Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Mackiewicz. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Mackiewicz. Pokaż wszystkie posty

sobota, 15 marca 2025

Miejsce spoczynku Józefa Mackiewicza i Barbary Toporskiej

Do kościoła św. Andrzeja Boboli w Londynie pojechaliśmy specjalnie po to tylko, aby odwiedzić miejsce spoczynku Józefa Mackiewicza i Barbary Toporskiej. Położony jest w podmiejskiej dzielnicy Hammersmith, w kwartale dość gęsto zabudowanym budynkami mieszkalnymi, na niewielkiej działce, która mieści jeszcze kolumbarium, jak się okazało prawdziwe sanktuarium polskiej obecności w Wielkiej Brytanii po II wojnie światowej.


Piszę w Wielkiej Brytanii, choć akurat Józef Mackiewicz i Barbara Toporska swe emigracyjne życie związali z Monachium. Czytanie książek Mackiewicza zawdzięczam Stefanowi Kisielewskiemu i jego "Dziennikom", w których napisał wiele przykrych słów na temat Mackiewicza i jego postawy ideowej po wojnie, ale te przykre słowa przysłaniały moim zdaniem fascynację tą mackiewiczowską konsekwencją bycia antykomunistą oraz poziomem pisarstwa. Barbarę Toporską, jako pisarkę odkryłem całkiem niedawno przy okazji lektury świetnej powieści osnutej wokół historii warszawskiej służącej Sabiny, pod tytułem "Spójrz wstecz, Ajonie". Zdążyłem również sięgnąć  po równie świetne "Siostry" i prawdę mówiąc myślę, że dorównywała swym pisarstwem mężowi, jeśli w pewnych aspektach go nie przewyższała. Podobny zmysł budowania ciekawej powieści, ale z dodatkiem świetnych, całkiem nieoczywistych obserwacji psychologicznych. Czytając te książki nie miałem też tego poczucia przetaczającej się wielkiej historii w tle. Gdy w kolumbarium znalazłem w końcu miejsca z napisami poświęconymi Józefowi i Barbarze, z adnotacją, że ich prochy mogą być przeniesione tylko do Wilna na Rossę, poczułem że doszła symbolicznego kresu moja wędrówka przez pisarstwo Józefa Mackiewicza, miejsce gdzie tworzył w Monachium, do miejsca spoczynku. Czy prochy małżonków zostaną złożone kiedyś w Wilnie? Wydaje się to dziś nierealne i nie wiem czy potrzebne, ale kto wie, jak potoczy się historia?


Pisząc, że londyńskie kolumbarium jest sanktuarium polskiej obecności w Wielkiej Brytanii po wojnie, podam tu nazwiska tych, którym na pamiątkę zapisano miejsce pochodzenia.

Ludmiła Teresa Arciszewska z domu Szandrowska, Warszawa,
Stanisław Arciszewski, Suwałki,
Stefan Benedykt, Lwów,
Tadeusz Bernakiewicz, Lwów,
Jerzy Birch-Brzeziński, Sosnowiec,
Zygmunt de Zimblice Bogusz, Lwów,
Kazimierz Branicki, Lwów,
Jadwiga Brzezicka z domu Drwęska, Lwów,
Bronisław Brzezicki, Lwów,
Marian Brzezicki, Lwów,
Stanisława Budzyńska, Warszawa,
Wiktoria Bukowiecka primo voto Wajdowicz, Krasiczyn,
Ignacy Bukowiecki, Stanisławów,
Wanda Chmielewska, Lwów,
Halina Choynacka, Warszawa,
Stanisław F. Choynacki, Gniezno,
Andrzej Maria Czyżowski, Nowy Sącz,
Bernard Dąbrowski, Wrocki,
Anna Demby z domu Świtalska, Tarnobrzeg,
Barbara Demianiuk z domu Maruszewska, Sadowne
Konstanty Dłużniewski, Lublin,
Maria Dobrzańska-Dobson, Warszawa,
Antoni Władysław Dobrzański-Dobson, Lwów,
Władysława Dunin-Majewska z domu Podłowska, Złoczów,
Wojciech Falkowski, Lohwinowicze,
Grzegorz Filipowicz, Kuty,
Władysław Fusek-Forosiewicz, Kańczuga,
Alicja Irena Gebethner, Warszawa,
Wacław Gilewicz, Rylsk,
Aleksander Sasza Głowacki, Gruzja,
Antoni Głowacki, Tyflis,
Wiktoria Godlewska, Łuniniec,
Zbyszek Grablewski, Postawy,
Jan Stanisław Alfred Gurawski, Kraków,
Leon Hrynkiewicz, Petersburg,
Stanisław Witold Jacuński, Warszawa,
Abu Bekir Jakubowski, Wilno,
Marek Jakubowski, Jeżówka,
Nina T. Jakubowski z domu Kosiba,Warszawa,
Stefania Rozalia Jancewicz, Kosów Huculski,
Piotr Jaskulski, Oksa,
Czesław Kamiński, Nowogródek,
Władysław Kański, Kraków,
Tadeusz Adam Kasprzycki, Warszawa,
Tadeusz Józef Kasprzycki, Warszawa,
Zbigniew Henryk Kintzl, Lwów,
Leon Kiryelejza, Jarosław,
Janina Bożena Konopka-Nowina, Lwów,
Janina Kosarska, Wilno,
Ryszard Kosarski, Warszawa,
Danuta Maria Kostusiak, Golub-Dobrzyń,
Bogdan Zdzisław Koszałka, Kłodzko,
Konstanty Kozioł, Mała Użanka,
Maria Królowa, Stryj,
Jarosław Kubisz, Bielsko-Biała,
Maria Kukulska z domu Gryglik, Strzemieszyce,
Aleksandra Kulczycka z domu Lichtarowicz, Wilno,
Irena Helena Lang z domu Lipanowicz, Lwów,
Henryk de Lapierre, Lwów,
Maria Laurecka z domu Patkowska, Kołomyja,
Maria Leśniakowa, Kaukaz,
Elżbieta Lewandowska z domu Wyroślak, Piaski,
Wojciech Ignacy Lewandowski, Płock,
Janina Lewicka z domu Michorecka, Warszawa,
Romuald Rudolf Lewicki, Kosów,
Halina Stanisława Ludecke z domu Gajewska, Warszawa,
Kazimierz Ludecke, Warszawa,
Wanda Maria Łozińska z domu Drażniowska, Stanisławów,
Maria Łukaszewicz z domu Olejnik, Tumin,
Alfons Jan Marcinkiewicz, Ryga,
Stefan Maresch, Brzeżany,
Henryka Marzec, Błażowa Dolna,
Tomasz Mazurek, Chełm,
Eugenia Michorecka z domu Wojciechowska, Kołomyja,
Wacław Milewski, Augustów,
Zofia Barbara Miłkowska z domu Konwerska, Grodno,
Maria Mińkowska Wernik, Smoleńsk,
Emilia Mitchell z domu Wucyn, Warszawa,
Mieczysław Ryszard Młotek, Lwów,
Marian Morozowicz, Trembowla,
Janina Maria Moszoro z domu Zadurska, Lida,
Eleonora Jadwiga Moyseowicz z domu Szyłeyko, Wilno,
Zbigniew Mieczysław Moyseowicz, Lwów,
Celina Odrowąż-Pieniążek, Krasna,
Stanisław Odrowąż-Pieniążek, Meducha,
Antoni Olszewski, Tuczna,
Stanisław Oppeln-Bronikowski, Stanisławów,
Jan Stanisław Pachura, Bielawa,
Jadwiga Natalia Pająk, Popowo Borowe,
Maria Pelczar z domu Chwalej, Sanok,
Celina Piskorz z domu Kiesell, Stryj,
Karol Przednowek, Lwów,
Stefania Przednowek, Gródek,
Janina Barbara Pućkowska z domu Hawran, Brody,
Róża Wanda Puzyna z d. Trębicka, Stryhów,
Tadeusz K. Rajewski, Wadowice,
Zofia Adolfina Reder, Lwów,
Norbert Reiser, Lwów,
Eleonora Rencka (Kotwicz-Lenkiewicz), Zelw,
Zofia Weronika Repa z domu Stepek, Maczkowce,
Janina Rybińska, Milanowicze,
Zygmunt Rybiński, Pruszcz,
Wincenty Sańczuk, Łuniniec,
Irena Sawka, Strubnica,
Michał Sawka, Lwów,
Maria Sienkiewicz, Kalisz,
Włodzimierz Ludwik Sienkiewicz, Kołomyja,
Ryszard Edgar Silinicz, Wilno,
Alina Siomkajło, Grodysłowice,
Tadeusz Ludwik Smyczyński, Czerniowce,
Jolanta Sołtysik z domu Sęczkowska, Włocławek,
Teresa Maria Somkowicz z domu Świdrygiełło, Lwów,
Henryk Stanisławski, Ostrów,
Jan Suchcitz, Lwów,
Teresa Maria Suchcitz z domu Skinder, Warszawa,
Antoni Szczesnowicz, Wilno,
Zygmunt Szkopiak, Morzewiec,
Wanda Ludmiła Szkuta z domu Kostyniak, Zbaraż,
Antoni Szlarzyński, Mińsk Mazowiecki,
Kazimiera Szot, Wilno,
Jerzy Henryk Szwajk, Warszawa,
Gustaw Ślepokóra, Rawa Ruska,
Kazimierz Trochanowski, Warszawa,
Alina Ulli Kowalski z domu Komorowska, Warszawa,
Teodor Urbanowicz, Wilno,
Zofia Anna Urbanowicz z domu Hodała, Warszawa,
Zygmunt Józef Wajdowicz, Szczucin,
Józefa Wajman, Inowłódź,
Anna Walęcka, Warszawa,
Danuta Maria Wasilewska, Wilno,
Józef Wassermann, Lwów,
Jadwiga Wasylewicz, Przemyśl,
Romuald Wernik, Zdołbunów,
Halina Wirt z domu Wernik, Zdołbunów,
Włodzimierz Wirt, Drohobycz,
Stefania Zaleska z domu Bassis, Warszawa,
Włodzimierz Zaleski, Charków,
Zygmunt Zawadowski, Lwów,
Walentyna Zawadzka z domu Rymski-Korsakow, Moskwa,
Wiktoria Zimnoch z domu Czeremszyńska, Lwów,
Mirosław Maciej Zwiernik, Kraśnik Lubelski,
Mieczysław Źwiernik, Komarów.

poniedziałek, 23 lutego 2015

Gdy przyszła wojna...

