Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Paczkowski. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Paczkowski. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 2 lutego 2025

Chojna

Chojna to jedno z tych brzydkich małych miast na Pomorzu Zachodnim, jakich wiele w dzisiejszej Polsce. Powojenna socrealistyczna zabudowa nie zrekompensowała estetycznie zniszczenia niemieckiej zabudowy, dodatkowo pasuje jak pięść do nosa do starych gotyckich budynków ratusza, kościoła, czy pozostałości murów obronnych. Kościół chojeński, olbrzym wśród liliputów wyrasta zupełnie niespodzianie pośród niższej socrealistycznej zabudowy. Brzydotę bloków i kamienic mieszkalnych dodatkowo wzmaga hałas i ruch samochodowy na przechodzącej przez centrum miasta drodze krajowej łączącej Kostrzyn ze Szczecinem. Wybudowane już po transformacji ustrojowej budynki drobnych sklepów, czy lokali usługowych nie są wcale piękniejsze od socrealistycznych bloków mieszkalnych.

Gdy przejeżdżam przez Chojnę, czy inne podobne miasteczka mam wyraźne poczucie tymczasowości. Powojenna warstwa budowlana jest jak kurz osiadły na pozostałościach miast dawnych. Ludność, która rozpoczynała nowe życie na tych nowych, obcych terenach zaraz po 1945 roku, przesiedlona głównie ze wschodnich, zabranych województw przedwojennej Polski, rozpoczęła wkrótce eksodus do większych miast.

A po roku 1989 swoje dołożyła emigracja do Niemiec i innych krajów zachodnich. Pustoszejące miasta i wsie Polski powiatowej.

Tymczasowość, a może inaczej, niezakorzenienie czuję także przeglądając w miejscowej bibliotece 'Roczniki Chojeńskie". Dominują artykuły opisujące lokalną historię od wczesnego średniowiecza do wybuchu wojny, historię zupełnie nieczytelną i nieznaną dla zdecydowanej większości dzisiejszych mieszkańców Chojny i okolic. Powojenne artykuły opisują głównie historie repatriantów, ich podróży ze wschodu i początkowych lat w nowej rzeczywistości. Historii PRLu i późniejszej transformacji, ale zwłaszcza PRLu brakuje wyraźnie wśród zainteresowań autorów tego lokalnego pisma.


Gdy jestem w Chojnie i w podobnych miejscach czuję podskórnie smutek. Smutek tych małych, brzydkich miast. Nie do końca wiem, czy w przypadku Chojny nie jest on spowodowany historią, która dotyka mnie osobiście, a która kiedyś w Chojnie i okolicach miała swój początek. W Chojnie w marcu 1947 roku urodził się mój tata. Urodził się tutaj dlatego, że w Moryniu nie było porodówki. Dziś i w Chojnie nie ma izby porodowej, ale wszyscy mieszkańcy, których zapytałem, wskazywali budynek stojący przy ulicy Kościuszki. Przyjmuję więc za dobrą monetę, że na piętrze domu widocznego na zdjęciu poniżej przyszedł na świat kiedyś mój ojciec, a dzięki temu, przyszedłem dużo później na świat i ja.


Przesłuchuję rozmowy z babcią nagrane 18-19 lat temu i żałuję, że nie pytałem wówczas, jak to było, gdy na świat przychodził mój ojciec. Czy babcia dotarła do Chojny z Morynia na wozie konnym wraz z dziadkiem Feliksem? Takim wozem, jakiego używali, gdy zaraz po wojnie prowadzili w Moryniu stołówkę? A może babcię ktoś podwiózł samochodem? Czy na początku 1947 roku było to możliwe? Dziadkowie nie byli zmotoryzowani przez całe swoje życie, więc jeśli babcia dojechała do Chojny z kierowcą, to kto nim był? Czy Feliks pojechał z nią do Chojny, czy może musiał zostać w Moryniu zajęty pracą w swej małej rzeźni na podwórku domu, w którym mieszkali? Jakie warunki panowały w porodówce? Kto przyjmował poród i jaka tam wówczas była opieka? Jak wreszcie wyglądało to życie w pierwszej połowie 1947 roku w małym poniemieckim miasteczku, tak krótko po wojnie, gdy nie było wiadomo jak długo ta króciutka stabilizacja potrwa?

środa, 6 marca 2024

Ostatnie odkrycia w Archiwum Archidiecezjalnym w Poznaniu - rodziny Paczkowskich, Urbaniaków, Kaczmarków i Kowalskich

Ostatni, planowany od roku wyjazd do Archiwum Archidiecezjalnego w Poznaniu przyniósł wiele nowych informacji genealogicznych, pozostawił też dwie zagadki do rozwiązania.

1. Stanisław Paczkowski.

W zeszłym roku po wizycie w Poznaniu i zorientowaniu się, że 3xpradziadek Stanisław Paczkowski po śmierci 3xprababci Doroty z Derdów poślubił Juliannę Teichmann, pisałem:

"W tym momencie nie wiem, jakie były dalsze losy Stanisława Paczkowskiego po roku 1860, ale mam pomysł na dalsze poszukiwania w tej materii."

Znalazłem bowiem na poznan-project akt ślubu Stanisława Paczkowskiego z Marianną Handschuh, 23-letnią panną z Górnej Wildy, który miał miejsce w parafii św. Marcina w Poznaniu. Potrzebowałem dokument przejrzeć w archiwum. Okazało się, że to "mój" Stanisław wziął ślub w roku 1866. Zapisany został w metryce, jako "colonus de Krzyżowniki parochia Kiekrz, viduus, 32 lata". Tu nie ma wątpliwości. Mimo, że wiek Stanisława został zaniżony o 3 lata, nie było wówczas innego Stanisława Paczkowskiego w Krzyżownikach. Nie znalazłem aktu zgonu Julianny Paczkowskiej z Teichmannów, mimo przejrzenia dwukrotnie akt zgonów parafii w Kiekrzu dla okresu 1859-1866, ale Julianna wcale nie musiała odejść z tego świata na terenie parafii w Kiekrzu. Co ciekawe, Stanisław z Marianną Hańczuk vel Hańczak (jak zapisywano jej nazwisko w metrykach urodzenia dzieci) miał jeszcze kilkoro dzieci: Katarzynę (1867-1867), Stanisławę (ur. 1868), która w roku 1891 poślubiła w Kiekrzu Jana Kruka z Plewisk, Weronikę (1870-1879) i Katarzynę (ur. 1872). Stanisław zmarł 13 maja 1873 roku na zapalenie płuc osierocając troje nowo narodzonych dzieci: Stanisławę, Weronikę i Katarzynę.


2. Urbaniakowie.

Ostatni raz zajmowałem się przodkami swojej praprababci Katarzyny Paczkowskiej z Urbaniaków 11 lat temu. Ustaliłem wówczas, że urodziła się w roku 1850 w Dąbrówce w parafii Skórzewo i że jej rodzicami byli Stefan (Szczepan) Urbaniak i Marianna z Dudziaków. Dziś mam informacje o jednym pokoleniu wstecz. Stefan Urbaniak poślubił Mariannę Dudziak w Skórzewie 19 listopada 1848. Oboje pochodzili ze wsi Dąbrowa. Marianna zmarła w roku 1866 i tego samego roku, 11 listopada w Kiekrzu Stefan Urbaniak poślubił 39-letnią wdowę ze wsi Złotniki, Franciszkę z Mańczaków. Nie udało mi się odnaleźć aktu zgonu Stefana. Sprawdziłem akta zgonów z parafii w Kiekrzu do roku 1908 i akta zgonów z parafii Skórzewo z lat 1866-1875, 1887-1912. Księgi zgonów z lat 1876-1886 nie były dostępne w archiwum. W roku 1912, 18 grudnia zmarła w Dąbrowie Franciszka Urbaniak z Mańczaków, 90-letnia wdowa po Szczepanie Urbaniaku. Tak więc wygląda na to, że Stefan zmarł w latach 1876-1886. Dla tego okresu zachowały się księgi stanu cywilnego Standesamtu w Dąbrówce, które zamierzam sprawdzić w najbliższej przyszłości.

