sobota, 31 października 2015

Tajemnica Katarzyny

Katarzyna Trocha. Patrzę na te dwa wyrazy z niejakim zdziwieniem, że tak właśnie nazywała się moja antenatka. Nie wiem jak wyglądała. Nie wiem ile przeżyła lat. Czy miała życie lekkie, czy pełne trosk. Ba, jestem bodaj jedyną osobą w rodzinie, dla której imię Katarzyna i nazwisko Trocha cokolwiek mówi.

Niewiele wiem o jej synu Marcinie Uzarku, a także o jego z kolei córce Józefie, choć w przypadku prababci krążą wśród rodziny opinie, że byłą ładną kobietą. Przeszłość zazębia się, choć jest to cienka nić, z teraźniejszością.

W poszukiwaniach genealogicznych, po ponad dziesięciu latach, dokumentuję głównie losy przodków, z którymi nie wiążą mnie więzy emocjonalne, którzy nie są znani żyjącym członkom rodziny, o których wiem tylko to, co ktoś kiedyś zapisał na papierze.

O istnieniu Katarzyny Trochy dowiedziałem się ponad dwa lata temu, gdy na mikrofilmach zawierających XIX-wieczne księgi stanu cywilnego z Odolanowa poszukiwałem metryki chrztu Marcina Uzarka. Wzięła ślub z Wojciechem Uzarkiem w kościele odolanowskim św. Marcina 15 października 1855 roku, jako 20-letnia panna wyznania katolickiego, pochodząca ze wsi Garki.

Katarzyna wzmiankowana jest również w metrykach swych dzieci: Wojciecha, który nie dożył pełnego roku, mego prapradziadka Marcina, Marianny, zmarłej podobnie jak Wojciech w niemowlęctwie, a także Stanisława, który wżenił się w rodzinę Szczepańskich i chyba dość dobrze mu się powodziło. Dzieci Katarzyna miała więcej, bo był i Michał, który zmarł mając roczek, Barbara póżniejsza żona Jana Augusta Somieskiego, Rozalia, która poślubiła Augusta Śniatałę oraz najmłodsi Jan i Karolina - bliźniacy, o których losach nic nie wiem.

Najpóźniejszym zapisem, w którym występuje Katarzyna, do którego dotarłem jest akt zgonu jej męża Wojciecha z 1910, pod którym Katarzyna własnoręcznie złożyła podpis:



Nie mogłem jednak odnaleźć jej aktu urodzenia, choć dysponowałem dokumentami stanu cywilnego parafii odolanowskiej z okresu, w którym się urodziła. Dzięki sugestiom Krystyny, o której nie raz na blogu wspominałem, prawdopodobna stała się wersja o pochodzeniu Katarzyny z rodziny wyznania ewangelickiego.

Genealogia uczy jednak pokory i nie przyjmowania niczego za pewnik. Ostatnio miałem okazję znów przekonać się o tym.

Gdy parę dni temu otworzyłem skrzynkę pocztową, e-mail od Krystyny informował o zawarciu małżeństwa w roku 1908 przez niejaką Katarzynę Szydłowską w parafii Ostrów Wielkopolski. Najciekawsza informacja zawarta była linijkę niżej. Rodzicami Katarzyny byli Wojciech Uzarek i Katarzyna Trocha, a w chwili ślubu miała 54 lata.

Zaraz, zaraz. Czyli urodziła się w 1854 roku? Ale wtedy przecież jej rodzice Wojciech i Katarzyna (jeśli to ci sami Wojciech Uzarek i Katarzyna Trocha, którzy mieszkali w sąsiedniej odolanowskiej parafii we wsi Garki) nie byli jeszcze małżeństwem.

A może Katarzyna (późniejsza Szydłowska) urodziła się trochę później niż w 1854 roku, a wiek w chwili ślubu podany został "na oko"? Przecież Wojciech, pierwsze dziecko Wojciecha Uzarka i Katarzyny Trochy, przyszedł na świat dopiero w roku 1858, dwa i pół roku po ślubie rodziców. Jednak metryka ślubu daje na to odpowiedź. Według metryki ślubu Katarzyna urodziła się w Garkach, 27 października 1854 roku. Ale wciąż był to prawie rok do ślubu jej rodziców.

Napisałem o swoich wątpliwościach Krystynie.

Nie czekałem długo. Krystyna napisała, że spojrzała do ksiąg odolanowskich i okazało się, że Katarzyna Uzarek to nieślubne dziecko Katarzyny Trochy. Sprawdziłem. W księgach odolanowskich w roku 1854 jest akt chrztu nieślubnego dziecka Katarzyny Trochy z Garek, któremu nadano również imię Katarzyna. Nie wiązałem go z "moją" Katarzyną Trochą wcześniej, nie przypuszczając, że mogła mieć nieślubną córkę. Ale data urodzenia zgadza się z metryką ślubu - 27.10.1854.