"Wojska niemieckie weszły do Warszawy wraz z jesiennym chłodem i mrokiem. Z dwu plag ta druga, atmosferyczna, była bardziej bodaj dotkliwa od pierwszej. Pozbawione okien mieszkania, dziury w murach i sufitach, chwiejne podłogi, wypalone czy puste piwnice, nieczynna sieć gazowa, wodociągowa i elektryczna spowodowały troski, powiększające zasęp bezradnej godziny. Były to jedyne dni, kiedy Warszawą owładnął smutek. Bliskość umarłych, leżących tuż tuż w nie uprzątniętych wciąż mogiłkach ulicznych, powiększała przygnębienie."

Powyższe wspomnienie Ferdynanda Goetla w książce "Czasy wojny" nieznośnie dla mnie podczas lektury korespondowało z wiadomościami, które dzień w dzień sączyły się za pośrednictwem mediów z ukraińskiego frontu. Krótka retrospekcja - Nie tak dawno przecież podziwialiśmy Ukraińców za wydarzenia na Majdanie, oglądaliśmy zdjęcia z opuszczonej przez Janukowycza rezydencji, pełnej bizantyńskiego i bezgustownego przepychu. Wkrótce nastąpiła jednak aneksja Krymu, rozruchy w Doniecku i Ługańsku, tak zwane konwoje humanitarne z Rosji, zestrzelenie holenderskiego samolotu, zdobycie Nowoazowska, mińskie rokowania, ostrzelanie Mariupola, Debalcewe. To wszystko pokazało nam kruchość podstaw, od których zależał spokój naszego, europejskiego świata. Jak nic wojna i to tak niedaleko. Puszka Pandory otwarta została szerzej i na Bliskim Wschodzie. Poza odwiecznym konfliktem izraelsko-palestyńskim i próbami pozyskania broni nuklearnej przez Iran, do czego zdążyliśmy się już przyzwyczaić i na co zobojętnieć, doszła ekspansja Państwa Islamskiego, rozlokowanego już na sporych obszarach Iraku, Syrii, Jemenu, Libii, a końca ekspansji terytorialnej nie widać. Zastanawiam się nieraz - dotrze, czy nie dotrze do nas zaraza wojenna. A jeśli dotrze, to kiedy i jak bardzo zmieni nasze życie, jako analogię mając w świadomości II wojnę światową, która potrafiła obrócić w perzynę świat naszych pradziadków, dziadków czy też rodziców.

Ferdynand Goetel, o którego niedawno przeczytanej książce chciałbym parę słów napisać, syn potomka niemieckich osadników, wychowany w niezbyt zamożnej rodzinie - ojciec był kolejarzem i kelnerem (wcześnie osierocił syna), matka zaś krawcową; urodzony w Suchej Beskidzkiej, wychowany w Krakowie i we Lwowie; w chwili wybuchu II wojny światowej miał za sobą kawał burzliwego i niezwykle bogatego życiorysu. W czasie I wojny światowej został zesłany przez władze rosyjskie do dalekiego Taszkientu skąd uciekł z powrotem do Polski po wybuchu rewolucji, gdzie z kolei z dużą siłą wybuchł jego talent literacki. Obejmował prestiżowe funkcje: prezesa polskiego oddziału Pen Clubu oraz Związku Zawodowego Literatów Polskich, a na rok przed wojną wydał kontrowersyjną książkę "Pod znakiem faszyzmu", będącą apoteozą włoskiego faszyzmu. Sympatyzował poza tym z piłsudczykami. W 1939 roku miał już 51 lat i zapewne nie przypuszczał, że będzie wkrótce zaczynał życie na nowo, o czym poza zniszczeniami pozostawionymi przez ślepą machinę wojenną, zadecyduje drobny, wydawałoby się, epizod wojenny.

Goetel, podobnie, jak Józef Mackiewicz, był jednym z pierwszych Polaków, którzy w 1943 roku widzieli masowe groby polskich oficerów w Katyniu. Sporo o tym właśnie fakcie - wyjeździe do Katynia, poprzedzonego odkryciem masowych grobów przez Niemców, wahaniami polskich organizacji, stosunku społeczeństwa polskiego do rozgłaszanych przez okupanta informacji,  wreszcie samych przygotowaniach do wyjazdu, a także dalszych losach pisarza, uwieńczonych ucieczką z kraju, można przeczytać we wspomnianej przeze mnie książce. Nie mam serca jednak do pisania rozbudowanej recenzji, choć książka bardzo mi się podobała. Chciałbym natomiast zwrócić uwagę czytelnika na te fragmenty książki, które pobudziły mnie szczególnie do refleksji.

Przyzwyczailiśmy się, że literatura traktująca o wojnie, pisana jest według pewnego ogólnego schematu. Wybuch wojny, kampania wrześniowa, wkroczenie Sowietów, upadek państwa, rząd Sikorskiego, tworzenie struktur państwa podziemnego, śmierć Sikorskiego, akcja Burza i powstanie warszawskie, proces szesnastu i inne wydarzenia historyczne, stanowiące kamienie milowe w historii II wojny światowej, a na tle tych ważnych dla kraju wydarzeń toczy się właściwa akcja. Tu też z pozoru tak jest, a jednak mam wrażenie, że autor uwypuklił przede wszystkim taki obraz wydarzeń, który jest bliski szaremu człowiekowi, oddalonemu od głównej areny wydarzeń, za to blisko szarej codzienności, nieobecnej na kartach wielu książek o tematyce II wojny światowej. Wiele więc w książce epizodów nieznanych szerszemu gronu czytelników. Choćby ten opis Zaduszek 1939 roku, świadczący o trwałości zbudowanej przed wojną tkanki solidarności społecznej, dającej nadzieję po dwóch miesiącach zniszczenia na odbudowę normalnego życia:

"W Dzień Zaduszny Warszawa pierwszy raz drgnęła i zamanifestowała, że ją ożywia jednak wspólne uczucie. Na grobach rozrzuconych po mieście zabłysły światła. Całe orszaki ludzi opuściły domy, aby sprawować tradycyjny obchód, który w tak szczególnych okolicznościach nabrał potężnego wyrazu. Świeczki i lampki ustawione na grobach ujawniły nagle nie tylko większe cmentarze na skwerach, lecz i mogiłki zapomniane w zaułkach, podwórzach, wśród ruin. W mroku nie oświetlonych ulic mury nikły. Całe miasto wyglądało wówczas jak jeden cmentarz."

Ciekawe są również w książce fragmenty dotyczące budowania namiastki życia literackiego w stolicy za okupacji niemieckiej, opisy prężnej prywatnej działalności gospodarczej, działającej mimo zakazów, kar (z karą śmierci włącznie), kreującej dobrobyt skazanego na upadłość miasta poprzez nowy podział administracyjny i odcięcie od tradycyjnych źródeł zaopatrzenia,  w solidarności z polską wsią, która również metodą podziemną niezgorzej potrafiła funkcjonować gospodarczo niż przed wojną.

Opisy współdziałania polskiego społeczeństwa w zmaganiach z okupantem niemieckim uzupełnione są fragmentami świadczącymi o samotności ludności żydowskiej zapędzonej do getta, a później walczącej samodzielnie o godną śmierć, podczas jego likwidacji przez Niemców. Autor w sposób niezwykle sugestywny opisuje granicę pomiędzy żywiołem polskim, a żydowskimi mieszkańcami stolicy, ginącymi w beznadziejnej walce z okupantem, przy częściowej obojętności (opis wesołego miasteczka pod murami getta, przywołany podobnie jak w znanym wierszu Miłosza), a przede wszystkim niewiedzy społeczeństwa polskiego, o tym co dzieje się za murami odgrodzonego od reszty miasta getta.

Nie mogło zabraknąć w książce zdań na temat powstania warszawskiego. Autor wyraźnie przeciwny politycznej decyzji o jego wybuchu, nie liczącej się z realną możliwością wsparcia go przez mocarstwa sprzymierzone, zdawał sobie sprawę, że tak silna była nienawiść do Niemców po 5 latach okupacji niemieckiej, iż beczka prochu musiała w końcu wybuchnąć.

Występują tu również epizodycznie znane postaci przedwojennego świata literackiego. Adolf Nowaczyński już u schyłku życia, wypijający potężne ilości "przedśmiertnych" kaw, autor cenionych przeze mnie pozycji z historii Wielkopolski "Warta nad Wartą" i "Poznaj Poznań", przed wojną antysemita, po doświadczeniach okupacji niemieckiej wyraźnie sympatyzujący z ludnością żydowską. Zmarł w przededniu powstania:

"W parę tygodni później umarł w szpitalu Rocha, a więc w samym środku Warszawy. I znów przesunęło się przed nami widmo dawnych lat, gdy na nabożeństwie w kaplicy św. Karola Boromeusza zaśpiewali na chórze śpiewacy operowi, trumnę zaś wynieśli na ramionach Solski, Olchowicz, Wroczyński, Ossendowski, a za nią szedł "teatr", "prasa", "sfery" gospodarcze i polityczne oraz trzy generacje przyjaciół zmarłego. Nie wiedzieliśmy wówczas jeszcze, że to ostatnie pożegnanie oddane warszawskiemu torreadorowi pióra, było zarazem i ostatnim pożegnaniem, jakie nam składała dawna Warszawa".

