Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Tomaszgród. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Tomaszgród. Pokaż wszystkie posty

piątek, 28 grudnia 2018

Babcia Fela

W tym roku wczesną wiosną odeszła babcia Fela*. Cichutko, prawie niezauważalnie, jak schulzowski ojciec. Od kilku lat jej egzystencja toczyła się w innym, równoległym świecie, połączonym z rzeczywistością wątłymi nićmi komunikacji. Gdy staliśmy wczesną wiosną na gorzowskim cmentarzu, piękne i przejmujące dźwięki trąbki kołysały zgromadzonych w zadumie nad przemijaniem.

Urodziła się w Pińsku w 1926 roku jako trzecie z kolei dziecko Stefana Stępnia i Agaty ze Szczerbaczewiczów, zaraz po starszym rodzeństwie - Kaziku i Jance. Później na świat przyszło jeszcze sześcioro rodzeństwa, spośród którego dwójka odeszła bardzo wcześnie. Babcia bardzo niechętnie opowiadała o swoim dzieciństwie w Pińsku. Widać nie było usłane różami. Ojciec pojawiał się w domu na krótko i częściej go nie było niż był, matka była zimna i surowa, niezbyt szczęśliwa sama z dużą gromadą dzieci. Przez cały okres międzywojenny tułali się po obcych domach. Najpierw mieszkali u babci Pauliny przy ulicy Krzywej, a potem w wynajmowanych od Żydów lokalach, by tuż przed wojną wylądować w ostatnim przy ulicy Bernardyńskiej. Gdy próbowałem kiedyś porozmawiać z babcią o świętach Bożego Narodzenia przed wojną, odpowiadała zdawkowo. Było biednie. Rodzice prowadzili herbaciarnię, więc jeden z małżonków musiał pracować. W przygotowaniach pomagały wszystkie dzieci, a jedzenie przygotowywało się w piecu chlebowym. Karpia wtedy nie znano, najczęściej w wigilię na stole pojawiał się miętus. Zdawkowe informacje, bez barwnych szczegółów podkreślających rangę tego święta.

Bardzo niejasny wydaje się okres okupacji sowieckiej w Pińsku. Wczesną wiosną 1940 roku Stefan i Agata wyjechali całą rodziną pociągiem z Pińska w kierunku Wołynia. Tam mieszkało rodzeństwo i matka Stefana. Dlaczego wyjechali? Podobno bracia Agaty pracujący w lokalnej administracji nakłonili rodzinę do wyjazdu. Czy było to związane z pobytem Stefana w wojsku po I wojnie światowej? W archiwum rodzinnym zachowały się zaświadczenia NKGB z marca 1940 roku uprawniające do opuszczenia Pińska. Pamiętam z opowieści babci Feli, że w momencie wyjazdu stosunki między Stefanem i Agatą były bardzo złe. Rodzina chciała się zatrzymać we wsi Łomsk, ale gospodarze nie wyrazili na to zgody. Zamieszkali więc w lesie, w domku letniskowym koło Stacji Tomaszgród. Tam babcia z ojcem i bratem Kazikiem pracowała w lesie przy spławianiu drewna. Później rodzina rozpierzchła się po okolicznych wsiach, gdzie mieszkali krewni Stefana. Brat Władek poszedł pieszo do Pińska do cioci Elżbiety Sapich. Babcia trafiła do cioci Gieni, siostry ojca mieszkającej w Sarnach, gdzie krótko pracowała dla organizacji Todt. Tam też widziała ojca po raz ostatni w życiu. W 1944 dosłownie wyrwała się z biedy do dorosłego życia zapisując się na kurs łączniczek w Równem, aby później wraz z IV Pułkiem Łączności Ludowego Wojska Polskiego trafić przez Żytomierz aż pod Poznań. W tym czasie matka z pozostałymi dziećmi, (poza Tadeuszem, który zagubił się podczas gorączki wyjazdów z Wołynia i trafił do ZSRR) wyjechała do Poznania, gdzie w urzędzie repatriacyjnym dostała skierowanie do Świebodzina.