Stefan Urbaniak urodził się 23 grudnia 1823 roku w Dąbrówce, jako syn Jakuba Urbaniaka i Marianny Kurasz (to moi 4xpradziadkowie). Marianna Dudziak (moja 3xprababcia) urodziła się 2 lutego 1824 roku- w Dąbrowie, jako córka Marcina Dudziaka i Rozalii Gaszkowianki.

Jakub Urbaniak, ojciec Stefana zmarł 9 października 1871 roku w Dąbrowie, pozostawiając po sobie żonę oraz dzieci: Stefana, Walentego, Wojciecha i Małgorzatę.

3. Kaczmarkowie i Kowalscy.

Rodziną Kaczmarków i Kowalskich z parafii Ostrzeszów (od mojej praprababci Balbiny Kaczmarek) również zajmowałem się dość dawno. W 2019 odnalazłem w Halle akt ślubu Marcina Uzarka i Balbiny Kaczmarek. Nie wiedziałem wiele o rodzicach Balbiny. Całkiem niedawno myszkując po portalu BASIA odnalazłem akt zgonu Adama Kaczmarka, ojca Balbiny. Zmarł w Siedlikowie w roku 1875,  w wieku 70 lat, pozostawiając żonę Małgorzatę z Kowalskich. Adam Kaczmarek, 40-letni wdowiec z Siedlikowa ożenił się z 19-letnią panną z Ostrzeszowa, Małgorzatą Kowalską 2 października 1848 roku w Ostrzeszowie, o czym świadczy odnaleziony przeze mnie akt ślubu w poznańskim archiwum. Adam Kaczmarek urodził się w roku 1805 w Siedlikowie, jako syn Antoniego Kaczmarka, kątnika i Joanny z Drozdów. Nie udało mi się niestety odnaleźć aktu urodzenia Małgorzaty Kowalskiej w księgach urodzeń parafii ostrzeszowskiej, mimo sprawdzenia zakresu lat 1826-1832. W roku 1877 znalazłem za to metrykę jej drugiego ślubu. 13 lutego 1877 roku Małgorzata Kaczmarek z Kowalskich, 49-letnia wdowa z Siedlikowa poślubiła wdowca z Siedlikowa, 47-letniego Jana Karasińskiego. Być może w akcie zgonu Małgorzaty, jeśli odnajdę go w przyszłości będzie informacja o jej miejscu urodzenia i imionach rodziców.

piątek, 29 grudnia 2023

Katarzyna Paczkowska vel Taysner i chłopskie rodziny patchworkowe w XIX i w pierwszym kwartale XX wieku

W czerwcu tego roku wspominałem o "dziwnej" siostrze mego prapradziadka Wawrzyńca Paczkowskiego, której akt zgonu odnalazłem w księgach stanu cywilnego parafii rzymskokatolickiej w Kiekrzu wiele lat temu. Chodzi o Katarzynę Paczkowską, która zmarła w wieku 7 lat w roku 1855. W akcie zgonu zapisano, że rodzicami byli Stanisław Paczkowski i nieżyjąca już wtedy Dorota Paczkowska z Derdów. Nie udało mi się jednak odnaleźć aktu urodzenia Katarzyny Paczkowskiej. Aby było trudniej, Stanisław Paczkowski poślubił Dorotę Taysner z Derdów, wdowę w roku 1849. Pisałem już kiedyś o tym, że odnalazłem metrykę urodzenia Katarzyny Taysner, która urodziła się 11 listopada 1848 roku w Krzyżownikach. Wypada przyjąć, że jest to ta sama Katarzyna, której w akcie zgonu wpisano nazwisko Paczkowska. Pytanie, czyją była córką? Pierwszy mąż Doroty, Stanisław Taysner zmarł 1 stycznia 1848 roku w Krzyżownikach. Nie mógł być więc ojcem. Czy był nim Stanisław, który poślubił Dorotę 18 lutego 1849 roku, ponad 3 miesiące po narodzinach Katarzyny? Nie można tego wykluczyć. Ale pewności też nie ma. Przyjmuję więc oficjalnie, że Stanisław Paczkowski miał z Dorotą Derdą tylko jednego syna - mego prapradziadka Wawrzyńca.

Jednak Wawrzyniec nie był jedynym dzieckiem w rodzinie. Po śmierci Doroty, Stanisław Paczkowski poślubił Juliannę Teichmann w roku 1853, z którą miał przynajmniej dwoje dzieci, które nie zmarły w dzieciństwie:

Józefę, urodzoną w Krzyżownikach w roku 1855 i Franciszkę, urodzoną w Krzyżownikach w roku 1858. Podejrzewam, że po śmierci Julianny (której aktu zgonu nie odnalazłem jak na razie), Stanisław Paczkowski wstąpił po raz trzeci w związek małżeński, ale ta sprawa wymaga jeszcze zbadania.

Ale i Dorota wstępując w związek małżeński ze Stanisławem Paczkowskim miała już gromadkę dzieci z Sebastianem Taysnerem, którego poślubiła w roku 1836 w Kiekrzu. Udało mi się zidentyfikować następujące dzieci, które przeżyły dzieciństwo:

Nepomucena Taysner, urodzona w roku 1837,

Antonina Taysner, urodzona w roku 1844,

Emilia Taysner, urodzona w roku 1846.

Sebastian Taysner też mógł mieć swoje dzieci z pierwszego małżeństwa, wstępował bowiem w związek małżeński z Dorotą Derdą, jako wdowiec. Trudno powiedzieć, czy wszystkie te dzieci mieszkały w jednym domu i jakie stosunki panowały w rodzinie.

***

Sytuacja w domu rodzinnym Stanisława nie była niczym nowym. On sam wychowywał się w rodzinie patchworkowej.

Tomasz Paczkowski ojciec Stanisława ożenił się z Jadwigą Brzezińską, wdową po swym bracie Andrzeju Paczkowskim. Tomasz z Jadwigą poza Stanisławem mieli jeszcze synów: Jana, urodzonego około roku 1819 i Jakuba urodzonego w roku 1825 w Krzyżownikach.

Ale był jeszcze Maciej, urodzony w roku 1819, w którego akcie urodzenia wpisano tylko imię i nazwisko matki. Czy było więcej dzieci Andrzeja i Jadwigi? To pozostaje do dalszych badań, podobnie jak to skąd Tomasz Paczkowski trafił do Krzyżownik.

***

Wawrzyniec Paczkowski, mój prapradziadek powielał wzorce rodzinne znane z dzieciństwa. W roku 1878 poślubił w Kiekrzu Katarzynę Goworzowską z Urbaniaków. Urodziła im się całkiem spora gromadka dzieci. Oto te, które nie zmarły w dzieciństwie:

Franciszka, 1881, późniejsza żona Michała Tomczaka,

Rozalia, 1882, późniejsza żona Pawła Turka,

Marianna, 1883,

Katarzyna, 1884,

Stanisław, 1886,

Józef, 1888 - mój pradziadek,

Franciszek, 1890.

