać w parafii odolanowskiej?

P.S. Dziękuję Beacie B. za odczytanie nieczytelnych dla mnie zapisów w języku niemieckim.


poniedziałek, 2 września 2013

Cmentarzysko w dobrowodzkim lesie

Do Dobrowody jest niecały kilometr od skrzyżowania w Baciutach. Ciepłe, choć nie upalne niedzielne popołudnie - jeden z ostatnich występów tegorocznego lata - pomyślałem dojeżdżając do wioski. Zwabiła mnie tutaj króciutka wzmianka w przewodniku Sławomira Halickiego po Narwiańskim Parku Narodowym:

"Dobrowoda" - wieś u źródeł rzeki o tej samej nazwie. W pobliskim lesie cmentarzysko średniowieczne. W XVI w. wieś nadana Mikołajowi Radziwiłłowi, wojewodzie wileńskiemu, później stanowiła własność m. in. Szczawińskich, Koców, Wilczewskich. Pozostałości parku podworskiego: wiązy, jesiony, kasztanowce."

Opracowanie Teresy Dardzińskiej podaje bardziej szczegółowe dane dotyczące przejścia Dobrowody w ręce Szczawińskich. Po śmierci Mikołaja Radziwiłła, król Zygmunt I Stary wydał w roku 1522 wyrok w sprawie podziału dóbr pozostałych po nim. I tak dobra waniewskie, w skład których wchodziła Dobrowoda, trafiły na całe 20 lat w ręce Jana Radziwiłła, podczaszego litewskiego. Przez kolejnych 13 władała nimi jego córka Elżbieta Radziwiłłówna, żona Hieronima Sieniawskiego, który był ich dożywotnim właścicielem do swej śmierci w roku 1582 roku. Kolejnym właścicielem dóbr waniewskich był książę słucki Jerzy Olelkowicz wraz z żoną Katarzyną z Tęczyńskich. Dopiero w 1601 roku księżna słucka Zofia, żona Janusza Radziwiłła zapisała kasztelanowi łęczyckiemu Pawłowi Szczawińskiemu miedzy innymi Dobrowodę. Nie udało mi się ustalić w jaki sposób w Dobrowodzie gospodarowali Kocowie i najprawdopodobniej związani z Turośnią Kościelną Wilczewscy.

Gdy wjechałem do wioski zauważyłem dwie starsze kobiety idące w moją stronę. Zapytałem o dwór i zalożenie parkowe.

- Proszę pana, był tutaj dwór jeszcze za Niemca, z piękną piwnicą, o tu gdzie teraz jest przystanek, ale został rozebrany, z parku też nic nie zostało.

W okolicach przystanku widać zabudowane domami działki, gdzieniegdzie wysokie drzewa wskazują na prawdopodobne istnienie tutaj kiedyś parku dworskiego. Ale to wszystko. Brak jakichkolwiek pozostałości fundamentów, alejek, itp. Nie omieszkałem zapytać również o cmentarz w lesie.

- Jak pan pojedzie za wioskę, zacznie się rzadki las i przy krzyżu stojącym w lesie po prawej stronie zaczyna się cmentarz. Stoją tam różne kamienie, pozostałości cmentarza...

- O skoro tak, to trzeba to zobaczyć - pomyślałem. - Z reguły takie cmentarze średniowieczne, to tylko cmentarze z nazwy ze szczątkowymi pozostałościami na powierzchni w postaci głazów, czy też ukształtowania terenu.

Przy drodze po prawej stronie rzeczywiście na wzgórzu stał krzyż współczesny, górując nad leżącą w dole drogą. Po wejściu na wzniesienie poszedłem widoczną wśród zarośli ścieżką.

Niewiele niestety udało mi się odnaleźć podczas tej krótkiej wycieczki. Ale zainteresował mnie kamień stojący przy ścieżce leśnej z wyraźnie widocznym wyrytym na nim krzyżem.

O kamień opierał się przełamany na pół kawałek dykty z ledwo widocznym już napisem: "Zabytek. Ten grób jest mały.... gdyż jest ... Turośń...."


Na inne kamienie, będące pozostałościami cmentarza nie natrafiłem podczas niedzielnej wyprawy. Zaciekawiło mnie, że na kamieniu pochodzącym ze średniowiecza mógł zachować się do dzisiaj nieźle widoczny znak krzyża. Ciekawa była też obecność przy kamieniu złamanej dykty.