Świebodzinie znów było biednie. Babcia opowiadała o swym marzeniu z tamtego czasu: poznać chłopca, z którym mogłaby wyrwać się z domu i rozpocząć nowe, własne życie. Wkrótce poznała Wojciecha, który pracował w fabryce mebli, uruchomionej po odgruzowaniu. Wojciech, pochodzący z chłopskiej rodziny osiadłej w dwudziestoleciu międzywojennym w Wielkopolsce, która przyjechała tam z biednego, przeludnionego i mocno czerwonego tarnobrzeskiego, należał do partii. Wnerwiony nadużyciami w zakładzie pracy "rzucił" legitymację partyjną. Proces w sądzie, który ostatecznie przegrał, oznaczał jedno - wilczy bilet ze Świebodzina.  W ten oto sposób w 1953 roku babcia wraz z mężem i dwójką dzieci trafili do Gorzowa Wielkopolskiego.

Babcia dość szybko owdowiała. Dziadka nigdy nie poznałem - zmarł w połowie lat 60-ych. Najmocniej pamiętam ją właśnie taką, babcię mieszkającą na czwartym piętrze wieżowca samotnie. Do stanu wojennego równoznacznego z emeryturą pracowała w Spółdzielni Inwalidów "Warta", gdzie produkowane były pudełka tekturowe, które czasami dostawałem od niej do swoich różnych zbiorów. Zdarzało się również, że jeździłem z nią na wycieczki z zakładu pracy nad jezioro do Gościmia. Nie lubiłem tych wyjazdów. Babcia była trochę nadopiekuńcza. Do dziś pamiętam, gdy kupiła mi, dzieciakowi z przedszkola po wielu namowach butelkę Pepsi i po przyjściu do domu wstawiła do garnka z gorącą wodą, abym się nie przeziębił.

Po szkole przychodziliśmy do niej wraz z siostrą na obiady. Na tym polu babcia dogadzała nam w stopniu najwyższym. Ziemniaczki krojone w plastry i smażone na patelni; racuchy z powidłami śliwkowymi i truskawkowymi, lejącymi się ze słoika i bardzo słodkimi - własnej produkcji; rosół z domowym makaronem krojonym na desce w kuchni i z podrobami od żywej kury kupionej na rynku; grochówka z wkładką mięsną, którą polubiłem na rajdach powitania wiosny organizowanych przez gorzowski PTTK, itd. itp.

Dużo zmieniło się pod koniec lat 80. Po ponad 2o latach wdowieństwa babcia Fela poznała na kartach w klubie seniora Edwarda. Drugie małżeństwo to był bardzo dobry okres dla babci. Edward lubił wychodzić na spacery, kupować babci biżuterię, prowadził w miarę towarzyskie życie. Do dziś pamiętam sędziwych przyjaciół - Edwarda i Grzegorza, emerytowanych przedstawicieli cechu kominiarskiego dyskutujących przy kawie w dużym pokoju u babci. Niestety trwało to tylko przez 6 lat, kiedy babcia po raz drugi została wdową.

Dużym ciosem była dla babci śmierć syna w dalekim Chicago w 2000 roku. Od tego czasu nie doszła już w pełni do siebie. Nigdy później nie widziałem na jej twarzy prawdziwej radości.

Ostatnio rekordy popularności na youtube bije świąteczna reklama Ikei, w której pada bardzo ważne zdanie: "media społecznościowe będą zawsze, twoja rodzina nie.. Wykorzystaj to!"

Wraz z odejściem babci Feli skończyła się pewna epoka. Była ostatnią z rodzeństwa i ze swego pokolenia w mej najbliższej rodzinie.

* Feliksa Stabrowska z domu Stępień, primo voto Tudor (1926 Pińsk - 2018 Gorzów Wlkp.)