Jednak Katarzyna, żona Wawrzyńca miała dzieci również z Marcinem Goworzowskim. Oto te, które nie zmarły w dzieciństwie:

Marianna, 1870,

Antonina, 1871,

Andrzej, 1874.

Ale i Marcin Goworzowski żeniąc się z Katarzyną Urbaniak w roku 1869 w Skórzewie przyprowadził do rodziny swoje dzieci z pierwszego małżeństwa z Marianną Grześkowiak. Udało mi się odnaleźć następujące ich dzieci:

Wojciech, ur. 1857,

Magdalena, ur. 1861 w Dąbrowie,

Katarzyna, ur. 1863 w Dąbrowie.

Prawdziwy misz-masz.

***

Józef Paczkowski, mój pradziadek ożenił się w Bottrop w roku 1914 z  wdową po swym przyjacielu Aleksandrze Kurosinskim, Józefą z Uzarków. Według opowieści rodzinnych, Józefa miała z Aleksandrem Kurosińskim dwoje dzieci, Aleksandra i Marię.

Nie udało mi się odnaleźć aktu urodzenia Aleksandra Kurosińkiego, ale Maria na pewno była panieńskim dzieckiem Józefy, urodzonym w roku 1910 w Raczycach. Mogła być dzieckiem Aleksandra, ale wówczas należałoby zadać pytanie, dlaczego zwlekał tak długo ze ślubem z Józefą, który odbył się dopiero w roku 1913 w Bottrop.

Po ślubie z Józefą mój pradziadek miał więc w domu dwójkę jej dzieci. Wkrótce urodził się mój dziadek Feliks (1916 Bottrop), a potem jego młodsza siostra Helena (1918 Bottrop). Po wojnie małżonkowie, już z trójką dzieci (Maria została z rodziną w Niemczech, czy z rodziną Aleksandra Kurosińskiego? Nie mam pojęcia.) osiedlają się w Poznaniu, gdzie Józefa umiera w roku 1923. Józef Paczkowski związuje się tego samego roku w kwietniu z Marią Kaczmarek (ślub w Psarskich), z którą ma córkę Zofię urodzoną w roku 1925.

O ile nie potrafię nic powiedzieć na temat stosunków w rodzinach patchworkowych mego prapradziadka Wawrzyńca, jego ojca Stanisława i jego dziadka Tomasza, o tyle w rodzinie Józefa Paczkowskiego nie było idealnie. Mój dziadek i jego siostra Helena bardzo wcześnie mieszkali poza domem rodzinnym i jakoś sobie radzili, jak wynika z opowieści rodzinnych. O ile luźne kontakty z Czesławem i Stanisławem Kurosińskim, wnukami Aleksandra Kurosińskiego, pierwszego męża Józefy Uzarek, rodzina mych dziadków utrzymywała jeszcze długo po wojnie, o tyle z Zofią stosunki były bardzo złe. Stąd też w moim domu rodzinnym pamiątek po pradziadku Józefie praktycznie nie było.

czwartek, 13 lipca 2023

Berlin

Wsiadając do pociągu na stacji Warszawa Gdańska, zdałem sobie sprawę, że Berlin od ponad 100 lat odciska piętno na losach mojej rodziny. To pod Berlinem zmarł w roku 1909 mój prapradziadek Marcin Uzarek. W Hobrechtsfelde z kolei mieszkała w latach 1919-1935 jego żona (a moja praprababcia) Balbina Szołtysek z Kaczmarków wraz z drugim mężem. Nie pisałem natomiast do tej pory na blogu nic o Stefanie Neumannie, którego gorącym uczuciem darzyła moja babcia Wanda Paczkowska z Krupów. Historia ta nierozerwalnie wiąże się również z Berlinem.

---

Pierwszy raz w Berlinie byłem pod koniec 1988, bądź na początku 1989 roku. Reprezentowałem wówczas jako junior Gorzów Wielkopolski w meczu szachowym z zaprzyjaźnionym miastem Frankfurt nad Odrą. Rozgrywki odbywały się w pensjonacie nad jeziorem w Bad Saarow. Panowała ostra zima, dookoła wszędzie leżał śnieg. Enerdowcy karmili nas wyśmienicie, lodówka mimo ciągłego używania wciąz pełna była dobrych, zimnych trunków. Główną atrakcją zaś tego wyjazdu była wycieczka autokarowa do Berlina Wschodniego. Pamiętam dziś jak przez mgłę mur berliński i smutny Alexanderplatz, na którym w okolicznych sklepach, nadal znacznie lepiej wtedy wyposażonych niż w Polsce, mieliśmy czas zrobić zakupy.

---

W latach 2005-2007 przeprowadziłem kilka długich rozmów z babcią, ale okazuje się, że na nagraniach nie ma wszystkiego, co moja zawodna pamięć zarejestrowała na temat Stefana Neumanna. Stefan był jedynakiem, pochodził z Tczewa, z polskiej rodziny. W czasie II wojny światowej został zwerbowany prawdopodobnie do Wehrmachtu. Gdzie i kiedy babcia go poznała, nie wiem. Przypuszczam, że właśnie w Berlinie lub jego okolicach. Na pewno wtedy, gdy trafiła na roboty przymusowe. Babcia na początku wojny zajmowała się szmuglem towarów między Generalnym Gubernatorstwem, a III Rzeszą, konkretnie między Piotrkowem Trybunalskim, a Bełchatowem. W czerwcu 1940 roku została aresztowana i trafiła do więzienia w Bełchatowie. Kolejnym etapem represji był obóz pracy przy ulicy Łąkowej w Łodzi, skąd trafiła właśnie do Berlina do pracy przy pilnowaniu dzieci. W Berlinie mieszkała aż do wyzwolenia w maju 1945 roku. Znajomość ze Stefanem Neumannem datuje się więc na okres po czerwcu 1940 roku, a urywa w początku roku 1944.

---

Tym razem do Berlina trafiliśmy w pierwsze prawdziwie letnie dni tego roku. Mieszkaliśmy po sąsiedzku z dzielnicą ambasad, nieopodal Bramy Brandenburskiej w wynajętym dużym i wygodnym apartamencie. Spacery po wschodniej części miasta uświadamiały nam, że dystans między wschodem, a zachodem wciąż, mimo starań Niemców, nie został tu zniwelowany, choć został znacznie skrócony. Berlin nie sprawia wrażenia głównej metropolii Niemiec, w taki sposób, w jaki Warszawa stanowi centralne i najważniejsze miasto Polski. Okolice Bramy Brandenburskiej, katedra, kościół mariacki, wspaniale zagospodarowana Szprewa wciąż noszą sznyt wschodni. Najbardziej chyba widać to na Alexanderplatz, który przeszedł wielką metamorfozę od roku 1989, gdy robiłem tam zakupy, jeszcze za komuny. Ta część wschodnia Berlina nosi liczne ślady współczesnego porządkowania. Dużo tu betonu, mało zieleni, mało takiego typowego zakorzenienia, które widać w wielu innych miastach niemieckich. Wschodni Berlin pokazuje turystom wciąż przede wszystkim ślady niedawnej przeszłości. Przy Potsdamer Platz, gdzie przecież stoją fragmenty muru berlińskiego widzimy rząd jadących trabantów. Checkpoint Charlie, czy muzeum terroru to kolejne tego przykłady. Fragment muru berlińskiego widzimy również niedaleko naszego apartamentu, gdy wieczorem wychodzimy, aby posiedzieć w knajpce przy czymś mocniejszym.