Jest i Ferdynand Antoni Ossendowski, autor wielu bestsellerów, niezwykle płodny pisarz. Dla mnie ważna ze względu na mieszkających w Pińsku przodków, choć nieco przereklamowana, była jego książka o Polesiu, osiągająca swego czasu niebotyczne ceny w antykwariatach, zanim została wznowiona niedawno. Ossendowskiego spotkał Goetel już po upadku powstania w Milanówku. Musiała to być jedna z ostatnich przywoływanych w literaturze rozmów Ossendowskiego, gdyż ten wkrótce zmarł, a NKWD rozkopywało grób pisarza już po zdobyciu Warszawy, chcąc mieć pewność, że autor książki o Leninie rzeczywiście nie żyje.

"Na jednej z ławeczek w Milanówku przysiadł się do mnie Ossendowski. Rozmowa przeszła rychło na sprawy powstania.

- Wie pan, co myślę? - spytał mnie autor książki o bogach, ludziach i zwierzętach. - Był klucz do rozwiązania tej sprawy. Ale ten mieli w ręku Rosjanie.
-Że niby nie przeszli Wisły? - replikuję sceptycznie.
- Tak! Pan w to nie uwierzy. Ja rozumiem. Pan był w Katyniu. Ale właśnie w tych wrześniowych dniach, gdyśmy już byli tak zrozpaczeni wewnętrznie, tak opuszczeni przez wszystkich i zawiedzeni, w tych, mówię, dniach, gdyby oni przeszli Wisłę i wyciągnęli do nas dłoń, może byśmy przebaczyli jeszcze i tamto i potrafili zawiązać z nimi coś, co rokowało jakąś przyszłość przyjazną, jakieś współżycie. Była taka chwila. Nie sądzi pan?"

Zaskakująca opinia kogoś, kto na wylot znał państwo sowieckie.

Listę ciekawych wątków zamknę wspominając opis Krakowa, do którego autor przybył po zniszczeniu stolicy. Bardzo oryginalne spostrzeżenia na temat różnic pomiędzy Krakowem i Warszawą,  i co z tego wynika - mentalności mieszkańców obu miast.

Różnego rodzaju ciekawostek i smaczków jest pełna ta książka. Mógłbym je jeszcze długo wymieniać. Ale najlepiej po prostu zachęcić do jej przeczytania.

Ferdynand Goetel, "Czasy wojny", Oficyna Wydawnicza Graf, Gdańsk, 1990.

wtorek, 10 czerwca 2014

Dom przy Windeckstrasse

Jedno z zachodnich przedmieść Monachium. Osiedle domów jednorodzinnych położone przy ruchliwej Würmtalstrasse. Windeckstrasse jest nieco schowana, stąd bardziej tu zacisznie. Pod numerem 21 znajduje się dom, gdzie przez ostatni, długi okres swego życia, wynajmował mieszkanie jeden z największych polskich prozaików - Józef Mackiewicz.


Dom przy Windeckstrasse 21 na pierwszym planie po lewej stronie.

Biały piętrowy dom schowany jest w zieleni otaczających go drzew i krzewów. Znajduje się kilkaset metrów od początku dość długiej osiedlowej ulicy Windeck, po lewej stronie, na rogu Rolandseckstrasse.


Widok od Rolandseckstrasse na ginący w zieleni dom po lewej stronie zdjęcia za płotem

Dookoła podobne mu domy, mniej lub bardziej luksusowe samochody. Słychać ćwierkanie ptaków, szczególnie aktywnych na początku czerwca. Przy skrzyżowaniu Kornwegerstrasse z Würmtalstrasse trafika z gazetami. Po przeciwnej stronie ulicy za białym murem zieleń rozległego parku. Czy to miejsce wyglądało podobnie 30, 40 lat temu? Niewykluczone, choć przez 30 lat mogło przejść trudną do opisania metamorfozę, jak to w miastach bywa.

Józef Mackiewicz mieszkał w Monachium przez 30 ostatnich lat swego życia (1955-1985), jednak trudno znaleźć jakiekolwiek odniesienia do tego miejsca w jego twórczości prozatorskiej. Tak jakby powojenna odbudowa zachodniego państwa niemieckiego, czasy Adenauera, Erharda, pamiątki historycznej świetności stolicy Bawarii nie były interesujące. Brakuje opisów różnych monachijskich typów ludzkich, tak charakterystycznych i często spotykanych na kartach powieści Mackiewicza, gdy pisał o Wileńszczyźnie, Polesiu i innych krainach dawnego Wielkiego Księstwa Litewskiego. Nie spotkamy w jego twórczości opisów bawarskiej przyrody, choć tak zachwycają wielu czytelników opisy przyrody na kresach Rzeczypospolitej.

W Monachium jednakże powstała zdecydowana większość spuścizny literackiej, od najdoskonalszych "Nie trzeba głośno mówić" przez "Drogę donikąd", "Kontrę", "Sprawę pułkownika Miasojedowa" po wiele innych powieści, będących świadectwem o tak odległym i czasowo i przestrzennie dla mieszkającego tu pisarza, kraju nad Wilią. Zastanawiam się, jak mocno trzeba żyć sprawami polskimi, wileńskiej ojczyzny, aby móc tak wiernie, obrazowo, doskonale opisywać historie świata, który bezpowrotnie odszedł, mieszkając od lat w zupełnie innym środowisku. Z drugiej strony, jak mocno trzeba być wyobcowanym od swego otoczenia, aby nie poświęcić mu uwagi na kartach twórczości.

O ciekawej rozmowie z Józefem Mackiewiczem napisał w zeszłym roku zmarły niedawno pisarz Marek Nowakowski:

"Ostatniego pożegnalnego wieczoru Andrzej zadzwonił do Józefa Mackiewicza w Monachium. – Dałem mu twojego „Księcia nocy" – powiedział. – Zobaczymy, czy przeczytał.
Porozmawiał chwilę i dał mi słuchawkę. Posłyszałem zaciągliwy, śpiewny głos, tak charakterystyczny dla tamtej północno-wschodniej krainy jezior Naroczy, Świtezi, rojstów, mszarów, oczeretów, puszczy Nalibodzkiej, Rudnickiej, rozrzuconych wśród pagórków wsi, chutorów, świronków, odryn. Naprawdę jakbym się znalazł na tej kresowej ziemi, której przecież wcale nie znałem. Byłem stremowany."

czwartek, 22 stycznia 2009

"Nudis Verbis" Józefa Mackiewicza

Notka opublikowana w "salonie24", 27 grudnia 2008 roku.


Pisanie, które jest świadectwem radykalnej zmiany w życiu. Autor nie uświadamia sobie tego w jego trakcie. Trwa ono bowiem latami, a o tym, że coś zmieniło się nieodwołalnie, świadczyć będzie nieodgadniona jeszcze przez piszącego przyszłość.

„Nudis Verbis” jest kolejnym zbiorem artykułów Józefa Mackiewicza po „Bulbinie z jednosielca” i „Oknach zatkanych szmatami”. Obejmuje okres 1939 – 1949. Jest książką fascynującą. Zaczyna się bowiem tematyką znaną z wcześniejszych artykułów i reportaży Mackiewicza, gdy opisywał krzywdy i szkody, jakich dokonują napływowi urzędnicy administracji państwowej wobec „tutejszych”. A więc czytamy jeszcze reportaże pt. „”Polecam...” Starosta Trytek”, „Panie premierze! Czy dojdzie Pana ten artykuł?”, „Kara chłosty”, ale... zaraz na początku książki pojawia się już cykl artykułów z miasta granicznego z III Rzeszą, Zbąszynia. Cykl zwiastujący nieuchronne zbliżanie się kolejnego po pierwszej wojnie światowej, kataklizmu dziejowego, który tym razem spowoduje radykalną zmianę w życiu Mackiewicza – wygnanie z Wileńszczyzny – jego kolebki duchowej oraz bolszewizację ziem środkowo- i wschodnioeuropejskich.

Artykuły o sytuacji w Zbąszyniu na początku 1939 roku pokazują totalitaryzm w pigułce, opisują go językiem pojęć, już dziś w dobie politycznej poprawności niespotykanym. Czy moglibyśmy sobie wyobrazić tytuł reportażu „Co zrobimy z tymi Żydami?” w (dajmy na to) „Polityce”? Oto passus z tego artykułu, pokazujący, jak wyglądały ówczesne realia w naszej części Europy:

„[...]Na usprawiedliwienie przyjęcia przez Polskę wypędzonych z Niemiec Żydów, należy wysunąć argument, który znów nie świadczy zbyt dobrze o zdolnościach przewidywania naszej zagranicznej informacji... Jak wiadomo bowiem, wydana została ustawa, że wszyscy ci z obywateli polskich, którzy zamieszkują poza granicami dłużej niż pięć lat, tracą to obywatelstwo. Zdawało się nam, że będzie genialnym chwytem zaskoczenia, jeżeli wejście w życie ustawy ograniczymy terminem 48 godzin. Otóż pokazali nam dopiero Niemcy, co potrafi dobra organizacja! Nie papierowa, nie deklaratywna, a praktyczna: w terminie krótszym niż 48 godzin, z terenu całej Rzeszy zdołali zebrać ponad 8 tysięcy ludzi, powyciągać z mieszkań, wprost z łóżek, zapakować do wagonów i odstawić do Polski: „Bierzcie, to są wasi obywatele. Nie możecie nie przyjąć, bo prawa obywatelskie tracą dopiero za ... 10, 5 czy 3 godziny. Musicie przyjąć.[...]

[...]I oto byliśmy zaskoczeni. Bo nie wierzyliśmy w możliwość takiej organizacji (zapewne sądząc po własnej...). Musieliśmy przyjąć.[...]”