środa, 15 marca 2017

wujek Kazik

Komenda Wojewódzka Policji Państwowej w Brześciu, Sprawozdania dzienne z przestępczości z okresu styczeń-czerwiec, 1936 r., a wśród akt taki oto fragment:


Wujek Kazik, 12 lat, wyszedł z domu w niewiadomym kierunku i do momentu zgłoszenia na policję nie został odnaleziony. Lekko prababcia nie miała.

Nie słyszałem o tej historii wcześniej. Nie zdążyłem zapytać.

A wujka Kazika, choć mieszkał w Świebodzinie, a więc nie tak znów daleko od Gorzowa, nie znałem. Widziałem go raz, na pogrzebie prababci w 1989 roku. Zdziwiło mnie, że nie był jakoś szczególnie wysoki, poza tym z wyglądu mocno szczupły. Z opowieści prababci ten najczęściej wspominany najstarszy syn wydawał się przynajmniej postawnym, nobliwym patriarchą rodu.

Rodzeństwo Stępniów zażyłych kontaktów ze sobą nie utrzymywało. Jeszcze siostry to tak. Miałem okazję poznać obie siostry babci Feli - Irenę i Jankę, ale braci: Kazika, Edka, Władka w ogóle.

Wracając do wujka Kazika, wiele tajemnic wciąż skrywa jego życiorys. W 1940 roku po ucieczce z Pińska do Stacji Tomaszgród wraz z ojcem i siostrą Felą pracował przy spławianiu drewna.

Resztę innych, dawnych historii mogę opatrzyć tylko słowem podobno.

A więc podobno: przez pół roku więziony był przez NKWD jeszcze w Pińsku. Wcześniej wraz z ojcem był w jakiejś organizacji zbrojnej (ciocia Janka wspominała o Strzelcach Poleskich). To on wreszcie spotkał zaginionego w czasie wojny ojca na jakiejś stacji kolejowej na Dolnym Śląsku.

 Na nagrobku w Świebodzinie wujek ma wpisaną złą datę urodzenia. W rzeczywistości urodził się 4 lata później, w 1924 roku. Według cioci Janki, zawyżył wiek po to, by móc wstąpić do Strzelców Poleskich.


wtorek, 8 czerwca 2010

Poszukuję informacji o losach pradziadka

Kontakt z rodziną pradziadka i w efekcie odnalezienie nagrobka jego matki uświadomiły mi, że bez cudownego zrządzenia losu, przypadku, zbiegu okoliczności nie ustalę jego losów po roku 1943.

Stefan Stępień urodził się w miejscowości Bardo, leżącej nieopodal Rakowa w Górach Świętokrzyskich, 5 grudnia 1900 roku. Po I wojnie światowej odbywał służbę wojskową w Pińsku. Tam poznał moją prababcię Agatę ze Szczerbaczewiczów. Istnieją przekazy rodzinne mówiące o tym, że odbyły się dwa śluby: w kościele katolickim i w cerkwi prawosławnej. Trudno powiedzieć, ile w tym prawdy. Stefan przez 9 miesięcy pracował w policji w Pińsku a później, aż do wybuchu II wojny światowej prowadził herbaciarnię naprzeciwko budynku sądu przy ulicy Karolińskiej. Za okupacji sowieckiej, wiosną 1940 roku podczas wywózek, wyjechał z Pińska wraz z żoną i dziećmi pociągiem do Sarn. W jaki sposób się to odbyło, czy mu ktoś pomógł, czy też ostrzegł, trudno dziś orzec. W każdym razie wraz z żoną i dziećmi zamieszkał w opuszczonym domu przy stacji Tomaszgród i pracował przy spławianiu drewna w lesie. W nieodległych Sarnach oraz okolicach mieszkało jego rodzeństwo oraz mama. Moja babcia widziała po raz ostatni ojca u ciotki, siostry ojca - Genowefy (Eugenii?) w Sarnach, w 1943 roku. Później wszelki ślad po nim zaginął.