---
Babcia pokazała mi 8 listów, które Stefan Neumann pisał do niej w okresie od sierpnia do grudnia 1943 roku. Nie zachowały się ich koperty, stąd miejsca nadania ustalam na podstawie nagłówków. Pierwszy, datowany 7 sierpnia 1943, pisany był w Poczdamie, czwarty z 7 listopada 1943 Stefan napisał już we Francji. Okres od sierpnia do grudnia 1943 był więc okresem rozłąki. Jest wielce prawdopodobne, że jednostka, w której służył Stefan stacjonowała początkowo w Poczdamie, gdzie też babcia prawdopodobnie go poznała.

---
Podczas wyjazdu nastawiamy się na kuchnię niemiecką. Śniadania i kolacje przygotowujemy sami. W nieodległym markecie udaje nam się dostać prawdziwą wątrobiankę, jakiej już dawno nie uświadczysz w polskich sklepach mięsnych. Nieopodal mamy knajpkę zachwalającą typowe dla kuchni berlińskiej specjały. Pijemy więc piwo berlińskie, jemy treściwie, różnego rodzaju kotlety mielone zwane tu frykadelkami, pieczone kiełbaski norymberskie, golonkę i doskonałej jakości kapustę kwaszoną serwowaną na ciepło. Pewnego dnia trafiamy do Hackesche Höfe. Jest to kompleks połączonych ze sobą podwórek secesyjnych kamienic przy Rosenthaler Strasse, w których prowadzone są butiki, małe galerie sztuki, restauracje, tu uwaga - przez mieszkańców tych kamienic. Trafiamy do malutkiej karczmy, gdzie dostaję pieczeń wieprzową z ziemniakami i kapustą czerwoną na ciepło. Zupełnie jak w dawnej stołówce studenckiej, ale o jakości pierwszorzędnej. Gdy siedzimy przy stoliku, widzimy mur kamienicy pokryty falującą na wietrze roślinnością.


---
7 sierpnia 1943 roku Stefan pisał:

"[...] znamy się bowiem tylko krótki czas i bardzo mało mogliśmy przebywać ze sobą, bo ta niewolnicza służba nie pozwalała na to, a jednak przylgnęliśmy do siebie tak dalece, że ta rozłąka dla nas obojga jest bardzo bolesna."

Znajomość nie mogła więc raczej trwać od 1940 roku. Prawdopodobnie babcia poznała Stefana w 1942 roku lub na początku roku 1943.

List datowany na 23 września 1943 roku pisany był już z Francji, jak wynika z treści. Można się z niego dowiedzieć co nieco o Stefanie, jak i o miejscu, gdzie pracowała w Berlinie babcia.

"[...]Najnowszą moją pasją jest gra w szachy. Znalazłem tutaj dobrego partnera z którym gram, nieraz ze dwie godziny czekamy na rozstrzygnięcie partii. Uczę się ...? języka fr. bo ostatnia paczka, którą od Mamusi otrzymałem przyniosła podręcznik przy pomocy którego zapoznaję się z tym językiem. Szkoda, że nie jesteśmy razem, bo otrzymałem wspaniałe ciasteczka kruche, które nam obojgu lepiej by smakowały, aniżeli mnie samemu.[...]
Muszę Ci się odwdzięczyć za tę maskotkę na którą ile razy spojrzę tyle razy muszę się śmiać, bo jest taka zabawna. Wisi nad moim łóżkiem i to w nogach. Ile razy się przebudzę, tyle razy wzrok mój pada na nią przypominając mi moją małą figlarną Wandzię. Jak z nalotami czy jeszcze są naloty i ciężkie?[...]
Cóż to idziesz znowuż spowrotem na Wilmersdorf?"

Patrzę w tym momencie na mapę i widzę, że Wilmersdorf to zachodnia część Berlina, zupełnie niedaleko Poczdamu. Czy to właśnie wtedy, gdy babcia pracowała przy Wilmersdorf, poznała Stefana, którego jednostka stacjonowała w Poczdamie?
---
Tegoroczny wyjazd do Berlina był jak zwykle krótki, dokonaliśmy więc selekcji miejsc, które chcieliśmy odwiedzić. Pierwsze z nich, które długo będę pamiętał, to Alte National Galerie. Miałem okazję zobaczyć po raz kolejny (po galerii hanowerskiej) romantyczne malarstwo Caspara Davida Friedricha, które oglądałem po raz pierwszy w książkach Łysiaka. Interesujące są widoki dawnego Berlina malowane przez Eduarda Gaertnera czy też obraz "Partia szachowa" Johanna Erdmanna Hummela. Ale gdy wyszliśmy z galerii i każdy opowiadał, na co najbardziej zwrócił uwagę, odpowiedziałem bez wahania, że najciekawszy był obraz Mihála Munkácsy'ego "Obóz cygański" malowany w roku 1911. Widać na nim polanę przy drodze leśnej, stojący wóz, konia, ognisko z gotującą się strawą, szałas, którego ściany stanowią rozłożone, wyprawione skóry zwierzęce. O wóz stoi oparty mężczyzna, a przy ognisku siedzą zarośnięty mężczyzna i kobieta z czerwoną chustą na głowie. Jeśli chodzi o żywe plamy barwne to na obrazie wśród szarej zieleni, bieli i brązu widać tylko tę czerwoną chustę kobiety i czerwony kawał materiału wiszący u wejścia do szałasu. Jest to obraz, którego nie spodziewałem się zobaczyć w jednym z najważniejszcyh przybytków niemieckiej kultury, bardzo wschodnioeuropejski, przypominający mi książki Jerzego Ficowskiego, który jako pierwszy na tak szeroką skalę opisywał kulturę i zwyczaje polskich Cyganów. Obraz ten przypomniał mi też Gorzów Wielkopolski, gdzie wielu z przedstawicieli tej mniejszości mieszka do dziś, wspomnienia Edwarda Dębickiego, czy Papuszę, która mieszkała prawie po sąsiedzku z babcią Wandą przy Kosynierów Gdyńskich.


---
List z 19 października 1943 roku podaje dodatkowe informacje na temat służby Stefana w wojsku:

"Wandziu wraz z Twoim listem otrzymałem również list od mej Mamusi, która pamiętając o tym, że już rok jestem przy wojsku tak pisze: Bóg Cię uchronił przez jeden rok od nieszczęścia. Pamiętaj o nim i o Matce Najświętszej, tak jak ja pamiętam modląc się za ciebie..."

Frqgment listu z 7 listopada 1943 roku:

"Ani się spostrzegłem moja Wanduś, że to już prawie cztery miesiące, jak los nas rozerwał i rzucił każdego w inną stronę. [...] Ale teraz najpierw muszę Ci złożyć moje serdeczne życzenia z okazji urodzin, które obchodzisz dnia 1o listopada (Babcia urodziła się 11 listopada). Moja Wandziu, kończysz znowuż pełen rok życia, który mniej lub więcej szczęśliwie przeszedł. Z jednego możesz być zadowolona, że Bóg roztoczył nad Tobą opiekę po stracie rodziców, że wytrzymałaś ciężką operację i powróciłaś do zdrowia."

---
Alejka prowadząca do pałacu Charlottenburg wypełniały stoiska z książkami, wyrobami rękodzieła, malarstwem, grafiką, wszelkiego rodzaju sztuką. Była wszak sobota, dzień gdy w wielu niemieckich miastach i ich dzielnicach, odbywają się tego rodzaju lokalne targi miejscowych artystów. To już zachodnia część Berlina, pełna zieleni i secesyjnych kamienic. Zupełnie inna od tej wschodniej, wciąż bardzo surowej.