Moją ciekawość częściowo zaspokoiłem po powrocie gdy przeczytałem w przewodniku Darmochwała, iż

"Osada założona została u źródeł rzeczki Dobrowody, nazwanej tak przez kolonistów mazowieckich w XIII w. Pierwsze wzmianki o osadzie pochodzą z pocz. XVI w. i dotyczą nadania jej Mikołajowi Radziwiłłowi przez Kazimierza Jagiellończyka. Pozostałość po cmentarzu epidemicznym z 2 poł. XIX w. Na tablicy napis: Obiekt zabytkowy. Cmentarz średniowieczny. Tu spoczywają pierwsi mieszkańcy Dobrowody." Na pocz. XX w. znajdowało się na tym wzgórzu kilkadziesiąt stelli kamiennych. Po II wojnie światowej zostały one wykorzystane na cele budowlane. Ocalały trzy głazy nagrobne: dwa przy tablicy i jeden dużych rozmiarów na zachodnim stoku. Miejsce to otoczone jest opieką PTTK."

Ciekawość została tylko częściowo zaspokojona, ale wątpliwości pozostały. W przytoczonych opisach sporo bowiem niekonsekwencji. Skoro bowiem pierwsza wzmianka o wsi pochodzi z XVI wieku, skąd informacja o nadaniu nazwy już w XIII wieku. Czy w XIII wieku miało tu miejsce osadnictwo mazowieckie, czy dopiero w XIV po ustabilizowaniu sytuacji politycznej tych ziem? Skąd informacja o pozostałościach cmentarza epidemicznego z XIX wieku, skoro tablica mówiła o cmentarzu średniowiecznym?

A skoro tak, rodzą się kolejne pytania:

Czy odnaleziony kamień jest pozostałością cmentarzyska średniowiecznego, czy epidemicznego z drugiej połowy XIX stulecia? Czy dykta oparta o kamień to świadectwo dawnej opieki PTTK nad tym terenem, czy też bardziej współczesna próba upamiętnienia tego miejsca?

Sławomir Halicki, "Polska Amazonia. Przewodnik po Narwiańskim Parku Narodowym", Białystok-Choroszcz, 2000.

Teresa Dardzińska,  "Krótki rys historyczny wsi i parafii Waniewo oraz wsi Kowalewszczyzna i jej dawnych właścicieli", http://sokoly.pl

Tomasz Darmochwał, "Pólnocne Podlasie, wschodnie Mazowsze", Warszawa, 2003.

niedziela, 28 lipca 2013

"Wspomnienia ostrzeszowskiego pastora" Artura Rhode

"Wspomnień ostrzeszowskiego pastora" zakupionych podczas krótkiego pobytu w Ostrzeszowie, poszukiwałem u wydawcy, pytałem o nie również osoby związane w jakiś sposób z regionem, bądź zainteresowane osobą autora. Z moich nagabywań wynikało jedno: książka została wydana w małym nakładzie, już rozprzedanym dawno. Może będzie się pojawiać w sprzedaży antykwarycznej. Szukałem, czekałem i nie pojawiała się. Okazało się natomiast, że są miejsca, gdzie przechowywane są ostatnie egzemplarze dla specjalnych klientów :).

Artur Rhode, autor wspomnień, urodził się w 1868 roku w Podzamczu w powiecie ostrzeszowskim. Posługę ewangelickiego pastora pełnił w Ostrzeszowie w latach 1895-1920. Wcześniej przez dwa lata był pastorem w Odolanowie, miejscu również związanym z moimi przodkami Uzarkami. Po 1920 roku zamieszkał w Poznaniu. W 1945 roku opuścił tenże i zamieszkał w Niemczech, gdzie zmarł w roku 1967 w miejscowości Woltorf koło Peine w Dolnej Saksonii. Artur Rhode był zapalonym szachistą. Mieszkając w Poznaniu został trzykrotnym mistrzem poznańskiego Klubu Szachowego. Niemiecki patriotyzm potrafił łączyć z pracą duszpasterską w mieszanym polsko-niemieckim społeczeństwie na pograniczu wpływów obu kultur.