Istnieje kilka hipotez na temat losów Stefana po 1943 roku. Większość rodziny twierdzi, że rzeczywiście zaginął na Wołyniu w 1943 roku. Jednakże jeden z synów Stefana (już nieżyjący) twierdził, że widział ojca w latach 50-ych na jednej ze stacji kolejowych na Dolnym Śląsku. Ojciec miał powiedzieć mu, że założył nową rodzinę i nie chce utrzymywać kontaktu z dziećmi i żoną. Nikt tej hipotezy niestety nie może potwierdzić. Jedna z cioć napisała pismo do urzędu w mieście, gdzie miało miejsce spotkanie na stacji, z prośbą o podanie adresu ojca. Podobno adres otrzymała, podobno napisała list do ojca i podobno otrzymała zwrot z adnotacją, że pod podanym adresem ojciec nie mieszka. W opowieściach rodzinnych przewijają się nazwy Legnica i Jelenia Góra. W jednej z wersji wystąpił też Wrocław, gdzie pradziadek miał być widziany przez syna.

Istnieje też wersja, że mąż siostry Stefana, Genowefy (tej samej, u której moja babcia widziała ojca po raz ostatni) - Mikołaj Lemański poszukiwał szwagra przez Polski Czerwony Krzyż. Podobno nawiązał jednorazowy kontakt ze Stefanem, a później zapadła cisza.

Kolejna wersja mówi, że podczas okupacji niemieckiej został wywieziony na roboty do Niemiec i ślad po nim zaginął. Nie odrzucam tej hipotezy. Stefan podobno obawiał się powtórnej okupacji sowieckiej i mógł chcieć wyjechać z Wołynia w dowolny sposób przed nadejściem frontu.

Poszukuję też informacji o lokalizacji grobu ojca Stefana, czyli mojego prapradziadka Kacpra Stępnia. Zmarł na Wołyniu, jeszcze przed wojną i tam został pochowany. Niestety nikt z jego potomków nie wie gdzie.

piątek, 25 grudnia 2009

"Polesie Wołyńskie pod okupacją niemiecką" Henryka Garbowskiego

Zachęcony książką Henryka Garbowskiego "Urok Wołynia i czar Polesia", opisującą między innymi okolice Tomaszgrodu na Wołyniu przed II wojną światową oraz podczas pierwszej okupacji sowieckiej, postanowiłem dotrzeć do kolejnej pozycji tego autora.

"Polesie Wołyńskie pod okupacją niemiecką" dzieli się na dwie główne części. W pierwszej z nich autor opierając się na własnych przeżyciach oraz powojennych relacjach innych osób, opisuje stopniowe pogarszanie się stosunków pomiędzy ludnością polską i ukraińską za okupacji niemieckiej aż do nagłego wybuchu działań eksterminacyjnych wobec ludności polskiej. Część druga pisana jest z perspektywy członka oddziału partyzanckiego. Wstąpienie do oddziałów partyzanckich na terenach Wołynia dla wielu osób narodowości polskiej było koniecznością i szansą na uratowanie życia.

Książka jest doskonałym dokumentem ukraińskich działań eksterminacyjnych wobec ludności polskiej w okolicach Klesowa, Tomaszgrodu, Sarn, Rokitna. Dla mnie ważne były świadectwa dotyczące miejscowości Tomaszgród, w której w latach 1940-1943 pomieszkiwała rodzina mej prababci. Oprócz zarysowania stosunków społecznych w poszczególnych miejscowościach regionu, jest również wiele świadectw "działalności" sotni ukraińskich:

"Około 15 listopada 1942 roku w nocy ktoś zapukał do domu Edwarda Walczaka. Mieszkał on przy kościele w Tomaszgrodzie. Dawniej był ogrodnikiem u Kazimerza Szyczewskiego. Grożąc użyciem broni dwóch uzbrojonych weszło do mieszkania. Rozmawiali po ukraińsku. Kazali Walczakowi ubrać się - miał ich poprowadzić. Walczak pożegnał się z żoną i dziećmi. Przed domem na ulicy stało kilku uzbrojonych. Poszli w kierunku Jelna. Walczak do domu nie wrócił. Zabili go przy rozwidleniu dróg do Jelna w pobliżu Lado."