Ten pruski barokowy pałac z początku XVIII wieku nie byłby wart odwiedzenia dla kogoś, kto nie jest miłośnikiem barokowych wnętrz, czy historii Prus. Ja nie jestem. Ale wśród setek przedmiotów jest w nim ten jeden, który warto zobaczyć, bo skłania do refleksji nad nieszczęsną historią Polski. Obraz przypisywany Samuelowi Teodorowi Gericke przedstawia spotkanie trzech monarchów w lipcu 1709 roku na zamku Caputh niedaleko Poczdamu: Augusta II Mocnego, króla Rzeczypospolitej Obojga Narodów, Fryderyka I, króla Prus i Fryderyka IV, króla Danii.

Na terenie Rzeczyspospolitej w początku XVIII wieku toczyła się wojna północna. August II Mocny 5 lat wcześniej został zdetronizowany, a spotkanie trzech monarchów miało na celu skłonienie Prus do przystąpienia do wojny północnej przeciwko Szwecji, która popierała Stanisława Leszczyńskiego na tronie Polski. Po raz pierwszy, właśnie w Caputh władca Prus został uznany za równorzędnego monarsze Rzeczypospolitej, co mialo swoje konsekwencje kilkadziesiąt lat później.

Niemal równocześnie ze spotkaniem w Caputh, bo 8 lipca 1709 roku wojska rosyjskie rozbiły doszczętnie armię szwedzką w bitwie pod Połtawą i choć wojna trwała jeszcze do roku 1721, starcie to zadecydowało o zdobyciu dominującej pozycji przez Rosję w Europie środkowej. Nieszcześny dla naszego kraju finał nastąpił niespełna 100 lat później w postaci rozbiorów. 

Trzech monarchów na scenie spoglądający w stronę widowni, a wśród nich stojący po lewej August II Mocny z młodą twarzą i poważnym wzrokiem. Memento mori dla Rzeczyspospolitej.


---
W pierwszej połowie listopada 1943 roku Stefan zachorował. W liście z 14 listopada pisał:

"[...] w tej chwili przypomina mi się że dwa dni temu pisałem do Ciebie list. Tak, ale to już dwa dni temu, a mnie się wydaje że to dwa tygodnie. Ta dysproporcja w czasie spowodowana jest brakiem ruchu i stałym leżeniem w łóżku, które dla mnie w ciągu tych kilku dni choroby stało się męką.[..]"

I dalej:

"Toteż z tym większą siłą przychodzisz mi na myśl. Wyciągnąłem najpierw moją mapę z okolic Berlina i odszukałem na niej drogę, którą musiałem zrobić z koszar aż do Ciebie do parku pruskiego. Odnalazłem block, w którym mieszkasz. To była moja pierwsza czynność. Potem odszukałem wszystkie punkta wycieczek i spacerów, które żeśmy razem zrobili. Odnalazłem zupełnie dokładnie łąkę i drzewo pod którym leżeliśmy w parku na Babelsbergu. Potym drogi w parku Saussouci, wreszcie to miejsce, gdzie byliśmy nad jeziorem koło Sacrow. Wszystkie te wspomnienia przeszły mi jak żywe przed oczami. Jakby film, który odtwarza to, co człowiek już przeżył z kimś, którą serce moje specjalnie ukochało. Ileż to już czasu minęło od tych pięknych paru dni, które nam los zgotował."

20 listopada 1943:

"Wczoraj dostałem od mamusi paczkę, w której przysłała mi cośkolwiek pieczywa i jedną "polską", na którą jednak muszę na razie patrzyć, bo jest dosyć tłusta. Skoro tylko będę mógł wszystko jeść, to ona już najdłuższy czas widziała światło dzienne."
---
Niedaleko pałacu Charlottenburg znajduje się galeria sztuki Käthe Kollwitz, którą zdecydowanie polecam. Ta niemiecka malarka żyjąca w latach 1867 -1945 straciła syna podczas I wojny światowej, a podczas kolejnej wojny wnuka. Jej prace są mroczne, pełne miłości macierzyńskiej, widzianej z perspektywy rozstania i bólu. Jest w nich pokazana bieda, przemoc domowa, bezrobocie, sprzeciw przeciwko losowi kobiety i matki. Bardzo dużo w nich emocji i po przepychu sal Charlottenburg zdecydowanie warto zrobić sobie tutaj reset.

Jedna z prac zatytułowana "Pole bitwy" z 1907 roku zrobiła na mnie szczególne wrażenie. Kobieta pochylająca się nad zwłokami mężczyzny. Kilka lat później Käthe Kollwitz w podobnych okolicznościach straci syna.


---
W liście z 22 listopada 1943 roku, Stefan Neumann pisał:

"Moja Wandziu kochana, dziś jest poniedziałek. Znowuż zaczyna się nowy tydzień. Zacząłem go pod znakiem pracy. Piszę opowiadania w mojej gwarze kociewskiej, której próbki Ci produkowałem podczas spacerów w Potsdamie. Przeznaczyłem na ten cel cały blok korespondencyjny. Do czasu kiedy wyjdę z lazaretu, będę miał na pewno mały zbiorek gotowy. Prześlę Ci po zakończeniu do przeczytania. Więc będziesz się mała z czegoś śmiać. Pierwsze opowiadanie ma tytuł "Jak to Marynka i Jozef na targ kupać jechali, ji co ich tam trafsieło"."
---
Przy ulicy Kurfürstendamm stoją ruiny ewangelickiej świątyni Pamięci Cesarza Wilhelma zbudowanej w roku 1891, a zbombardowanej przez lotnictwo alianckie w listopadzie 1943 roku. W środku kręci się dużo turystów.


Tuż obok w grudniu 2016 roku odbywał się jarmark bożonarodzeniowy. Terrorysta z Pakistanu zamordował wtedy polskiego kierowcę Łukasza Urbana, ukradł mu samochód, a następnie wjechał nim w tłum ludzi właśnie w tym miejscu, zabijając 11 kolejnych osób. Dziś wjazd taki byłby niemożliwy, ze względu na to, że ustawiono betonowe bariery i zapory ogradzajace plac. 

Obok ruin dawnej świątyni stoi nowa, zbudowana z betonu i szkła, bardzo surowa w swym zewnętrznym wyglądzie, zaprojektowana przez Egona Eiermanna pod koniec lat 50-ych. Warto zobaczyć, jak wygląda wnętrze rozświetlone światłem wpadającym do środka przez szklane elementy budowli.



Do nowej świątyni chcieliśmy wejść po to, aby zobaczyć rysunek Matki Boskiej Stalingradzkiej wykonany w wigilijną noc 1942 roku przez lekarza i pastora, Kurta Reubera. Rysunek został wywieziony z kotła stalingradzkiego ostatnim samolotem, 13 stycznia 1943 roku. Do kościoła jednak nie mogliśmy wejść. Przed świątynią stała bowiem para sympatycznych gejów, elegancko ubranych, którym zgromadzeni goście składali życzenia na nową drogę życia. Po życzeniach na środku placu ustawiono stojak, a na nim umieszczono kawałek pnia brzozy. Zadaniem nowożeńców było przeciąć na pół ten kawałek drewna przy pomocy piły. Jak się dowiedzieliśmy, takie wspólne piłowanie drewna jest symbolem trudnej współpracy podczas drogi przez życie. Nowożeńcy często dostają do rąk nieco tępą piłę, a świadkowie  w czasie piłowania zbierają datki pieniężne dla młodej pary. Wreszcie pieniek został przecięty. Jeszcze tylko zdjęcie pamiątkowe, do którego jako ostatnia ustawiła się pani pastor. Później goście, jak i nowożeńcy rozjechali się na ucztę weselną, a nas wpuszczono do świątyni.