Później następuje anschluss Kłajpedy, wydarzenie, o którym niewiele się naucza na lekcjach historii. Oto, jak ciekawie pisze o tle tych wydarzeń autor:


„[...]Litwa w stosunku do Kłajpedy zrobiła tę samą gafę, jakiej się dopuszcza „państwowotwórczy” nacjonalizm, gdy mu się do ręki wsadzi pałeczkę policyjną na byle skrzyżowaniu. Poczyniła ten sam błąd, jak byśmy konstatowali w Wilnie, gdyby je miała kiedykolwiek posiąść, albo gdyby realnie – politycznie do tego posiadania chociaż dążyła. O błędach jej w stosunku do Kłajpedy, w poprzednim artykule wspominałem. W Kłajpedzie wytyka je byle dziecko. Litwa, przychodząc z zapleczem, dobrobytem, pieniędzmi do trzeciorzędnego portu drzewnego, przyszła przede wszystkim z własnymi urzędnikami. Za nimi przyszli ludzie różnego autoramentu, nie zawsze najlepszej klasy, i zaczęli tworzyć „społeczeństwo”. Rządzić, odsuwając autochtonów, właścicieli, dotychczasowych gospodarzy.

Był to błąd zasadniczej natury. Specyficzny i kardynalny. Może nawet bezprzykładny. Bo przykład stosunku Litwy do Wilna nie jest współmierny: Wilno zamieszkuje ludność polska; Kłajpedę zamieszkiwała w znacznej ilości ludność litewska. Nie może też zachodzić analogii [tak jest w książce – przypis mój] pomiędzy stosunkami Polski do Gdańska. Swojego czasu też wysuwane były zarzuty, że Polska nie dość dużo zrobiła, aby Gdańsk związać silniejszymi więzami z Polską. Ale Gdańsk jest Wolnym Miastem, jest zamieszkały przez Niemców. Litwa zaś posiadała (posiada) prawa suwerenne nad Kłajpedą, którą – powtarzam – zamieszkiwała większa ilość Litwinów. [...]

[...]Polityka wewnętrzna Litwy w stosunku do Kłajpedy zniechęciła do siebie Litwinów o odrębnej kulturze. Z przychylnych zrobiła separatystów. Z indyferentnych „Memelländerów” zdecydowanych Niemców, a dziś już hitlerowców! I to mimo rzucanych pieniędzy; mimo rozbudowy portu, elewatorów, składów, dźwigów, pięknych gmachów, które im wystawiła.[...]”

Jest w książce wiele smaczków, które chciałoby się cytować. Choćby świetny artykuł „Szabla i pałka gumowa”, zestawiający czasy totalitarne, współczesne Mackiewiczowi, z okresem zaboru rosyjskiego, z jakąż swadą i ironią napisany; głośny tekst „My, Wilnianie...” opublikowany w „Lietuvos žinios” 14 października 1939 roku, który tyle gromów ściągnął na osobę autora. Jest szereg artykułów poświęconych wojnie Sowietów z Finlandią. Sympatia autora do niewielkiego narodu fińskiego, dzielnie opierającego się Armii Czerwonej jest jak najbardziej zrozumiała. Zwłaszcza, że Finowie prowadzili wojnę „z głową”, a i politycznie potrafili podejmować odważne, a zarazem korzystne dla swego kraju decyzje:

„[...]Kto słuchał radia w nocy z 13 bm. [marca 1940 roku – przypis mój], kto w przeciągu dramatycznych godzin decyzji zestawiał komunikaty nadane przez Paryż, Londyn, Berlin i Lahti, dla tego sytuacja nie ulega wątpliwości.

W Paryżu i Londynie nadano pięciokrotnie komunikat o gotowości pomocy. Nadano też słowa pełne żółci i goryczy pod adresem Szwecji, która nie idzie na pomoc Finlandii. A z tej samej Finlandii nadano komunikat pełen ciepła i przyjaźni o Szwecji, o 300 i 100 robotnikach, którzy jadą na pomoc, o jakimś pompatycznym zebraniu jakiejś rady miejskiej jakiegoś szwedzkiego miasteczka i – ani słowa o 50 tysiącach zbrojnych żołnierzy koalicyjnych gotowych do pomocy! Ani słowa o oświadczeniu Daladier!... I ten komunikat nadaje stacja fińska po... włosku i niemiecku.

Oczywiście nie mogło tu działać wyłącznie progermańskie nastawienie Finlandii, jakkolwiek głęboko w niej zakorzenione, które doprowadziło fińskich mężów stanu do podróży wzdłuż osi Berlin – Rzym.[...]

[...]Jak świat szeroki i wielkie są jego morza, i wiele wysp i lądów omywają od lat dwustu – nie spotkał jeszcze Wielkiej Brytanii taki afront polityki globalnej, aby ktoś wolał stracić, przegrać, niż przyjąć królewski gest jej pomocy.[...]”

Po wkroczeniu Niemców, Mackiewicz publikuje słynny artykuł „Moja dyskusja z NKWD” po wizycie w Katyniu w 1943 roku „Widziałem na własne oczy”, oskarżający Sowietów o wymordowanie polskich oficerów. Oba artykuły znajdują się w zbiorze.

Kolejny okres, prezentowany w książce: 1945-1949 jest czasem podsumowań w publicystyce Józefa Mackiewicza. Niemniej istotnym od poprzedniego. Bardzo ważnym, uważam, jest artykuł oceniający Powstanie Warszawskie, pod tytułem „Powstanie warszawskie z innej strony”, opublikowany w 1947 roku w numerze 20 „Wiadomości”. Oto najistotniejsze fragmenty:

„[...]A jak położenie wyglądało naprawdę?
Odwrót armii niemieckiej był w pełnym toku. W ostatnich dniach lipca osiągał swój punkt szczytowy, a wraz z nim nieuchronny bałagan. O żadnej mobilizacji mężczyzn pod pretekstem robienia fortyfikacji nie było mowy. Głośniki radiowe nadały surowy rozkaz, aby „wszyscy zdolni od lat 16 itd.” zgłosili się z łopatami na wyznaczonym szeregu punktów zbornych, skąd ludzi zabiorą ciężarówki. Byli przekonani, że nie zjawi się nikt. Tymczasem tu i ówdzie poprzychodziło po kilkadziesiąt osób. Sam widziałem, jak na wyznaczonym m. in. pl. Narutowicza zebrało się ok. 70 (!) ludzi z łopatami, którzy daremnie czekali na przyjazd samochodów. Jednego z takich naiwnych spotkałem jeszcze o 11.30 na ulicy Filtrowej, gdy wracał z łopatą zniechęcony i zawiedziony (obiecano przecie wyżywienie i zapłatę).[...]

[...]W takich warunkach powstanie, które wybuchło dopiero 1 sierpnia po południu, mogło liczyć na zupełny sukces i minimalne straty, co najwyżej w potyczkach z cofającymi się strażami tylnymi. Formalnie, przed światem, Warszawa wyzwolona by była przez wojska polskie, a wkraczającego nowego najeźdźcę powitałby suwerenny sztandar, zatknięty w suwerennej, wolnej stolicy.

Otóż tego właśnie bolszewicy chcieli uniknąć za wszelką cenę.

Czy można się było spodziewać takiego ich stanowiska? Do pewnego stopnia tak. Na czym więc polegał błąd w rachunku powstańców, który doprowadził do straszliwej katastrofy Warszawy?

Nie wiem, czy w ogóle można tu mówić o błędzie w rachunku logicznym. Bo jeżeli można było się spodziewać, że takie stanowisko zajmą Sowiety, niepodobieństwem było przewidzieć bezmiar zaślepionej, zaciętej tępoty Hitlera. Nawet po wszystkich doświadczeniach okupacji, nawet po zetknięciu się z tymi szaleństwami maniaka, który zatracił wszelkie poczucie rzeczywistości, nawet po tym całym krwawym tańcu epileptycznej polityki na ziemiach naszych i nie naszych. Jakkolwiek sytuacja Niemiec była już wtedy beznadziejna, to choćby dlatego, że czepiały się one rozpaczliwie każdej pozostałej jeszcze możliwości, powinny się były uchwycić oburącz okoliczności, że na drodze marszu Armii Czerwonej stawała suwerenna Polska, nie uznawana i znienawidzona przez Sowiety.[...]

[...]Krew zalewająca oczy Hitlera, pomieszała mu resztę rozsądku. Wiadomo już dziś, że Warszawa to była jego osobista sprawa, jego „Angelegenheit”. W ten sposób, najmniej oczekiwany i nieprawdopodobny, podobnie jak w r. 1939, odnowił się antypolski pakt sowiecko-niemiecki, nie pisany wprawdzie i nie podpisany, ale niemniej namacalny, a bardziej krwawy. Hitler nazwał zupełnie słusznie powstanie „drugim Katyniem”. Gdyż podobnie jak pierwszy, doszedł do skutku wyłącznie w interesach sowieckich, z tą tylko różnicą, że wykonany nie rękami enkawudzistów, ale Niemców. Był to z ich strony obłęd dosłowny i, doprawdy, trudno jest winić kierowników powstania, że go nie przewidzieli.[...]”

Jest tu wiele artykułów polemicznych w stosunku do doktryny, która zapanowała na emigracji, nakazującej traktować Sowiety, jako normalne państwo. Jest też wiele wspominkowych artykułów pisanych ciekawym językiem, z naleciałościami kresowymi i świetnym humorem: „Śmierć Andruszkiewicza” (Oj, warto przeczytać o incydencie z ratowaniem archiwum AK u Piaseckiego), „Dentysta z Baranowicz”, „Wspomnienia wigilijne”, „Fatalny list króla angielskiego”, „Spotkanie z Lipińskim” oraz bardzo dobry tekst poświęcony prl-owskiej radiowej audycji o rozkułaczaniu chłopów w Gródku na Białostoczyźnie, pt. „Przy „radiotoczce””.