Wydane wspomnienia Artura Rhode obejmują okres 1895 - 1914 i składają się z fragmentów wspomnień dotyczących Ostrzeszowa i okolic, a także posługi duszpasterskiej w rodzinnych stronach. Nie wydane zostały dotychczas wspomnienia obejmujące okres 1914-1920. Książka zawiera zdjęcia Ostrzeszowa sprzed wieku, rodziny autora oraz sonety jego autorstwa, będące przykładem pasji i uczucia, jakie autor żywił do swej rodzinnej ziemi.

Dla mnie najciekawsze fragmenty dotyczyły życia społeczności wiejskiej w ostatnim trzydziestoleciu XIX wieku, kiedy to w Siedlikowie koło Ostrzeszowa przyszła na świat moja prababcia Józefa. Zarówno jej matka Balbina Kaczmarek, jak i ojciec Marcin Uzarek wyjechali do pracy w głąb Niemiec. Interesowało mnie, jakie procesy mogły na to wpłynąć. Artur Rhode pisze co prawda o społeczności ewangelickiej, ale akurat w poniższym akapicie, myślę, podobne doświadczenia dotykały ostrzeszowskich wyznawców katolicyzmu:

"Życie tych wiejskich ludzi było mozolne i biedne. Piaszczysta ziemia przynosiła niewiele dochodu, 5 do 6 cetnarów z morgi, a było to już dużo. Niektóre grunty opłacało się w ogóle uprawiać dopiero po nawiezieniu kainitem i żużlami Thomasa. Gospodarstwa zakładano przeważnie na 40 do 80 morgach gruntu. A do tego jeszcze przychówku dziecięcego nie brakowało. Wprawdzie na przeszkodzie stała wysoka śmiertelność niemowląt, mimo to ludność przyrastała szybko. Gospodarstwa dzielono na połowę i na ćwierć. Mimo pewnej poprawy jakości gruntów te drobne gospodarstwa nie były w stanie wyżywić rodzin. Niemniej tylko w rzadkich przypadkach można było dokupić ziemię, gdyż majątki i lasy miały swoich stałych właścicieli. Niektórym utrzymanie dawały huty szkła, papiernie i kuźnie, niektórzy zatrudnieni byli w lasach, potem także w cegielniach i na kolei. Jednak od zjednoczenia Niemiec w 1871 rozpoczęła się wielka letnia wędrówka, która rok po roku zabierała w drogę do środkowych Niemiec znaczną część młodszych mieszkańców naszych okolic. Nazywano ich tam powszechnie robotnikami "na saksach". Spośród mojej parafii liczącej wtedy około cztery tysiące dusz mogłem czterystu zaliczyć jako jeżdżących "na saksy". Było to ponad dziesięć procent, nie biorąc pod uwagę rodzin rzemieślników i urzędników. Praca "na saksach" stanowiła gorzką konieczność. W wielu przypadkach niszczyła życie rodzinne. Także młodzi małżonkowie często w dalszym ciągu wyjeżdżali do letnich prac. Jedynie w rzadkich przypadkach dochodziło do tego, że obaj równocześnie mogli pojechać w to samo miejsce. Aby dorobić sobie, w celu zakupienia domku lub kawałka gruntu, spotykali się ponownie dopiero w listopadzie. Zdarzało się także, że wyjeżdżający "na saksy" pozostawiali swoje żony w domowych stronach a sami nie dawali później znaku życia. Co prawda do rozwodów w mojej parafii dochodziło nadzwyczaj rzadko. Częściej jednak zdarzały się wypadki porzucenia żon. Nieraz także młodzi ludzie i młode dziewczyny tracili kontakt z rodzicami i ich wpływem wychowawczym, zwyczajami wiejskimi i dyscypliną kościelną. I tak schodzili na złe drogi. Ogólnie jednak nie aż tak często. Kto wędrował w szeroki świat, nie robił tego dla szukania tam przyjemności, lecz po to, aby znojną pracą zarobić na chleb, oszczędzić i po powrocie coś kupić. Nasi robotnicy żyli więc na obczyźnie dość biednie i znojnie, mieli mało wspólnych kontaktów z  tamtejszą ludnością i nie brali udziału w jej rozrywkach. Miejscowa ludność spoglądała na nich pogardliwie z z góry, mówiła na nich "Polacken", a częściowo się na nich oburzała, bo bez tych sezonowych robotników płace w rolnictwie wzrosłyby w znacznie większym stopniu. Jednak prawdę mówiąc Niemcy pilnie potrzebowały tych wędrownych robotników. Po pierwsze zwiększone uprawy pszenicy i buraków znacznie zintensyfikowały produkcję rolniczą, toteż mimo wprowadzenia maszyn potrzebowano więcej robotników niż dotychczas. Po drugie rozwijający się w środkowych Niemczech przemysł w coraz większym stopniu ściągał robotników do pracy. Nie tylko we wsiach, ale i w małych miastach spadała liczba mieszkańców.  Toteż nasi ludzie pracujący jako robotnicy na terenach uprawy buraków cukrowych i pszenicy w Saksonii-Anhalt, Brunszwiku i Hanowerze byli bardzo poważani. Wielu z nich zgłaszało się także do robót ziemnych przy budowie dróg, gazociągów i wodociągów, ale także jako górnicy szczególnie do wydobycia węgla brunatnego w Dolnych Łużycach, ale i także do gręplarni i przędzalni znajdujących się pomiędzy Bremą a Oldenburgiem, w szczególności do Blumental i Delmenhorst."