---
Ostatni list (a właściwie kartka) od Stefana nosi datę 17 grudnia 1943 i był wysłany z Berlina:

"Kochana Wandziu!
Będziesz się na pewno bardzo dziwić. Tak, niestety ja byłem u Ciebie w domu ale Ciebie nie było moja Wandziu! Nie mogę się tu dłużej zatrzymywać bo tu u was okropnie wygląda. Mam czternaście dni urlopu i jadę do domu. Mamusia moja będzie tak samo zaskoczona jak Ty. Nie masz pojęcia, jak mi żal, że Ciebie nie zastałem w domu. Cały mój urlop na nic. Najwięcej cieszyłem się na Ciebie moja Wandziu. Los, los, prawda. W drodze powrotnej 2 stycznia jestem u Ciebie na pewno. Zatym życzę Ci zdrowych świąt moja kochana dziewczynko. Dosiego roku. Materiał dla Ciebie. Jaka szkoda, że  nie mogłem Ci go sam wręczyć. To mój prezent gwiazdkowy. A teraz pa. Serdecznie Cię ściskam i zostawiam miłe pozdrowienia. Twój Stef."

Z tego co pamiętam z opowieści babci, na początku roku do spotkania Stefana i Wandy nie doszło. Stefan nie pojawił się w Berlinie ze względu na silne bombardowania. A  później zginął we Francji i życie potoczyło się innym, swoim torem.

Był na pewno osobą ważną dla babci, skoro przechowywała tę część listów od niego do końca życia. Mogło by mnie nie być na świecie, gdyby jego trajektorie potoczyły się inaczej. Spoglądam na nieostre zdjęcie fotografii, które wykonałem kiedyś u babci. Stefan wysłał je do swojej Wandzi w październiku 1942 roku. Spogląda na mnie młody mężczyzna w wojskowym mundurze. Ile mógł mieć wtedy lat? 23? 25? Pewnie był w wieku babci lub trochę od niej starszy.



niedziela, 18 czerwca 2023

Stanisław Paczkowski, 3xpradziadek

Gdy 11 lat temu zajmowałem się genealogią "moich" Paczkowskich, okazało się, że wyciągnąłem błędne wnioski dotyczące śmierci 3xpradziadka Stanisława Paczkowskiego. Pisałem wówczas:

"Do aktu chrztu Wawrzyńca Paczkowskiego dotarłem łatwo. Urodził się 3 sierpnia 1851 roku w Krzyżownikach. Rodzicami jego byli Stanisław Paczkowski, ubogi wieśniak (łac. colonus) i Dorota z Derdów. Okazało się, że mój prapradziadek wychowywany był bez matki. Wkrótce bowiem znalazłem akt zgonu Doroty, która zmarła 3 listopada 1852 roku w Krzyżownikach, pozostawiając męża Stanisława. Nie napotkałem na inne rodzeństwo Wawrzyńca, poza jednym dziwnym aktem. 24 marca 1855 roku umarła w Krzyżownikach w wieku lat 7, córka Stanisława Paczkowskiego i Doroty z Derdów. Według tego zapisu, w 1855 roku nie żył już ojciec Katarzyny, Stanisław. Nie trafiłem jednak na jego akt zgonu pomiędzy 1852, a 1855 rokiem."

Gdy w styczniu byłem w Archiwum Państwowym w Poznaniu i  w Archiwum Archidiecezjalnym w Poznaniu, sprawdziłem jeszcze raz dokładnie akta zgonu z parafii w Kiekrzu z lat 1852-1855 i aktu zgonu Stanisława Paczkowskiego nie znalazłem.

Spoglądając jeszcze raz na akt zgonu Katarzyny Paczkowskiej z roku 1855, jestem pewien, że innych wniosków niż takie, iż zmarła 7-letnia sierota po Stanisławie Paczkowskim i Dorocie z Derdów wysnuć nie można było. Akt zgonu wyraźnie zaznacza: "Pater defuncta".



Powyższy akt zgonu pochodzi z ksiąg stanu cywilnego parafii rzymskokatolickiej w Kiekrzu, przechowywanych w Archiwum Państwowym w Poznaniu. Ale unikaty akt zgonu w formie opisowej po łacinie znajdują się w Archiwum Archidiecezjalnym. Postanowiłem więc sprawdzić księgę zgonów z roku 1855, gdy byłem właśnie w tym drugim archiwum. I ta oryginalna metryka zgonu Katarzyny wyjaśniła wszystko. Oto jej zapis:

"Die 24 Martii hora 8 vespere obiiti ratione hydropis puella Catharina filia labs. Stanislai Paczkowski, coloni at jam defuncta Dorothea Derda parentum Astatis sua 7 annos cujun corpus Die 27 Martii Sepultum."

Tłumaczenie tego aktu wygląda następująco:

"24 marca o godzinie 8 wieczorem na puchlinę zmarła dziewczynka Catharina, córka pracowitego. Stanisława Paczkowskiego, kolonisty i już nieżyjącej Dorothy Derdy, rodziców 7-letniego dziecka, którego ciało zostało pochowane 27 marca.”

I wszystko stało się jasne. Stanisław Paczkowski żył w marcu 1855 roku. "Uśmierciłem go" zbyt wcześnie.

W kolejnym kroku sprawdziłem więc bazę danych poznan-project, która zawiera indeksy ślubów z parafii szeroko rozumianej Wielkopolski i znalazłem akt ślubu następujący:


Stanisław Paczkowski, 30-letni wdowiec ze wsi Krzyżowniki ożenił się powtórnie 10 lipca 1853 roku w kościele ewangelickim pw. św. Krzyża w Poznaniu z 20-letnią panną wyznania ewangelickiego, Julianną Teichmann, córką Antoniego.

Wróciłem następnie do wyników mych wcześniejszych poszukiwań w metrykach parafii w Kiekrzu przeprowadzonych w roku 2009 oraz w roku 2012. Stanisław z Julianną mieli 4 dzieci: Józefę urodzoną w roku 1855, Apolonię (1857-1857), Franciszkę urodzoną w roku 1858 i Antoniego (1860-1860).

Mój prapradziadek Wawrzyniec był więc jedynym dzieckiem ze związku Stanisława Paczkowskiego z Dorotą Derdą, które dożyło wieku dorosłego. Wychowywał się z dziećmi z pierwszego małżeństwa swej matki ze Stanisława Taysnerem i z dziećmi swego ojca z Julianną Teichmann.

Podczas wizyty w Archiwum Archidiecezjalnym odnalazłem również akt chrztu Doroty Derdy, pierwszej żony Stanisława, a mojej 3xprababci. Urodziła się w roku 1816 w Krzyżownikach, jako córka Michała Derdziaka i Marianny z Gordziejowskich.

W tym momencie nie wiem, jakie były dalsze losy Stanisława Paczkowskiego po roku 1860, ale mam pomysł na dalsze poszukiwania w tej materii.

sobota, 14 stycznia 2023

Książka o Zamenhofie i Esperanto Waltera Żelaznego

Na początku grudnia zeszłego roku wybrałem się na promocję książki Waltera Żelaznego do Centrum Zamenhofa w Białymstoku. Przyznam, że nazwisko profesora Żelaznego niewiele mi mówiło przed spotkaniem. Poszedłem przyciągnięty tematyką książki. Jak napisano w wiadomości promującej spotkanie: "Co niezwykle istotne, autor rozprawia się z różnymi mitami narosłymi na przestrzeni wielu lat wokół biografii Ludwika Zamenhofa. Ale to nie wszystko, profesor Walter Żelazny zawarł w książce swoje spostrzeżenia i refleksje na temat ruchu esperanckiego, jego historii i działalności, szczególnie po II wojnie światowej."