"Uczciwi Ukraińcy, znając politykę nacjonalistów, uprzedzali Polaków, aby uciekali ze wsi, gdzie mieszka większość Ukraińców. Jedna z pierwszych uciekła ze wsi Tomaszgród żona Edwarda Walczaka z dwojgiem dzieci do stacji kolejowej Tomaszgród. W ślad za nią uciekły dalsze polskie rodziny. Ludność naszych wsi żyła w ciągłym strachu. Obawiała się hitlerowców i nacjonalistów ukraińskich. Poprzez rodziny spokrewnione z Ukraińcami doszły do Lada wiadomości, że we wsi Tomaszgród zorganizowano sotnię nacjonalistów ukraińskich."

"Polacy z okolicznych wsi i kolonii ukraińsko-polskich uciekali do czysto etnicznej wsi polskiej Łomsk i w pobliże stacji kolejowej Tomaszgród. Członkowie sotni z Tomaszgrodu podchodzili do tych miejscowości. Uprowadzili i zamordowali w folwarku Szyczewo Stanisława Godlewskiego."

To tylko skromny wycinek cytatów z książki. Pozycja zawiera wiele nazwisk ludzi mieszkających w okolicach, działających w partyzantce, wysługujących się okupantowi, ludzi którzy padli ofiarą czystek. Śladów dotyczących przebywania w okolicy stacji kolejowej Tomaszgród rodziny mojej prababci w książce nie odnalazłem. Tak czy inaczej, jest pozycją cenną dla osób zainteresowanych wydarzeniami lat okupacji niemieckiej na opisywanym przez autora terenie.

Henryk Garbowski
"Polesie Wołyńskie pod okupacją niemiecką"
Wydawnictwo von Boroviecky
Warszawa 2003

niedziela, 8 listopada 2009

Coś o Tomaszgrodzie

Na szlakach moich zainteresowań genealogicznych znajduje się niewielka miejscowość Tomaszgród koło miasta Sarny na Polesiu Wołyńskim. Na stacji kolejowej Tomaszgród wysiadła bowiem moja prababka Agata z dziećmi w marcu lub kwietniu 1940 roku, uchodząc z Pińska, przed prawdopodobną zsyłką na Syberię. Sprawa tej zsyłki i ucieczki z miasta jest do dziś dla mnie niejasna. W każdym bądź razie w baraku położonym w lesie, nieopodal stacji Tomaszgród, prababcia mieszkała wraz z dziećmi do 1943 roku. Opuściła zaś to miejsce i zamieszkała w Sarnach tuż przed planowaną akcją eksterminacyjną UPA. W nieodległej miejscowości Ubereż (najprawdopodobniej) mieszkała zaś szwagierka mojej prababki Antonina.

Właśnie przeczytałem książkę Henryka Garbowskiego, pt. "Urok Wołynia i czar Polesia", o tyle dla mnie ciekawą, że autor pochodzi z miejscowości Lado, leżącej nieopodal Tomaszgrodu i tereny swych rodzinnych okolic w książce opisuje.

"Polesie Wołyńskie obejmowało północne powiaty województwa wołyńskiego: kostopolski, koszyrski, kowelski, lubomelski i sarneński. Są to tereny płaskie, o dużych połaciach błot, łąk i lasów. Przecinają je wpadające do Prypeci rzeki. Spław możliwy był tylko w miesiącach wiosennych i jesiennych. W okresie lata wody znacznie opadają. Rzeki i jeziora są bardzo rybne. Były tu niegdyś bardzo duże osady bobrów. Na terenach nizinnych, wzdłuż rzek, na grubych warstwach torfu ciągnęły się duże łąki. Podobne łąki kośne były w moim regionie. Trzymały się rzeki Lwy od wsi Tomaszgród po wieś Jeziory. Łąki te Poleszucy nazywali hała - od miejscowego żargonu - czarny torf. Dużo terenów było bagnistych, bezludnych, o mokrym podłożu i dnie piaszczystym. Rosły na nich na wielu połaciach bujne trawy i karłowate drzewa. Na kępach rosło moc żurawin. Na terenach nizinnych ciągnęły się połacie białego bagna przeplatanego gęstymi krzewami nazywane przez Poleszuków "draposztany" - szarpacze spodni. Tylko w powiecie sarneńskim było około 1200 kilometrów kwadratowych bezludnych obszarów bagiennych."