Zbiór kończy się „Wstępem do bibliografii czyli Na początku było Słowo”, napisanym przez Michała Bąkowskiego. Ciekawie opisano w nim trudności, na jakie napotyka badacz spuścizny mackiewiczowskiej – kłopoty z wiarygodnym przyporządkowaniem artykułów do inicjałów, jakimi posługiwał się Józef Mackiewicz, w sytuacji, gdy te same inicjały były używane przez innych autorów „Słowa” wileńskiego, pozostawiają jeszcze wiele niewiadomych do rozstrzygnięcia ostatecznego dla przyszłych badaczy, zainteresowanych twórczością jednego z największych pisarzy polskich XX wieku.

Na koniec dodałbym jeszcze, odnosząc się częściowo do „Wstępu...” Michała Bąkowskiego, że bardzo naiwnie brzmi Józef Mackiewicz w swej korespondencji z Gdańska w 1939 roku. W artykule z 21 lipca pt. „Jedna dywizja niemiecka w Gdańsku” czytamy:

„[...]Faktycznie, nie mamy się czego troszczyć o to wezwanie Wysokiego Komisarza. Z nim, czy bez niego, z chwilą, gdy zapadnie decyzja rozwiązania międzynarodowego splotu, ta jedna dywizja niemiecka będzie dosłownie zniesiona, zmasakrowana w ciągu kilku godzin przez wojska polskie, które stalową obręczą stanęły nad granicami Rzeczypospolitej.[...]”

W kolejnym z 25 lipca zaś, pt. „Stanowisko: defensywne, ale nie: ustępliwe”:

„[...]Na razie więc chodzi o to, czy nie da się załatwić wszystkiego bez wojny. A dopiero gdy to się okaże niemożliwe, wyrzucimy zbrojnie SA- i SS-mannów, przywrócimy placówkę w stoczni Schichau, spokój naszym urzędnikom, porządek w Wolnym Mieście, usuniemy armaty stamtąd, gdzie stać nie powinny i obrócimy ich lufy w innym kierunku.”

Oba artykuły sygnowane J.M.

Pisze Michał Bąkowski: „[...]Zatem w latach 1935-1939 wszystkie artykuły (z nielicznymi wyjątkami, które podałem w aneksie) podpisane J.M. i J. pochodzą od Mackiewicza.”

Jeśli tak jest rzeczywiście, to budzi zdziwienie, że tak przenikliwy publicysta mógł dwa powyższe akapity napisać.

Książka „Nudis Verbis” fascynuje więc wielowymiarowo. Warto przeczytać!

Józef Mackiewicz "Nudis Verbis"
Kontra, Londyn, 2003


Pod notką rozpoczęła się ciekawa dyskusja, która jednakże nie została zakończona.


te korespondencje z Gdańska są tak bzdurne,
że wykluczam możliwość, aby mogły być autorstwa Mackiewicza. Na to był za trzeźwym, co znaczy - wątpiacym - obserwatorem swojego czasu i nie ulegał iluzjom, ani tym bardziej propagandowym uniesieniom. Styl obydwu artykułów jest także zdecydowanie nie jego. Były pisane przez kogoś, komu bardzo zależało, aby patriotyczne hasła wygłaszane przez polityków latem 1939 - jak np. o "żelaznej obręczy polskich wojsk wokół Gdańska" - miały przełożenie na rzeczywistość.

Mackiewicz wiedział, że tak nie było. Był zbyt mądry, aby budować tekst na takich zaklęciach. Inicjały JM należały zapewne do jakiegoś polonijnego działacza w Gdańsku, któremu wydawało się, że wojnę można wygrać słowami.
2008-12-27 10:40
wartburg
dywagacje
www.wartburg.salon24.pl


Drogi Panie Danielu
Rozumiem oczywiście Pańskie zdziwienie. Ba, gdyby mógł Pan być świadkiem mojego zdziwienia przy lekturze innych jego tekstów, które nie znalazły się w żadnym z wyborów! Pozwoli Pan, że uczynię pewną egoistyczną uwagę, zanim przejdę do Pańskiego zdziwienia. Mackiewicz żądał, żeby jego artykuły były wydawane bez komentarzy, miejscemm na komentarz i polemikę - i dywagacje, i notki na marginesie – jest publicystyka. W dzisiejszych czasach, internet raczej niż prlowskie pisma. Z mojego punktu widzenia, daje mi Pan niniejszym okazję, żeby wyjaśnić pewien punkt, który mnie zawsze niepokoił.

W pierwszej koncepcji (zrodzonej przed wielu laty) leitmotivem tomu pt. Nudis Verbis miała być II wojna światowa i jej polityczne konsekwencje. (Inne tomy obracać się miały np. wokół krytyki tzw. „wolnego świata”, wokół koncesjonowanej opozycji, literatury itd.) Oczywistą wadą tych wyborów była ich arbitralność, narzucona przeze mnie myśl przewodnia, która poddawała Mackiewicza interpretacji; interpretacji, której chętnie bym bronił, jako zgodnej z duchem jego pisarstwa, ale czy taka jest rola autora wyboru?

Przez kolejne lata, Nudis verbis przerodziło się w powolnym procesie (od pomysłu rozciągnięcia go wstecz w czasie i tym samym objęcia w jednym tomie publicystyki powojennej i tej z czasu wojny, drukowanej w Gazecie i w Gońcu, do ostatniego tomu wyboru tekstów ze Słowa) w tom obejmujący lata od 1939 do 1949. Najważniejszą jednak zmianą jest brak jakiegokolwiek merytorycznego kryterium wyboru. Teksty podane są w chronologicznym porządku, a wybrane wedle subiektywnego odczucia „ważności”. Dokładnie tak samo powstał Bulbin z jednosielca i Okna zatkane szmatami; są to „najważniejsze teksty w porządku czasu”. Obok literackich perełek są doraźne polityczne komentarze, a nawet krótkie notki, ponieważ element reprezentatywności został także wzięty pod uwagę.

Mam jednak wiele wątpliwości wobec tych wyborów! Wydaje mi się teraz, że pominąłem teksty ważne, a wybrałem nieistotne; ku mojemu wielkiemu zdziwieniu, okazało się także, że mój gust zmienił się z czasem, bo czytając ponownie, natknąłem się na teksty, które byłbym włączył bez wahania, kiedy już niestety było za późno. Myślę, że brak wyraźnego kryterium wyboru może być irytujący dla czytelnika; innymi słowy, nie jestem pewien czy nie należało tego zrobić inaczej.
Jedno jest pocieszenie, że Józef Mackiewicz jest wystarczająco wielki i nic mu zaszkodzić te wybory nie mogą. Naprawdę wybory są przeznaczone dla takiego czytelnika, którego skierują do samego Mackiewicza i przez to zmienią jego życie. Wybór tego nie osiągnie, ale pisarstwo Mackiewicza jest w stanie. Mówię to z własnego doświadczenia.


Tyle mojej egotycznej dygresji, a teraz do Pańskiego zdziwienia. W moim mniemaniu, Mackiewicza poniósł patriotyczny ferwor (nie jego jednego!). Tak, ja też „wolałbym”, żeby zachował dystans, którego nie utracił już nigdy później, ale okoliczności były wyjątkowe. O ile mnie pamięć nie myli, w 39 roku pełnił na zmianę z innymi obowiązki naczelnego redaktora Słowa (nie mam niestety gdzie tego sprawdzić w tej chwili), spoczywała na nim zatem innego rodzaju odpowiedzialność. Zadziorność tych tekstów może dziś bawić, ale ów ton brał się raczej z poczucia honoru niż z „optymizmu”.


Uwaga Pana Wartburga jest interesująca, aczkolwiek nie mogę się zgodzić, że te korespondencje są „bzdurne” – są nadzwyczaj ciekawe, jako świadectwo chwili. W „Jedna dywizja...” JM ocenia wnikliwie cele Hitlera, ale najważniejszy w tej serii tekst pt. „Podział państw bałtyckich”, napisany w dzień podpisania paktu Ribbentrop-Mołotow, zawiera takie np. zdanie: „Dlaczego Sowiety nie miałyby pójść na podział państw bałtyckich z Niemcami? Moskiewskie metody bardziej są zbliżone do totalnych Niemiec, niż państw zachodu.” – to jest czysty Mackiewicz.


Interesuje mnie jednak ta uwaga ze względu na ważki argument stylu. Jeśli to nie jest styl JM z owych czasów, to da się tego dowieść przez porównanie z innymi tekstami z tej samej epoki. Proszę zatem Pan Wartburga o taki dowód. Rozumie Pan na pewno, że byłoby dziecinnym „wykluczanie” tak ważnego artykułu z kanonu, tylko dlatego, że się nam nie podoba. Muszę mieć twarde podstawy, żeby odmówić mu autorstwa artykułu podpisanego jego inicjałami, a pochodzącego z okresu, kiedy nikt inny takiego podpisu w Słowie nie używał.
2008-12-27 19:58
Michał Bąkowski


@ Michał Bąkowski
Napisałem, że korespondencje z Gdańska były "bzdurne" wychodząc z założenia, że wątpliwości gospodarza blogu, które dotyczyły inicjałów J.M., mogą być uzasadnione. Nie wiemy, czy rzeczywiście wyszły spod pióra Mackiewicza. Znam jego twórczość całkiem dobrze, choć nie czytałem wszystkiego, w tym także zbioru "Nudis verbis". Wiem jednak, że tak daleko idąca naiwność Mackiewicza w ocenie sytuacji militarno-politycznej na parę tygodni przed wybuchem wojny była niewyobrażalna. Na to był obserwatorem zanadto wnikliwym i trzeźwym. Takim go przynajmniej znam jako czytelnik jego książek i za to go zawsze podziwiałem - za niezwykłą umiejętność rzeczowej oceny sytuacji i nieprzekupny intelekt.
Oczywiście zdaję sobie sprawę, że moje domysły opierają się na spekulacji i że mogę się mylić Należałoby dokonać pogłębionej analizy stylistycznej tekstu, aby móc rozstrzygnąć, czy wyszedł on spod pióra autora "Nie trzeba głośno mówić". Pod względem merytorycznym jest to moim zdaniem prawie wykluczone.