Ciekawy wyjątek dotyczy parafii katolickiej w Ostrzeszowie, opisujący realia panujące w społeczności katolickiej regionu na przełomie XIX i XX wieku:

"Już za moich czasów katolicki kościół parafialny był o wiele za mały dla parafii, liczącej siedem tysięcy dusz. Także w obu drewnianych kościółkach na przedmieściach tylko rzadko odprawiano nabożeństwa, podobnie jak w położonych poza miastem kaplicach w Rojowie, Siedlikowie i Olszynie. Każdej niedzieli wielkie masy ludzkie tłoczyły się przed kościołem, gdyż już od dawna nie wszyscy mogli znaleźć w nim miejsce. Możliwe byłoby chyba równoczesne odprawianie nabożeństw w kościele klasztornym, który był znacznie przestronniejszy niż drewniane kościółki na przedmieściach. Proboszcz miał przeważnie do pomocy dwóch wikariuszy, jednak uparcie odmawiał organizowania takich dodatkowych nabożeństw. Uderzał mnie fakt, jakim głębokim szacunkiem cieszyli się tutaj duchowni katoliccy i jak ludzie bali się wystąpić przeciw jednemu z nich, nawet gdy jako człowiek nie zasługiwał absolutnie na szacunek."

Warto zwrócić uwagę na stosunek autora, zadeklarowanego patrioty niemieckiego, do społeczności polskiej bądź też ewangelickiej polskojęzycznej. Zwraca uwagę dbałość i umiejętność rozróżniania niuansów kulturowych pomiędzy społecznościami polską i niemiecką, na przykład wtedy, gdy opisywane są różnice w duchowości ludzi poddanych wpływom tych dwóch kultur, i jak różniły się kazania kierowane po polsku i po niemiecku do wiernych. Autor cenił podejście do religijności społeczności polskiej, pełne uczuciowości, przeciwstawiając ją chłodnemu realizmowi społeczności niemieckiej. Odnosił się z dużym szacunkiem do umiejętności organizacyjnych Polaków, stawiając za wzór księdza Piotra Wawrzyniaka, organizatora polskich organizacji kredytowych działających sprawniej od podobnych niemieckich. Krytykował działania germanizacyjne rządu pruskiego, przeprowadzane topornie i nieudolnie, choć generalnie jako Niemiec nie był przeciwny germanizacji. Reasumując jest to książka na pewno ciekawa, dla miłośników regionu, zawierająca wiele cennych spostrzeżeń ogólnej natury historycznej.

Artur Rhode, "Wspomnienia ostrzeszowskiego pastora", Poznański Klub Towarzystwa Ziemi Ostrzeszowskiej, Poznań 2004.