Mój pradziadek, Stefan Stępień, pochodził z miejscowości Bardo na kielecczyźnie, jednakże ożenił się w Pińsku w latach 20-ych XX wieku. Na Polesiu Wołyńskim zaś, w Sarnach, Ubereżu i innych miejscowościach, mieszkali jego bracia, mama i siostry. Do dziś zagadką dla mnie pozostaje, jakiego typu była to migracja. Przypuszczam, że mogło to być osadnictwo wojskowe, jak bowiem pisze Henryk Garbowski:

"Na terenach powiatu sarneńskiego osiedlono dużo byłych żołnierzy zawodowych Wojska Polskiego - w większości legionistów."

Książka składa się z dwóch części. W pierwszej autor przedstawia między innymi historię Wołynia, informacje o ludności, bogactwach mineralnych, rodzinach magnackich, zabytkach i czyta się ją dość ciężko.

Ciekawiej zaczyna się, gdy zapoznajemy się z małą ojczyzną autora, widzianą jego oczami. Tu opowieść przeplatana jest anegdotami, opisem zabobonów, zwyczajów, świąt, zapełniana konkretnymi ludźmi i zdarzeniami. Przedstawiona jest również zwięźle historia Tomaszgrodu.

"Region, w którym osiedlił się mój ojciec w 1888 roku należał do posiadłości książąt dąbrowickich Holszańskich-Dubrowickich. Po nich południową częścią władali Czetwertyńscy. Oni w 1788 roku zbudowali we wsi Sechy drewnianą cerkiew pod wezwaniem Jana Bohosława. Cerkiew ta istnieje po dzień dzisiejszy. Wieś tę w późniejszym czasie nazwano Tomaszgród. Kolejnym władcą ziemi dąbrowickiej był hrabia Ignacy Plater. Południowa część jego majątku w formie wiana córki przeszła na zięcia, z wsiami: Jelno, Kręta Swaboda, Ośnick i Tomaszgród. Majątkiem nie interesował się, przebywał często w miastach i wpadł w poważne długi. Około 1817 roku sprzedał majątek przybyłemu prawdopodobnie z Podlasia szlachcicowi Szyczewskiemu.

Nowy władca majątku ziemskiego zbudował duży dwór, przy nim w 1919 roku drewniany kościół pod wezwaniem świętego Stanisława Szczepanowskiego. Parafia Tomaszgród została wydzielona z parafii Olewsk, która po 1920 roku pozostała poza granicami państwa polskiego. W części parafii Olewsk po stronie polskiej zbudowano w 1926 roku kościół w Rokitnie."

"Około 1902 roku zbudowano państwową kolej żelazną od stacji Kijów-Olewsk-Rokitno-Tomaszgród (stacja)-Klesów-Straszów-Sarny. Po pewnym czasie zbudowano kolej żelazną od stacji kolejowej Tomaszgród-Lado-Jelno-Jeziory-Podpał. Tę zbudowano do eksploatacji drewna i siana.

Szyczewski podzielił swój majątek na dwóch synów. Syn Stanisław pozostał przy rodzicach. Otrzymał część zachodnią ze wsią Tomaszgród. Drugi syn, Józef otrzymał część wschodnią.