pozdrawiam
wartburg
wartburg.salon24.pl
28.12.2008 – 18:33


Drogi Panie Danielu
Nie pojmuję, co się tu dzieje. Wcale się nie dziwię, że nie chce Pan brać w tym udziału, ale może Pan przecież przenieść się gdzie indziej.
Do Pana Wartburga. Twierdzenie, że "pod względem merytorycznym" autorstwo JM jest "prawie wykluczone", jest w moim skromnym mniemaniu niepoważne. Jeśli ktoś będzie czytał poniższą wymianę w roku 2078 (!!!! prawie 70 lat minęło od korespondencji z Gdańska i to i owo się wydarzyło), wiedząc, czego my nie wiemy, to czy ma wówczas powiedzieć, że jest prawie wykluczone, aby komentarz z 28.12. wyszedł spod pióra Wartburga, opierając się na tym co Wartburg napisał przez kolejne pół wieku?
Wypowiadanie takich opinii tak autorytatywnym tonem - bez jakichkolwiek po temu dowodów - wydaje mi się dziecinadą. Wyłączyłem z bibliografii Józefa Mackiewicza rozliczne teksty podpisane JM, ale za każdym razem miałem po temu żelazne argumenty Pan wypowiedział swoją zdecydowaną i jednoznaczną opinię "znając jego twórczość całkiem dobrze, choć nie przeczytawszy wszystkiego, w tym także zbioru "Nudis verbis". " - Ja wymiękam. Czyli WYKLUCZYŁ Pan autortwo, NIE PRZECZYTAWSZY???
Michał Bąkowski
02.01.2009 – 20:37

środa, 21 stycznia 2009

Jeszcze raz Józef Mackiewicz, tym razem o sprawie białoruskiej

Notka opublikowana w "salonie24", 6 kwietnia 2008 roku.


"[...]Widziałem Wilno jako Piemont nowych, żywotnych sił współpracy polsko-litewsko-białoruskiej, ba, może ukraińskiej. Przypuszczałem, że do tej prastarej stolicy, rywalki Moskwy na wschodzie, zbiegną się emigranci z Białorusi, Ukrainy, Wołynia. Napłyną Rosjanie, aktywni jeszcze w walce antybolszewickiej. Może właśnie z Wilna nastąpi odrodzenie Europy Wschodniej. Jeżeli prawdą jest, że [czasami] „historia się powtarza”, czyżby w tej koniunkturze nie mogła się powtórzyć wielka, historyczna misja Wilna na wschodzie Europy?
W pozyskanie Białorusinów do antybolszewickiej wspólnej akcji, nie wątpiłem. I znów tak samo, jak w stosunku do Litwinów, obawiałem się raczej zrażających ekscesów ze strony polskiej, ściślej ze strony ciasnych, krótkowzrocznych sfer, podobnych do tych, które na rok jeszcze przed inwazją bolszewicką, nie budowały, a paliły cerkwie nad granicą, które w ustawie o ruchu granicznym i prawie nabywania ziemi uczyniły wszystko, aby zrazić do siebie ludność. Gdybym takich Kostków Biernackich i podobną kompanię nie uważał po prostu za bandę bardzo głupich sadystów, to mógłbym przypuszczać, że była to klika sowieckich prowokatorów, których zadaniem przygotować grunt dla godnego przyjęcia armii czerwonej w r. 1939![...]”

„[...]W Wilnie za czasów polskich grupował się znaczny ruch białoruski, reprezentowany przez tych, którzy z bolszewikami pracować nie chcieli i marzyli o odzyskaniu niezależnej, narodowej Białorusi. Podczas inwazji bolszewickiej we wrześniu 39 rozbiegli się naturalnie ci działacze, pochowali, uciekli razem z nami na Litwę. Moment ten uważam za charakterystyczny, podkreśla bowiem plastycznie naszą wspólną rolę wobec wspólnego wroga.

Znany literat, dramaturg i aktor białoruski, Franciszek Olechnowicz, który swojego czasu wyjechał był do Mińska i tam aresztowany, siedem lat odsiedział na Sołowkach, a później drogą wymiany powrócił do kraju – uciekał oczywiście pierwszy. Ten mógł się słusznie obawiać, napisał bowiem książkę pt. „Siedem lat w szponach GPU”, przetłumaczoną zresztą na liczne języki. - Na granicy litewskiej oberwał sobie rondo kapelusza, aby w ciemności wyglądał jak hełm żołnierza polskiego i aby go straż litewska przepuściła, która nie puszczała pierwotnie ludności cywilnej. W Kownie wyrobiłem mu paszport polski w poselstwie, bo takowego nie posiadał, a chciał uciekać dalej i korzystać z zapomóg rządu polskiego. Wszystko to wydawało mi się normalne i godziwe, bo oczywiście wspólnota interesów wydawała mi się równie normalną.[...]”

„Był to pogodny dzień roku 1940. Tłusty kurz miejski unosił się w powietrzu. Słońce skłaniało się powoli i wieże św. Jakuba na Placu Łukiskim rzucały normalnie długie cienie. Przed gmachem NKWD bezmyślnie krążył wartownik. Ulica, która od czasów carskich, poprzez imię Św. Jerzego, Adama Mickiewicza, Giedymina, doszła dziś do nazwy prospektu Lenina, leżała pusta. Pamiętam dobrze, bo się zatrzymałem bodaj po jej środku, patrząc jak wszystkie okna przeciwległych na placu kamienic jarzą się w słońcu, jakby od wewnątrz rozświetlone. Musiałem kiedyś coś przeżyć z takim widokiem w oczach, bo ilekroć widzę takie okna, zawsze się zatrzymuję, a wspomnienia biegną mi przez głowę. Biegną, jak zawrotna taśma filmowa, której nie mogę złapać, zatrzymać, ani uświadomić sobie jej przeżyć i uczuć. - Nad miastem, wraz z kurzem, wisiała nuda.

I oto w tym momencie, z tej nudy i tego kurzu wyłoniła się ku mnie twarz żebraka, a zatem i cała jego postać w sznurkami wiązanych trzewikach, w podartym ubraniu. Brodę miał dawno nie goloną, na nosie okulary. Koszula bez kołnierzyka, brudna i rozchełstana na piersi. Na plecach worek, w ręku kij. To był Franciszek Olechnowicz, literat i dramaturg białoruski, autor książki przetłumaczonej nawet na hiszpański i portugalski. Trochę się niemile zdziwił, że go tak od razu poznałem, sądził widocznie, że się lepiej ucharakteryzował.
Czasy były bolszewickie. Stałem przed nim w całej swej okazałości robotnika leśnego. Zacząłem bowiem pracę jako drwal. Poszliśmy razem w jednym kierunku. Powiedziałem mu, że Szkielonek, który w ostatniej chwili widział się jeszcze z Bortkiewiczem, dał mi coś w rodzaju hasła na granicy niemieckiej. Należy się powołać na niejakiego majora, zdaje się von Mende?

- Tak, tak – przytwierdził Olechnowicz. - Czy próbował pan dostać się do pastora Loppe?
- Nie.

Poradził mi zatem, ażebym w sklepie naczyń dawnej firmy Senewalda odszukał subiekta, nazwisko którego zapomniałem. Ten jest agentem „Kulturverbandu” i może coś ułatwić, gdybym chciał uciekać do Niemiec albo do Warszawy.

Podziękowałem mu serdecznie i poszedłem od razu do tego sklepu. Ale subiekt Senewalda przyjął mnie podejrzliwie, szorstko i opryskliwie. Wziął mnie zapewne za agenta NKWD. Gdy wychodziłem, skoczył do okna i gwałtownie odsunął firanki. Wracałem przygnębiony.[...]”

„Był to pogodny dzień grudniowy roku 1941. Plac Katedralny w Wilnie leżał w głębokim śniegu. Przed kościołem, frajter niemiecki lepił ze śniegu i lodu rzeźbę. Przyglądała się temu grupka przechodniów. Kilku Żydów, z żółtymi gwiazdami na piersiach i plecach, podawało mu wiadra wody rękami, które były sine i drżały.

Mróz był silny, starałem się iść prędko, podniósłszy kołnierz na uszy. Nad byłym gmachem wojewódzkim powiewał sztandar ze swastyką. I oto właśnie obok tablicy kierunkowej z nadpisem „Nach Minsk” spotkałem pana w bogatym futrze i takiejż czapce. Był to Franciszek Olechnowicz. Przywitał mnie grzecznie. Powraca z Białorusi, gdzie bawił kilka tygodni. Opowiadał, jak tam jest. Wszystko dobrze, wszystko dobrze, urzędy funkcjonują w języku białoruskim...

-Tylko Polacy... tak, oni tam, w Oszmianie i Smorgoniach, powiadają, że nie będą się uczyć tego „chamskiego języka”... He, he, he, ale będą musieli, będą musieli ... tak, tak – zakończył sentencjonalnie, ściskając mi dłoń.
Po kilku miesiącach Niemcy usunęli definitywnie zarząd białoruski z Oszmiany i oddali go Litwinom, bo im tak było wygodniej...”

Cytuję raz jeszcze wybrane fragmenty, czytanej niedawno książki Józefa Mackiewicza „Prawda w oczy nie kole” bo wpadł mi w ręce czwarty, kwietniowy numer białoruskiego pisma społeczno-kulturalnego „Czasopis”, w którym znajduje się pierwsza część wywiadu Haliny Kozłowskiej z Jerzym Olechnowiczem - synem zastrzelonego w swoim mieszkaniu 3 marca 1944 roku Franciszka Olechnowicza.