Burzy to w dużym stopniu hipotezę o ewangelickim pochodzeniu Katarzyny Trochy, gdyż ta zapisana jest w metryce chrztu córki jako katoliczka. No chyba, że w jakiś sposób zmieniła wyznanie wcześniej. Ciekawe jest również, kiedy Wojciech Uzarek uznał Katarzynę (późniejszą Szydłowską) za swoją córkę.

W każdym razie stare przysłowie mówiące, że im dalej w las, tym więcej drzew, w genealogii sprawdza się znakomicie.

sobota, 3 października 2015

Zdarza się raz na dłuższy czas

Zaczyna się rozdziałem o wyprawie Amerykanki Louise Arner Boyd na Polesie w roku 1934. Czytałem wzmianki o niej w 59 numerze Karty, gdzie można obejrzeć zdjęcia przedwojennego Polesia wykonane przez paru innych fotografów, ale nie zanotowałem w pamięci. Okazuje się, że podróż przez Polesie samochodem w roku 1934 przy słabej infrastrukturze drogowej była iście pionierska. Opisy bazy hotelowej (w jednym z najbardziej luksusowych wówczas hoteli nie zmieniano pościeli po poprzednich gościach) wciągają i robią wrażenie. Zwłaszcza, że autorka co chwila wplata w tekst dygresje: a to o antycznych wyprawach Herodota, o przewodniku  po Polesiu Michała Marczaka z 1935 roku, o Witalu Jaŭtuchowiczu, miłośniku i zbieraczu starożytności, który jeździł z autorką po Polesiu, czy o Wiaczesławie Wereniczu, autorze niezwykłej książki o zanikającym słownictwie i nazwach miejscowych Polesia - "Poleskiego archiwum". Tak bardzo ze względu na genealogię interesuję się Polesiem, ale historii tych nie znałem wcześniej. 

Miłośnicy książek (są jeszcze tacy) wiedzą, że pozycje czytane na pojedynczym wdechu zdarzają się co kilka tytułów. Częściej lub rzadziej, ale są. Ja chciałbym opowiedzieć tym razem o książce wielokroć bardziej wyjątkowej, która dostała się w me ręce w tegoroczne wakacje. Nie czytałem jej jednym tchem, ale tylko dlatego, że każda z opowiadanych historii wymagała zatrzymania się, cofnięcia, przywołania zapisów z własnej pamięci. A jest to książka opisująca historie, które znałem w innym świetle, żyłem nimi ostatnio lub trochę dawniej, znałem osoby przywoływane na jej kartach bądź tylko słyszałem o nich, losami niektórych z nich interesowałem się żywo, byłem w miejscach, które przywoływała autorka albo chciałem w nich być i nie zrealizowałem dotychczas swych marzeń. O niektórych osobach bądź miejscach nie wiedziałem nic, tym bardziej więc książka mnie wciągnęła. Słowem nie spodziewałem się, że prezent, który dostałem od siostry okaże się aż tak interesującą pozycją.

Książka Małgorzaty Szejnert "Usypać góry. Historie z Polesia".

Autorka napisała książkę po wielu latach badań, ale i wypraw na Polesie. Przewijają się w niej osoby, które były Małgorzaty Szejnert przewodnikami na miejscu, ale jedna z nich występuje w książce w kilku miejscach, jako znawca i ten, do którego można się odwołać w każdej sprawie, bo prawie o wszystkim, co związane z historią Polesia ma pojęcie. Edward Złobin. Po raz pierwszy pojawia się w książce, jako archiwista, który spisał nazwy wszystkich ulic w Pińsku. Na kartach książki z reguły siedzi w pińskim muzeum i coś przegląda, gdy trafia na niego autorka. Wyjaśnia znaczenie miejscowej nazwy Sobaczka, cytuje z pamięci historię Poczapowa, a gdy potrzeba opowiada historię nagrobka Napoleona Ordy. Jest znany z bardzo dobrej znajomości pińskich Żydów, więc bardzo często cytuje go autorka w rozdziale im poświęconym. Edward. Cóż bym ja wiedział o Polesiu, gdyby nie on? Nie odbyłbym najważniejszej, z punktu widzenia poznawania Pińska i odkrywania korzeni mej rodziny podróży pociągiem, od opisu której zaczyna się ten blog. Znajomości poleskie, które zawarłem, większość dzięki Edwardowi. Mosze Aszpiz, Leon Bortnowski. Były to kamienie milowe w poznawaniu historii mej rodziny.