Przyznam, że samo spotkanie miało przebieg przedziwny. Autor prowadził je w sposób odpychający, zakładając, że uczestnicy spotkania przeczytali już wcześniej książkę i odpowiadając na pytania z sali tonem mentorskim i pouczającym. Jednak to o czym mówił było bardzo interesujące. Ja sam książkę miałem okazję jedynie przewertować tuż przed samym spotkaniem, dzięki znajomym przewodnikom, których spotkałem na sali. Z jednej strony formuła książki, napisanej we współczesny sposób, poradnikowy, nie zachęcała, aby ją kupić. Z drugiej, to co opowiadał autor na spotkaniu, było na tyle ciekawe, że zdecydowałem się. I nie zawiodłem się!

Książka ta, to przede wszystkim kompendium wiedzy o Ludwiku Zamenhofie. Ale nie takiej zwykłej, potocznej, jaką można znaleźć w przewodnikach, czy artykułach. Tak jak książka Zbigniewa Romaniuka i Tomasza Wiśniewskiego "Zaczęło się na Zielonej..." obalała dotychczasową wiedzę o pochodzeniu rodziny Zamenhofów, skreślając Tykocin, który był tylko przystankiem na drodze między Suwałkami, a Białymstokiem, tak książka Waltera Żelaznego obala w sposób przystępny wiele innych mitów założycielskich esperanta: o białostockiej wieży Babel, o karze nałożonej na Marka Zamenhofa za przekroczenia cenzorskie, o konflikcie między ojcem, a synem, o wykształconych przodkach. Wiele z tych mitów powtarzanych jest przez przewodników, weszło bowiem dużo wcześniej do tak zwanej wiedzy potocznej. Ale nie na samym obalaniu mitów dotyczących Ludwika Zamenhofa polega wartość tej książki. Autor dokładnie opisał czynniki kulturowe, społeczne, geograficzne i historyczne, które wpłynęło na rozwój Zamenhofa. Możemy się dowiedzieć, o jakie myśli społeczno-polityczne opierał się Zamenhof, tworząc język esperanto, a także przeczytać o tych najważniejszych kierunkach, jak hilelizm i homaranizm, które były najważniejsze w rozwoju jego światopoglądu.

Ale sprawa Ludwika Zamenhofa to nie jedyna rzecz, dla jakiej warto książkę kupić. Autor rozprawia się również z ruchem esperanto. Poza wiedzą dotyczącą powstania i istoty ruchu, znajdziemy w książce sporo gorzkich słów o samym ruchu na świecie i w Polsce. Cennych, bo pisanych w sposób bardzo przekonujący z pozycji człowieka, który kilkadziesiąt lat działał w tym ruchu.

Część książki poświęcona omówieniu ruchu esperanckiego jest dla mnie nawet bardziej istotna z przyczyn osobistych. Nie wiem, czy którakolwiek z idei związanych z osobą Ludwika Zamenhofa czy językiem esperanto kierowały moją babcią, która skłoniła w latach 50-ych ubiegłego wieku mojego ojca do nauki tego języka. Mam w swych zbiorach zdjęcie babci, wówczas wciąż młodej kobiety z małym chłopcem, stojącymi na tle ruin jeszcze nie odbudowanej do końca Warszawy. Wiążę to zdjęcie z wyprawą do stolicy w związku z nauką esperanto przez mego ojca. Ojciec korespondował w esperanto do końca życia, a ja w swych zbiorach przechowuję pewnie tylko niewielki ułamek korespondencji w w tym języku z różnymi ludźmi ze świata, a także monetę japońską, którą dostałem od ojca w dzieciństwie, przysłaną mu przez esperantystę Japończyka.

Kilkanaście lat temu zależało mi na przetłumaczeniu tych kartek pocztowych i listów. Szukałem pomocy na różnego rodzaju forach i listach dyskusyjnych związanych z esperanto. Z pomocą przyszedł m wówczas Andrzej Szczudło. Nie mogłem wówczas przypuszczać, że Andrzej jest nie tylko esperantystą, ale i genealogiem i że wiele lat później spotkamy się na spotkaniu Jamińskiego Zespołu Indeksacyjnego, do którego Andrzej dołączył. 



Walter Żelazny "O Zamenhofie i Esperancie inaczej. Dla tych, którzy nie mają o tym zielonego pojęcia lub mają tylko zielone", Białystok, 2022

poniedziałek, 18 maja 2020

Kalendarium historyczne Krzyżownik

Pełny tytuł książki brzmi "Kalendarium historyczne Krzyżownik - Smochowic -Sytkowa 1388 - 2015". Jej autorem jest Andrzej Czarnecki, a wydana została w 2015 roku w Poznaniu.  Jest to kompendium wiedzy o tej części Poznania, która obejmuje dawną wieś Krzyżowniki,  a także tę jej część, której w 1947 roku nadano nazwę Smochowice.

Główna część książki jest mało interesująca dla mnie. Pradziadek Józef Paczkowski, który urodził się w Krzyżownikach w roku 1888 trafił później do Bottrop w Nadrenii Westfalli, gdzie w 1914 roku zawarł związek małżeński z Józefą Kurosińską z Uzarków. Po powrocie do Polski w 1918 roku zamieszkał na Jeżycach w Poznaniu i można powiedzieć, że od tego momentu związki Paczkowskich z Krzyżownikami ulegały stopniowemu osłabieniu, aby ulec prawie całkowitemu zerwaniu po II wojnie światowej. 

Ale wcześniej moi przodkowie Paczkowscy mieszkali w Krzyżownikach przynajmniej od drugiego dziesięciolecia XIX wieku, jeśli nie dłużej, dlatego też tak interesująca dla mnie była mniej obszerna część pierwsza książki, zawierająca kalendarium historyczne Krzyżownik od  pierwszej wzmianki w roku 1388 do 2014 roku.

W kalendarium tym trzykrotnie wymieniony został bowiem Tomasz Paczkowski, mój antenat sprzed sześciu pokoleń.

Pierwsza wzmianka dotyczy roku 1813. Wtedy bowiem zmarł Andrzej Paczkowski z Krzyżownik, pozostawiając po sobie wdowę z trojgiem dzieci  na 1/4 huby roli; opiekował się nimi brat zmarłego Tomasz Paczkowski.

Skądinąd wiadomo, że wdowa ta to Jadwiga Paszkowska (Paczkowska) z Brzezińskich - późniejsza żona Tomasza.

W końcu lat 40-ych XIX wieku, tuż przed śmiercią, Tomasz Paczkowski odgrywał ważna rolę w  życiu Krzyżownik. W 1848 roku po śmierci S. Taysnera został bowiem sołtysem Krzyżownik, a ostatnia wzmianka w książce dotyczy jego śmierci w roku 1850.

Historia Krzyżownik nakreślona w kalendarium jest równie ciekawa. Przez kilkaset lat, aż do roku 1838 Krzyżowniki były bowiem własnością  Zakonu Maltańskiego. Do dziś w Poznaniu nieopodal jeziora Malta znajduje się kościół pw. św. Jana Jerozolimskiego, wybudowany w pierwszej połowie XIII wieku przez joannitów właśnie. Ale to już temat na inną opowieść...