O Arturze Rhode, szachiście z okresu zamieszkiwania w Poznaniu w latach 1920-1945 sporo w książce Andrzeja Kwileckiego, "Szachy w Poznaniu", Wydawnictwo Poznańskie, 1990.

sobota, 27 lipca 2013

Wycieczka do Poświętnego

Ubiegłoroczna wycieczka z Jurkiem i Karolem do Łap miała jeden dodatkowy cel. Zafascynowani opowieściami Piotra Łapińskiego, z białostockiego oddziału IPN, postanowiliśmy odwiedzić cmentarz w Kobylinie-Borzymach, aby odnaleźć nagrobek Zbigniewa Rećko, ps. Trzynastka, jednego z najbardziej fascynujących bohaterów białostockiego podziemia zbrojnego czasów II wojny światowej i powstania niepodległościowego w latach 1944-1956. Przy okazji natrafiliśmy na inne ciekawostki: bezimienny już nagrobek w kształcie kapliczki oraz miejsce pochówku Wacława Choińskiego, najprawdopodobniej ułana 10 Pułku Ułanów Litewskich, poległego 12 września 1939 roku. Piszę najprawdopodobniej, gdyż na nagrobku widnieje błędna, jak przypuszczam,  data 11.08.1939 roku.





***
Tym razem postanowiliśmy odwiedzić Poświętne niedaleko Łap, gdzie pochowany jest Tadeusz Westfal, ps. Karaś, lotnik, później szef białostockiego Kedywu, związany przed wojną z Poznaniem, podczas okupacji leczący rany odniesione podczas potyczki powietrznej w szpitalu w Pińsku, skąd uciekł i trafił w okolice Wysokiego Mazowieckiego, osoba o równie fascynującej biografii wojennej, co Zbigniew Rećko, pełnej niestety tajemnic, trudnych już dziś do wyjaśnienia. Tym razem skład osobowy naszej wycieczki znacznie się rozszerzył. Do punktu zbiórki w Łapach jechaliśmy dwoma samochodami i pociągiem. Budynek dworca PKP pusty, straszący wyglądem, na którym piętno odcisnęły czas i brak funduszy, za PRLu miał pewnie stanowić wizytówkę postępu socjalistycznego państwa. Dzień był upalny, więc wycieczka rozpoczęła się w położonej nieopodal cukierni Lech, z klimatyzowanym wnętrzem, pysznymi lodami i równie dobrą kawą z ekspresu.


W Poświętnem uwagę zwraca przede wszystkim budynek neogotyckiego kościoła pw. Przemienienia Pańskiego z 1906 roku. Przed kościołem figura Matki Boskiej o pięknej twarzy młodej kobiety z Dzieciątkiem, wystawiona kosztem parafian jeszcze przed powstaniem murowanego kościoła w 1873 roku.




Cmentarz w Poświętnem położony jest na końcu wsi za kościołem, tuż pod lasem. Gdy poszukiwaliśmy nagrobka Tadeusza Westfala, znaleźliśmy kilka innych ciekawych nagrobków.


Jeden z nich, przedstawiający złamaną kolumnę, symbol nagle przerwanego życia, jest nagrobkiem Antoniego Filipowicza (1878-1905), murarza pochodzącego z Lubartowa, zabitego od pioruna przy kościele w Poświętnem 4 lipca 1905 roku.


W tylnej części cmentarza, przy murku znajdują się dwa groby, najprawdopodobniej małżonków: Kornelii Władysławy Hryniewickiej z Sokołowskich (1844-1910) i Bolesława Hryniewickiego (1855-1936). Bolesławowi Hryniewickiemu pomnik wystawiła Julia Łapińska.



W jednym z początkowych rzędów cmentarza znajduje się zaś stary nagrobek Halinki Kohn (1899-1900), podobnie, jak nagrobek rodziny Hryniewickich z żeliwną tablicą inskrypcyjną i krzyżem, małym arcydziełem sztuki kowalskiej.


Nieopodal znajduje się nagrobek Jana Łapińskiego (1914-1939) poległego 17 września 1939 w czasie walk, w dniu wkroczenia wojsk sowieckich na tereny Rzeczypospolitej.


Najstarszy odnaleziony tego dnia pomnik poświęcony jest Ignacemu Loyoli Sobolewskiemu (1875-1897).


Ostatni z serii nagrobków dotyczy również żołnierza podziemia niepodległościowego Stanisława Sienkiewicza. ps. "Góra" zmarłego w 1953 roku, postaci tajemniczej dla mnie. Nie udało mi się znaleźć niczego na jego temat.


Czy wycieczki, takie jak ta, staną się doroczną tradycją?