W jednym z rozdziałów książki autorka próbuje rozwikłać tajemnicę fotografii przedstawiającej dwór Wysłouchów w Perkowiczach. Głównym bohaterem opowieści jest Stanisław Wysłouch. Nie słyszałem wcześniej o tym człowieku, ale autorka nie poprzestaje na nim przywołując jego brata Franciszka w którego "Echach Polesia", czy "Opowieściach poleskich" zaczytywałem się pasjami, chłonąc z wypiekami na twarzy opisy poleskiej przyrody i ludzi. Jak napisałem wyżej jedna opowieść jest okazją do snucia najrozmaitszych dygresji. Dowiadujemy się więc o armacie szwedzkiej z początku XVIII wieku odnalezionej niedaleko majątku i o jej dalszych losach, o rodzinie Terleckich, potomków prawosławnego biskupa, jednego z protagonistów podpisanej w 1596 roku unii brzeskiej między rozdzielonymi kościołami katolickim i prawosławnym. Znajduję też tutaj wzmiankę o Ninie Łuszczyk-Ilienkowej, autorce jednej z najważniejszych dla mnie książek o Pińsku "Pińsk. Elektrownia. Mam 10 lat", która w Perkowiczach, gdzie za czasów sowieckich był już dom dziecka, pracowała jako księgowa.

Jest też w książce opowieść o Skirmuntach, Romanie i Henryku, ostatnich z tych, którzy trwali na ziemi przodków do czasu ostatecznego wchłonięcia jej przez ekspansywne państwo sowieckie. A skoro o Skirmuntach, to nie może zabraknąć również wzmianek o Konstancji Skirmunt. I znów pojawia się nazwisko Niny Łuszczyk-Ilienkowej i jej syna Wiaczesława, który zadbał o upamiętnienie osoby Romana Skirmunta w porzeckim parku.

Miasteczko Motol i Weizmannowie z kolei, wydobywają z mojej pamięci poznanego parę lat temu Aviego Weizmanna, potomka tej zasłużonej dla Izraela rodziny, który wracał podczas swych opowieści do czasów sprzed I wojny światowej, gdy Weizmannowie mieszkali w Motolu.

Z Motola przenosimy się do opisów ruchów sekciarskich na Polesiu i ich znaczenia po I wojnie światowej na zapadłych, bagnistych terenach zmienionych zupełnie po rewolucji, autorstwa entografa i badacza Polesia Józefa Obrębskiego. Okazuje się że protestanckie odłamy chrześcijaństwa były prawdziwą ostoją duchową dla ludzi w czasach Związku Radzieckiego, a i dziś mają się nieźle. Świetna i ciekawa kontynuacja interesujących opisów Obrębskiego.

Nie zabraknie w książce historii księży katolickich, utrzymujących trwanie religii na Polesiu za czasów Związku Radzieckiego, z najsłynniejszym z nich, ks. Kazimierzem Świątkiem, wejdziemy w świat przedwojennych dóbr radziwiłłowskich i angielskiego oryginała - de Wiarta opisywanego choćby przez Józefa Mackiewicza. Są i Dereszewicze Kieniewiczów, potraktowane przez autorkę nieco ironicznie.

Czy książka ma wady? Ma. Nie rozumiem choćby czemu miało służyć zamieszczenie rozdziału o kołtunie, tak jakby ta choroba (ba! - zjawisko) było charakterystyczne szczególnie dla Polesia. Ale jest to wada niewielka w porównaniu z całą zawartością książki.

Moja fascynacja Polesiem wciąż trwa. Mimo, że byłem w Pińsku dwukrotnie, chętnie odwiedziłbym to miasto raz jeszcze. Jego czar (poza korzeniami rodzinnymi) uświadomił mi cytat z "Imperium" Ryszarda Kapuścińskiego, zamieszczony w ostatnim rozdziale książki, poświęcony osobie Szwedki Marii Söderberg: "Moje pierwsze spotkanie z Imperium odbywa się przy moście łączącym miasteczko Pińsk z Południem świata".  Coś w tym jest. Miasto leżące nad morzem, które powstaje podczas wiosennych roztopów rzeczywiście wydaje się takim łącznikiem.

Jestem książką wciąż zachwycony i uważam, że jest to pozycja typu "must be read" dla wszystkich w jakiś sposób zainteresowanych Polesiem.

Małgorzata Szejnert "Usypać góry. Historie z Polesia", Wydawnictwo Znak, Kraków, 2015