Poniżej jeden z fragmentów wywiadu:

„[...]- Po powrocie z Sołówek Franciszek Olechnowicz nie wrócił do rodziny. Nie chciała go żona, mimo usilnych próśb Adolfa Narkiewicza. Jak wyglądały Pańskie kontakty z ojcem?
- Już byłem na tyle dorosły, że latem mogłem wypłynąć z ojcem na kajaki na dwa tygodnie. Płynęliśmy do miejscowości Santoka, gdzie Żejmiana wpadała do Wilii, tam w górę rzeki Żejmiany w kierunku rzeki Dubinki, która wypływała z Dubińskich Jezior.

[...] Potem, jak wojna wybuchła, to z ojcem były te perypetie – raz ukrywał się, raz uciekł, znowu wracał. W tych chwilach, kiedy wydawało mu się, że się coś ustabilizowało, to wychodził i zapraszał mnie na piwo. Byłem już wtedy pełnoletni. W połowie Mickiewicza była taka kawiarnia, niedaleko białoruskiego klubu, nad operetką. Tam się mieszało towarzystwo Białorusinów i białych Rosjan. Tam się spotykali też emigranci rosyjscy. No i na piwo zachodziliśmy. Ale to się szybko skończyło. Gdy przyszli Litwini, ojciec się ujawnił. Kiedy ojcu wydawało się, że wszystko jakoś się ustabilizowało, wrócili z powrotem bolszewicy. I znowu zniknął. Potem wybuchła wojna z Niemcami. Niemcy przyjechali. Znowu mógł się pojawiać.[...]”

Mackiewicz często pisze o tym, jak perfekcyjnie wykorzystywali animozje między nacjami bolszewicy, dzięki czemu udawało im się od początku w łatwy sposób podporządkować narody azjatyckie i kaukaskie. Zaczynało się niewinnie. Szkolnictwo pozostawiano często w języku narodowym, nie zwalczano religii. Dodawało się do tego wszystkiego nadbudowę komunistyczną. I akcentowano, tam gdzie to wygodne było, konflikty z sąsiednimi nacjami. Gdy narody podporządkowane bolszewikom orientowały się w sytuacji, spostrzegały, kto jest ich największym wrogiem, było za późno. U nas po wojnie było podobnie. Bierut maszerujący w procesjach kościelnych, religia w szkołach. Skończyło się szybko. Proces biskupa Kaczmarka, uwięzienie prymasa Wyszyńskiego.

Tragedią Europy Środkowo Wschodniej jest to, że narody ją zamieszkujące nie potrafią znaleźć wspólnego języka w polityce. W czasie drugiej wojny światowej część z nich orientowała się na współpracę z Niemcami, część na współpracę z aliantami, którzy mając interes w szybkiej wygranej z III Rzeszą, przefrymarczyły narody Europy wschodniej za pomoc w pokonaniu wspólnego wroga od ZSRR. Dochodziło często do bratobójczych walk, a cały obszar zainteresowania znalazł się po drugiej wojnie światowej w strefie wpływów sowieckich. Wydaje się, że jakiś zalążek wspólnej myśli politycznej widać dziś. Grupa Wyszechradzka, czy też CEFTA nie okazały się spełniać ważnej roli. Jednak coraz częściej dochodzi do wyrażania wspólnego głosu w polityce międzynarodowej między państwami naszego rejonu. Przykładem niech będzie sprawa niezależności energetycznej, czy też współpracy z Amerykanami (wojna w Iraku, tarcza antyrakietowa). Co prawda sprawa przynależności Ukrainy i Gruzji do NATO, która stanęła na szczycie w Bukareszcie, nie odniosła na razie sukcesu, ale mam nadzieję, że nie powiedziano w tej sprawie ostatniego słowa. Ciekaw jestem, jak będzie się zachowywać nowa administracja amerykańska w kluczowych dla naszego regionu sprawach.

Ciekaw też jestem, jak dziś na sprawę białoruską patrzyłby Franciszek Olechnowicz. Istnieje państwo Białoruś, gdzie język i kultura białoruska nie mają prawa się rozwijać. W Polsce zaś, gdzie jest odwrotnie, sami Białorusini w większości wstydzą się swego pochodzenia i w szybkim tempie się polonizują, a ludzie wspierający kulturę białoruską poprzez choćby wydawanie „Czasopisu” czy „Niwy” stanowią niedobitki.

Józef Mackiewicz o polsko-litewskich stosunkach

Notka opublikowana w "salonie24", 28 marca 2008 roku.

Po roku przerwy znów czytam Józefa Mackiewicza. Na pierwszy ogień „poszła” książka, pt. „Prawda w oczy nie kole”. Oto, jak o niej pisze autor:

„Książkę tę skończyłem w roku 1942. Dotyczyła ona okresu okupacji litewskiej i wkroczenia bolszewików. W treści atakowała władze i politykę litewską, tudzież poddawała bardzo ostrej krytyce stanowisko społeczeństwa polskiego przy wkraczaniu wojsk czerwonych. W dalszym ciągu poświęcona była sprawie żydowskiej. Broniłem Żydów przed identyfikowaniem ich z bolszewizmem, co uprawiała nie tylko propaganda hitlerowska, ale część naszego społeczeństwa. Książka nosiła tytuł „Prawda w oczy nie kole” i odbita była w dwóch egzemplarzach, z których jeden wręczyłem członkowi tajnej organizacji (Radziwonowi Romualdowi) dla kolportażu. Egzemplarz ten spalił Jerzy Święcicki w chwili dobijania się policji. Drugi maszynopis, przed swoim wyjazdem do Warszawy, pozostawiłem u członka AK, znanego dziennikarza Janusza Ostrowskiego.”

Ten drugi egzemplarz ocalał. Książka ta stanowi zbiór refleksji autora dotyczących okresu od załamania się kampanii wrześniowej na Wileńszczyźnie do wkroczenia wojsk sowieckich na Litwę w czerwcu 1940 roku. Stanowi też swoisty rozrachunek z ideą krajową, propagowaną przez autora. Oto, jak sam ją rozumiał:

„[...]Jest to pomysł utworzenia pomiędzy dwoma wrogimi dla nas blokami, niemieckim i rosyjskim, takich organizacji państwowych, albo takiego organizmu państwowego, który by mógł prowadzić wojnę na dwa fronty. To znaczy: obronić narody zamieszkałe pomiędzy Rosją i Niemcami, nie tylko przed każdym z tych wrogów pojedynczo, ale nawet w wypadku zaatakowania nas („nas” tzn. narody zamieszkałe jak wyżej) jednocześnie z zachodu i wschodu. - Oto cała mądrość.[...]”

„[...]Z chwilą, gdy organizm Rzeczypospolitej rozdrobnił się z pojęcia „obojga narodów” na pojęcia Polaków, Białorusinów, Ukraińców i Litwinów, zamieszkałych wszystkich pomiędzy Niemcami i Rosją, wspólny, nie zmieniony los tych narodów zmusza nas do utworzenia takiego porozumienia, takiego układu, do takiej decyzji, która by zastąpiła łatwą kiedyś decyzję książąt – trudną dziś decyzją narodów, obarczonych skomplikowaną machiną narodowościowo-wyznaniowo-gospodarczych aspiracji.[...]”

Jak wyglądała w praktyce współpraca między narodami, opisuje Mackiewicz w książce. Książka prócz chronologicznego uporządkowania rozczarowań autora rzeczywistością, jakich doznał on w krótkim okresie okupacji litewskiej Wilna, jest również krytyką ciasnego nacjonalizmu, jako kierunku ideowego, przeszkadzającego we współpracy między narodami. Oto bowiem 17 września na tereny wschodnie II Rzeczypospolitej wkraczają bolszewicy. W październiku wcielają Wilno do Białorusi sowieckiej, w listopadzie zaś oddają Wilno Litwie. Względna niezależność Wileńszczyzny trwa do czerwca 1940 roku, gdy Litwa zostaje wcielona do ZSRR. Zanim jednak do aneksji Litwy doszło, zaczął się krótki okres okupacji litewskiej. Wypada znów oddać głos autorowi książki:

„[...]Zaczęło się od policji. Wiele narodów narzeka na swą policję. Rzekomo „wersalski” naród francuski, który w istocie jest jednym z najgorzej wychowanych narodów, posiada istotnie policję brutalną. W Polsce policja była na ogół grzeczna. O policji litewskiej nie da się inaczej powiedzieć, niestety, jak – chamska. Chamska dosłownie, w znaczeniu nieokrzesanego, brutalnego z natury, nieinteligentnego człowieka, któremu raptem dano władzę do ręki. Mówi o tym przysłowie białoruskie:

„Nie daj Boh świnni roh, da mużyku państwa”.
Tłukli bez pardonu gumowymi pałkami; [...] Nauka języka litewskiego zaczęła się od tych metod policyjnych. „Nauczycielami” byli policjanci, ci najbardziej potrzebni i najbliżej stojący szerokich mas, symbolizujący widomy znak państwowości. Odpowiadali tylko po litewsku, niektórzy nie rozumieli, inni nie chcieli rozumieć po polsku. Dożywianie ludności wileńskiej, za pośrednictwem państwowych sklepów spożywczych, przeistoczyło się też niebawem z momentu propagandowego, jakim być musiało, w szkołę nienawiści do Litwinów. Jeść chciał każdy. Przed sklepami stały ogromne kolejki. Policja wyrównywała je pałkami, a poza kolejką puszczała każdego, kto mówił po litewsku. Przekleństwa, krzyk, wzajemne wymyślania, bijatyki i pierwszy zarodek nienawiści do Litwinów, do ich języka, ich sposobu bycia, wybuchł wśród najszerszych, dosłownie, mas ludności, bo, powtarzam, jeść musiał każdy.
A potem potoczyło się już po równi pochyłej.
Zmiana nazw ulic. Główna ulica w Wilnie, zupełnie szczęśliwym zbiegiem okoliczności, nosiła nazwę Mickiewicza, czyli wspólnego Polakom i Litwinom poety. Trzeba więc było okazać się kompletnym matołem politycznym, albo kierować wyłącznie złą wolą, aby zamiast wyzyskać ten moment przez podkreślenie go – zmienić nazwę Mickiewicza na Giedymina, któremu w zasadzie nikt w Wilnie nie mógł być przeciwny. Następnie wszystkie prawie ulice uległy zmianie nazw, w sposób najbardziej dziwaczny, a szyldziki przybito oczywiście w jednym tylko języku litewskim. Potem poszły szyldy sklepowe, oczywiście też tylko w jednym języku litewskim, wraz z obowiązującym „zlitewszczeniem” nazwiska właściciela.
Odtąd dwustutysięczne miasto, w którym język litewski znało nie więcej jak dwa procent, musiało się już tylko domyślać, co zawierają do sprzedaży sklepy, nie mogąc się połapać, gdzie jest szewc, a gdzie krawiec, że „kirpykla” to fryzjer, a „kepykla” to piekarnia, a „skalbykla” to pralnia. Potem nastąpiło litewszczenie miejscowości, nawet w polskich tekstach obwieszczeń urzędowych. W ten sposób zainteresowana osoba mogła zapoznać się z nowym rozporządzeniem, ale nie wiedziała często rzeczy najważniejszej, gdzie ono obowiązuje. Któż bowiem mógł się domyśleć, że na przykład miejscowość „Czarny Bór” nazywa się nagle „Juodšiliai”, albo „Porubanek” - „Kirtimai”, albo „Nowa Wilejka” - Naujoji Vilnia”!...itp. Oczywiście, że głupota władz działała tu na własną niekorzyść, albowiem każdej władzy zależeć winno na dokładnym zrozumieniu rozporządzeń przez całą ludność.
W ten sposób zaczęła się akcja litewszczenia kraju, jak się okazało – jedyna państwowa myśl przewodnia, na jaką Litwini w odniesieniu do Wileńszczyzny zdobyć się mogli.[...]”

Mackiewicz w książce krytykuje również środowiska polskie, a nawet białoruskie, głównie za niemożność porozumienia w obliczu wspólnego wroga – bolszewików. Książka bardzo interesująca, naświetla wiele faktów mało znanych z historii wojny na Kresach. Napisana jest z charakterystyczną dla Mackiewicza swadą.

***

Mój pierwszy kontakt z Litwą zaczął się od znajomości biznesowej z potomkiem mieszkających na Litwie Polaków. Pamiętam, że w pierwszych naszych rozmowach mocno narzekał na przymusową naukę litewskiego w celu utrzymania pracy, po odzyskaniu niepodległości przez Litwę na początku lat 90-ych. Dla wielu starszych wiekiem, licznych na Wileńszczyźnie Polaków i Rosjan nauka litewskiego stanowiła duży problem. Podobne narzekania słyszałem w 2003 roku, gdy wraz ze znajomymi pojechałem do Wilna. Mieszkaliśmy u Rosjan - dalekiej rodziny żony mego kolegi. Gdy więc czytałem książkę Mackiewicza i fragmenty o lituanizacji kraju w roku 1939, przypomniały mi się dawne rozmowy.

Gdy przyjechaliśmy do Wilna w 2003 roku, rodzina Loni przyjęła nas bardzo ciepło obiadem, suto zakrapianym alkoholem. Później dostaliśmy klucze od mieszkania i przez kilka dni majowych mieliśmy je prawie całe do dyspozycji. Prawie, gdyż jeden pokój zajmował Wowa, syn gospodarzy. Czasami razem z nim i jego dziewczyną Sigą - Litwinką wychodziliśmy na spacery po Wilnie, zdarzało nam się też rozmawiać na różne ważniejsze i mniej ważne tematy. Siga rozumiała po polsku, jak mówiła dzięki polskiej telewizji, którą można było oglądać niedaleko granicy. Te nasze spotkania i rozmowy - jakiż to był kontrast w porównaniu do głosów o przymusowej lituanizacji kraju. Okazało się, że na gruncie prywatnym wszyscy jesteśmy ludźmi i łatwo nam znaleźć wspólne tematy, zainteresowania. Wilno kojarzy mi się więc z gościnnością. Gdy wchodziliśmy na pomost w Trokach, akordeonista posłyszawszy polski język zaczynał grać: „...my pierwsza brygada...”. Po chwili usłyszeliśmy: „witamy milych (to „ł” wschodnie) turystów z Polski”. Co prawda w muzeum narodowym w Wilnie, jak i na zamku w Trokach napisy tylko po litewsku, angielsku i rosyjsku, co było przede wszystkim złym podejściem biznesowym, zważywszy na to, że najwięcej turystów zagranicznych przyjeżdża właśnie z Polski. Pamiętam też, gdy jechaliśmy w słoneczne popołudnie autobusem, dwie nastolatki rozmawiały ze sobą po polsku. Był to jednak inny polski, ze wschodnim akcentem i wieloma rusycyzmami. Chwyciło za serce.

Idea krajowa Mackiewicza jeszcze raz przypomniała, jak bliski jest mi taki model polityki zagranicznej Polski, który zakłada dobrą współpracę wszystkich państw Europy Środkowo-Wschodniej, włączając w to zwłaszcza kraje byłego bloku wschodniego – Ukrainę, Gruzję i Białoruś. Zaczątki takiego myślenia o polityce zagranicznej widziałem w rządach PiSu (z wyłączeniem Białorusi). Tarcza antyrakietowa wzmocniłaby tylko bezpieczeństwo państw naszego regionu.

P.S. Książka w prawie wszystkich księgarniach internetowych figuruje pod przekręconym tytułem: „Prawda w oczy kole”


Ciekawy był komentarz, który pojawił się pod notką:


Autor: wielkie dzieki za ten arcyciekawy tekst!
Moja rodzina jest ze Lwowa, ale z "Wilniukami" mielismy zwiazki i rodzinne, i liczne zwiazki przyjacielskie. W szczegolnosci, jestesmy blisko spowinowaceni z wilenskimi Swiecickimi.

Zaintrygowal mnie ten Jerzy Swiecicki, ktorego Mackiewicz wymienia. Czy na pewno byl to "Jerzy"?

Musze sie dopytac o to, kto to byl Jerzy Swiecicki. Ja nigdy o kims noszacym takie imie nie slyszalem, i dlatego mnie to zdziwilo. Co, oczywiscie, nie znaczy, ze takiego pana nie bylo, bo przeciez ja nie musze absolutnie wszystkiego wiedziec.

Podejrzewam jednak, ze moglo chodzic o Jozefa Swiecieckiego, ostatniego w polskim Wilnie redaktora naczelnego "Kuriera Wilenskiego".

Jozef Swiecicki byl w czasie wojny mocno zaangazowany w dzialalnosc konspiracyjna. Doczekal wkroczenia bolszewikow w 1944 roku. Odwiedzil go wtedy dr Stefan Jedrychowski, w mundurze pulkownika - panowie dobrze znali sie sprzed wojny - i namawial na wspolprace z nowymi wladzami. Swiecicki odniosl sie do tego niechetnie (to eufemizm, oczywiscie). O szczegolach rozmowy z Jedrychowskim jednak malo wiadomo, bo nastepnego dnia rano u Jozefa zjawilo sie NKWD. Po poltora roku pobytu w obozie w Komi w strasznych warunkach Jozef zmarl. Na warszawskich Powazkach jest tylko Jego grob symboliczny.

Mialem swietne zrodlo informacji o przedwojennym Wilnie w osobie Ignacego Swiecickiego, rodzonego brata Jozefa, ktory byl dla mnie "Wujkiem Ignacym". Niestety Wujek zmarl miesiac temu w sedziwym wieku 97 lat, do ostatniej chwili zachowujac sprawnosc umyslu, ktorej moglby Mu pozazdroscic niejeden 20-latek. Nawiasem mowiac, byl On kolega Czeslawa Milosza z klasy w wilenskim Gimnazjum Zygmunta Augusta (sam Milosz byl przedostatnim zyjacym z tej klasy).

Ale zyje jeszcze trzeci brat, prof. Andrzej Swiecicki - tez juz dobrze powyzej 90-tki.

Ja mieszkam w Stanach, Wujek Ignacy tez mieszkal w tym kraju, wiec z Nim moglem sie zawsze bez trudu porozumiec przez telefon. Z Panem Andrzejem, ktory mieszka w Warszawie, trudniej mi sie porozumiec, ale sprobuje i mam nadzieje od niego w ciagu kilku dni uzyskac dokladna wiadomosc, kto to byl Jerzy i czy przypadkiem jednak nie chodzilo o Jozefa.

Synem Jozefa byl Mateusz, kompozytor. Byl bardzo dobrze znany szerokim rzeszom Polakow, bo "dla chleba" skomponowal muzyke do wielu popularnych przebojow, ponadto byl jednym z "ojcow" Festiwalu Piosenki w Opolu. Niestety zmarl (w sosunkowo mlodym wieku) jeszcze za PRL-u, no i malo kto mial szanse sie dowiedziec, czyim byl synem, bo PRL-owskie media raczej tego rodzaju informacji nie lubily naglasniac.
2008-03-29 08:18
trurl_z_klapaucjuszem
ŁH nasz znak!
www.trurl.z.klapaucjuszem.salon24.pl


Zaintrygowała mnie ta sprawa. Odpowiedzi szukałem na forum dyskusyjnym poświęconym osobie Józefa Mackiewicza.


@trurl z klapaucjuszem
Na forum dyskusyjnym poświęconym osobie Józefa Mackiewicza otrzymałem odpowiedź z sugestią, że najprawdopodobniej Józef Mackiewicz się pomylił i w rzeczywistości chodziło o Józefa Święcickiego.

Pozdrawiam
2008-04-03 14:20
Daniel Paczkowski