"Stanisław Szyczewski - właściciel majątku Tomaszgród, będąc w starszym wieku, podzielił swój majątek na dwie części. Część zachodnią dał córce Marii, która wyszła za mąż za Adolfa Bohusz-Szyszkę. Zbudował jej dwór w pobliżu stacji kolejowej Tomaszgród i młyn parowy. Młyn ten wydzierżawił Josiowi Negel. Bohusz-Szyszko był senatorem kilka kadencji. Miał nawet samochód osobowy.

Synowi Kazimierzowi pozostawił część wschodnią z dworem i młynem wodnym w Tomaszgrodzie. Młyn wydzierżawił Josiowi Negel. Córka Wiktoria wyszła za mąż za Suzina i zamieszkała w Warszawie. Ponownie wyszła za mąż za generała Kędzierskiego w Poznaniu."

Tego typu pozycje, opowiadające o małych ojczyznach, są niezwykle cenne dla genealogów amatorów. Monografie regionów, miast, obejmują zwykle większy wycinek historii oraz szerszy zakres terytorialny. Często są pozbawione stosunku osobistego i emocjonalnego do przedmiotu opisu. We wspomnieniach, jak to ma miejsce w książce Garbowskiego jest inaczej. Można, jeśli opis jest barwny i szczegółowy odczuć choć częściowo bliskość miejsca, gdzie mieszkali kiedyś przodkowie.

Książka kończy się krótkimi rozdziałami opowiadającymi o sytuacji w rejonie Tomaszgrodu po rozpoczęciu II wojny światowej oraz za okupacji sowieckiej. Jednakże ten najbardziej interesujący mnie okres został potraktowany dość lakonicznie. Na pewno zajrzę do drugiej pozycji tegoż autora, opisującą Polesie Wołyńskie za okupacji niemieckiej po czerwcu 1941 roku.

Henryk Garbowski
"Urok Wołynia i czar Polesia"
Wydawnictwo von boroviecky, 2003.

środa, 18 lutego 2009

Przypadek parapsychologiczny w genealogii


"Masz po prostu czułki nastawione na odbiór określonych informacji" - tego mniej więcej rodzaju zdanie wypowiedziała Prowincjałka, gdy usłyszała poniższą historię.

***

Czytałem niedawno ciekawą książkę księdza Andrzeja Cz. Klimuszki, pt. "Moje widzenie świata. Parapsychologia w życiu", wydaną przez Oficynę Wydawniczą RYTM w Warszawie w 1992 roku. Ciekawą z kilku względów. Ksiądz Klimuszko urodził się bowiem na Białostocczyźnie, we wsi Nierośno koło Różanegostoku. Był cenionym zielarzem oraz jasnowidzem. W książce opisał swoje doświadczenia parapsychologiczne w bardzo prosty i przystępny sposób. W szczerych słowach starał się przedstawić, jak dochodziło do powstania wizji w jego umyśle, co przeszkadzało w koncentracji, a także jakie czynniki miały pozytywny wpływ na uzyskanie właściwej informacji oraz kiedy zdał sobie sprawę ze swych zdolności parapsychologicznych. Mniejsza jednak z tym.

***

Na stronie 26 natknąłem się na następujący akapit:

"[...]Zaraz po wojnie objąłem samodzielne stanowisko w starym miasteczku Prabuty. Tam się zaczęła ciężka i odpowiedzialna praca, pochłaniająca wiele czasu i energii. Chodziło przede wszystkim o zorganizowanie życia i roztoczenie opieki nad ludźmi przybywającymi zza Buga na nowe tereny w celu osiedlenia się. Nie było czasu ani ochoty na metafizyczne kontemplacje i filozofowanie. Zdarzają się, niestety, w życiu ludzkim paradoksalne sytuacje, które zmuszają nas do czynienia tego, od czego byśmy chcieli uciec.[...]"

Przeczytany fragment zelektryzował mnie. Przypomniałem sobie bowiem, że ciocia Janka mieszkała zaraz po wojnie w miejscowości Gdakowo koło Prabut.

***

- Dobry wieczór, ciociu. Daniel z tej strony. Co słychać, jak tam zdrowie?

- A Daniel! No, nie wszystko w porządku....