Dziękuję Piotrowi Stacheckiemu za zwrócenie uwagi, że książka została wystawiona na Allegro.

niedziela, 9 lutego 2020

Gorzów Wlkp. - Zawarcie i Zakanale

Gorzów Wielkopolski, miasto dzieciństwa w mojej wyobraźni zawsze podzielony był na dwie części. Część prawobrzeżna, wyżej położona - z katedrą, resztką murów obronnych, osiedlem Staszica, czyli ta, gdzie toczyło się codzienne życie. Kończyła się wraz z wiaduktem kolejowym, za którym wody swe toczyła wartko, szeroko rozłożona Warta. Za nią rozciągały się tereny tajemnicze, niskie, zalewowe, gdzie jeździliśmy z ojcem na działkę, ja w koszyku dziecięcym na tylnym siedzeniu Komara. Na część tę mogłem spoglądać z okna mego pokoju w jednym z wieżowców przy ówczesnej ulicy Armii Czerwonej.


część prawobrzeżna z widocznym wiaduktem kolejowym


część lewobrzeżna

Najciekawszy wydawał mi się wtedy budynek XVIII-wiecznego spichlerza. Niestety był niedostępny. Dopiero, gdy na stałe wyjechałem z Gorzowa otworzono w nim muzeum. Byłem nawet na kilku wystawach, z których zapisała się w mej pamięci ta poświęcona ikonom, jeszcze przed powstaniem Muzeum Ikon w Supraślu.


Z okna pokoju mogłem wpatrywać się również w wieżę "kościoła za Wartą", jak go wtedy nazywałem. Wtedy zupełnie nie podobała mi się jego bryła. Z jednej strony tajemnicza, z drugiej bardzo surowa, wręcz nieludzka, pozbawiona ciepłych akcentów.

Później kościół ten został przeze mnie oswojony. Zostałem w nim po raz pierwszy ojcem chrzestnym, równolegle w czasach uczęszczania do drugiego ogólniaka zdarzało mi się bywać tam na rekolekcjach.

Dziś uważam, że ma on bardzo ciekawą architekturę. Został zbudowany w latach 1928-1930 jako kościół Marcina Lutra w miejscu wcześniejszego, pochodzącego z roku 1360 kościoła św. Jerzego. Zaprojektował go berliński architekt Kurt Steinberg. Bryła składa się z klinkierowej rotundy z ażurową wieżą zwieńczoną krzyżem. To ta wieża zawsze sprawiała na mnie w dzieciństwie to niekorzystne wrażenie.



Podczas ostatniego pobytu w Gorzowie, miałem trochę czasu na spacer dawnymi ścieżkami Zawarcia i Zakanala. Zacząłem właśnie od budynku kościoła. Później mijałem ogólniak, do którego uczęszczał jeszcze mój ojciec, jego siostra i kuzynki. Tak więc, mimo, że rodzina moja w Gorzowie nie mieszka długo, w szkole tej uczyły się już dwa kolejne pokolenia. Po mnie skończyła ten ogólniak siostra. Ale zanim minąłem budynek dawnej szkoły, po drodze był internat, gdzie rządziła pani Hładka. Gdy zostawaliśmy po lekcjach, aby pograć w piłkę na boisku, zachodziliśmy później do internatu. Tam w stołówce zawsze zostawały nadmiarowe kotlety, makarony i inne specjały, które po godzinach głodni zajadaliśmy. Szkołę średnią wspominam bardzo dobrze. Dziś, gdy przyjeżdżam czasami do Gorzowa, o tym jak dużo czasu minęło od matury, świadczą napotykane na cmentarzu przy Żwirowej nagrobki dawnych belfrów.

Bonifacy Suchecki uczył fizyki, gdy do ogólniaka chodził mój ojciec. Mi się też udało załapać na lekcje u tego spokojnego, ciekawie nauczającego nauczyciela. Chyba nie uczył nas do  końca, odszedł na emeryturę. Zapamiętałem go najbardziej ze stopnia, który mi postawił ze sprawdzianu. Przyszedłem wtedy do szkoły po dwutygodniowej prawie przerwie, gdy wróciłem z turnieju szachowego w Rewalu. A tu poniedziałek i sprawdzian. Zapytałem, czy mogę pisać w innym terminie, bo nie miałem jak się przygotować. Usłyszałem, że nie. Na to ja, że nie będę pisał. Wtedy profesor: -To dostaniesz "0" i będzie się liczyło do średniej.

I rzeczywiście, oddałem pustą kartkę, na której dostałem to zero. Później był któryś kolejny sprawdzian ze sprawności silników, czy coś w ten deseń. Oddałem kartkę po 15 minutach ze wszystkimi zadaniami rozwiązanymi wzorowo. Dostałem 5+, w czasach, gdy nie było ocen celujących. Ale ze stopni na koniec wychodziła mi przez to zero czwórka i taki też stopień dostałem na świadectwie. Zaimponował mi wtedy profesor Suchecki stanowczością.


Na cmentarzu przy Żwirowej natknąłem się również na nagrobek pani profesor od biologii - Jolanty Popławskiej. Była kosą. Piątka u niej to była piątka - trzeba było się solidnie nauczyć. Nie raz słyszałem jej słynne: "-Ty masz łeb, czy kalarepę?", albo "Miałeś być orłem, a zostałeś kurą" podczas odpowiedzi. Tylko rok nas uczyła i odeszła na emeryturę. Sprawiedliwie oceniała i miała opinię dobrze przygotowującej nauczycielki, jeśli ktoś marzył o studiach medycznych, czy innych związanych z biologią. Wspominam ją i jej powiedzonka z sentymentem.


Wracając zaś do spaceru - gdy minąłem ogólniak, poszedłem w kierunku kanału Ulgi. Kiedyś jeszcze przed mostem nad kanałem po lewej stał budynek restauracji "Podmiejskiej". Raz wracając z działki wstąpił tam ze mną ojciec. Wtedy chyba po raz pierwszy doświadczyłem, jak to jest jeść poza domem i że nie ma to jak zjeść jednak w domu obiad.

Zaraz za kanałem przy wjeździe w Kobylogórską stoi transformator, ten sam, który pamiętam z dzieciństwa, jako taki punkt orientacyjny.


Gdy chodziłem do podstawówki miałem w domu akwarium, które traktowałem dość eksperymentalnie. Nie raz przywoziłem znad kanału cierniki, różanki, zdarzył się i mały kiełbik oraz narybek szczupaka. W okolicach zaś roszarni obficie roiła się w wodzie rozwielitka, którą jako pokarm dla rybek przywoziliśmy z kolegami.

W czasie matury, nad kanał Ulgi chodziłem na pierwsze randki, które smakowały w niezapomniany sposób.
 

Wzdłuż kanału Ulgi poszedłem Wałem Długim, a następnie Wałem Śluzy w kierunku koryta Starej Warty. Ta część Gorzowa wydaje się jakby odcięta od świata. Na horyzoncie widać zabudowania prawobrzeżnej części Gorzowa, pełnego miejskiego gwaru. Tu czas jakby się zatrzymał w innej epoce. Pojedyncze osoby przejeżdżające na rowerze, gdzieś tam w dali pan z psem, ruiny zabudowań, pasące się krowy i konie oraz tak charakterystyczne dla nadwarciańskiego krajobrazu wierzby. Gdzieniegdzie zobaczyć można jeszcze zabudowania sprzed wojny.





 Moim celem stare koryto Warty, gdzie ojciec zabrał mnie na ryby, gdy miałem 4 lata


Tak to miejsce dziś wygląda. Z dzieciństwa został mi w głowie obraz zatoczki, do której można było wejść w kaloszach oraz drzewa rosnącego obok.