[...]

- Ciociu, gdy mieszkała ciocia w Gdakowie, słyszała ciocia o księdzu Klimuszko, jasnowidzu?

- Nie, nie słyszałam. ... A wiesz, tam niedaleko Gdakowa, były Prabuty i tam mieszkał ksiądz jasnowidz.

- No właśnie o tego księdza mi chodzi!

- Ja go znałam. Raz nawet wracałam do Gdakowa torami kolejowymi i go spotkałam. Porozmawialiśmy, on był taki sympatyczny. Zapytałam go o mojego brata Tadka, który zaginął pod koniec wojny i nie przyjechał z nami do Polski. Nie miałam jednak wtedy ze sobą fotografii. Ten ksiądz tak się zamyślił i powiedział, że Tadeusz żyje, że został złapany w jakichś krzakach. Zaraz potem się pożegnaliśmy, bo już było Gdakowo, a ksiądz poszedł dalej do Prabut. To był bardzo porządny ksiądz. On potem uciekał chyba samolotem. Gdy mama odnalazła w latach siedemdziesiątych Tadeusza i przyjechał ze Związku Radzieckiego do Polski do nas w odwiedziny, to okazało się, że rzeczywiście został ukryty przez Ukrainkę tuż przed pogromem polskich wsi. Tam wtedy była bieda i dzieci chodziły po okolicy szukać jedzenia. I jak Tadeusz poszedł to już nie wrócił. Mama też została ostrzeżona przez inną Ukrainkę, że będzie pogrom i opuściła barak, gdzie mieszkaliśmy, udając się do miasta. Tadek potem szukał mamy, ale baraki były spalone i nie wiedział gdzie ma szukać. Udał się na dworzec kolejowy. Tam wzięli go żołnierze radzieccy ze sobą, a w Związku Radzieckim trafił do domu dziecka. Odnalazł się długo potem, gdy już był żonaty po raz drugi, tylko dlatego, że pamiętał, jak się nazywa, a mama szukała go przez PCK.

- A pytała ciocia księdza o swojego ojca?

- Nie, nie pytałam.

***

Rodzice cioci Janki, Stefan i Agata Stępniowie opuścili Pińsk w marcu 1940 roku. Stefan przed wojną był wojskowym, służył w Pińsku właśnie, gdzie poznał moją prababcię. Najprawdopodobniej zostałby wywieziony na Syberię, ale bracia Agaty, którzy pracowali w administracji sowieckiej ostrzegli Agatę przed wywózką, wskazując podobno nawet pociąg, którym mają jechać razem w rejon Sarn, gdzie mieszkała rodzina Stefana. Tak mówi tradycja rodzinna. Jak było naprawdę, trudno dziś dociec. Dość powiedzieć, że Agata i Stefan znaleźli się w lesie koło Tomaszgrodu i zamieszkali w baraku. Małżonkowie byli już wtedy mocno skłóceni. Jeden z synów (Kazimierz) został w Pińsku, pozostałe dzieci mieszkały albo z matką w lesie albo u rodziny ojca w Sarnach lub okolicach. Moja babcia widziała po raz ostatni swego ojca w 1943 roku u ciotki Genowefy na wsi. Po wojnie nikt nie miał z nim kontaktu. Poza Kazimierzem, najstarszym synem, który podobno spotkał go w latach pięćdziesiątych na jednej z dolnośląskich stacji kolejowych. Ojciec powiedział mu, że założył nową rodzinę, a ze starą nie chce utrzymywać kontaktu. Czy tak było, czy to tylko legenda? Dziś już nie ma kogo spytać.

***

- Wiesz co Danielu? Ja już nie wiem, czy to była zjawa, czy ja rzeczywiście widziałam ojca, jeszcze na Wołyniu. Widzę tę scenę jak dziś. Jestem w mieście, dochodzę do rogu kamienicy i nagle przede mną pojawia się postać ojca, który mówi:

- Uważaj za kogo wychodzisz za mąż!