Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Gorodczyno. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Gorodczyno. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 20 marca 2023

Kleszczele

Miasteczka Kleszczele dotychczas zupełnie nie znałem. Kiedyś jeździłem z teściem do lasów pod Suchowolce na grzyby. Jedziemy na Kleszczele - mawiał, choć do miasteczka nie dojeżdżaliśmy. Na grzyby lubiłem z nim jeździć, ale we dwójkę. Wtedy zdarzało nam się odwiedzać ciekawe miejsca, a dla mnie, początkującego wówczas mieszkańca Podlasia arcyciekawe, jak na przykład bar z piwem w Gorodczynie, gdzie byliśmy jedynymi klientami zamawiającymi w języku innym niż tutejszy. Lubiłem też jeździć w większej grupie, z jego przyjaciółmi. Wówczas wypady na grzyby przeradzały się w prawdziwą leśną biesiadę, gdzie tylko kierowca był trzeźwy. A pod Suchowolce do lasu jeździliśmy rodzinnie i były to grzybobrania bardzo mało spontaniczne i nudne.

W Kleszczelach byłem po raz pierwszy przejazdem, gdy jechałem do Pińska na Białoruś przez przejście graniczne w Połowcach.

Postanowiłem to nadrobić. Wybrałem się do Kleszczeli w jeden z tych kapryśnych dni marcowych, gdy niebo zasnuwały chmury, wiał mroźny wiatr, czasami popruszyło śniegiem, aby za chwilę wypuścić słońce zza chmur i rozjaśnić scenerię żywszymi kolorami.

Dominantą miasteczka jest stojąca przy głównej drodze z Bielska Podlaskiego cerkiew prawosławna pod wezwaniem Zaśnięcia Najświętszej Marii Panny, wybudowana w 2 połowie XIX wieku. Budynek z trzema cebulastymi kopułami i dzwonnicą ma dość typowe dla podlaskich cerkwi barwy biało-niebieskie.


Wokół cerkwi stoją krzyże wotywne ładnie odmalowane w kolorze błękitnym. Jeden z nich, najciekawszy, ze zdjęciem, ufundowany przez żonę, upamiętnia Joanna Lenkiewicza, który zginął na polu bitwy w 1915 roku.


Cerkiew Zaśnięcia Najświętszej Marii Panny nie jest jedyną cerkwią w Kleszczelach. Nieco wcześniej, ale również przy głównej drodze stoi niepozorny drewniany budynek cerkwi pomocniczej pod wezwaniem św. Mikołaja, dużo starszy z 1709 roku, który stał się cerkwią po adaptacji starego budynku dzwonnicy.


Pozostając w temacie świątyń. Przy jednej z bocznych ulic stoi wybudowany w latach 1907-1910 kościół katolicki o dość nietypowym wezwaniu Zygmunta Burgundzkiego. Kościół katolicki przeżywał w Kleszczelach burzliwą historię. Pierwsza  świątynia została ufundowana przez króla Zygmunta I Starego i Bonę Sforzę w roku 1533. Istniała do najazdu moskiewskiego w 1659 roku, kiedy została zniszczona. Od tego czasu wierni korzystali z kaplicy przez kilkadziesiąt lat, do czasu wybudowania nowej, drewnianej świątyni w roku w 1723 roku. Po powstaniu styczniowym parafia w Kleszczelach została zamknięta, a kościół rozebrano. Obecny budynek powstał na fali odradzania się parafii katolickich na terenie zaboru rosyjskiego po carskim ukazie tolerancyjnym w 1905 roku.

W otoczeniu kościoła stoją dwa ciekawe nagrobki. Jeden z nich zawierający zdjęcie zmarłego, w formie kapliczki z figurą Matki Boskiej, należy do proboszcza kleszczelowskiego Teodozjusza Żylińskiego w latach 1922-1928, budowniczego widocznej na poprzednim zdjęciu stojącej obok kościoła drewnianej dzwonnicy.


Drugi, dużo bardziej skromny poświęcony jest farmaceucie, Michałowi Welento (1876-1944).


W Polsce prowincjonalnej bardzo często zwracają uwagę budynki ochotniczej straży pożarnej, mającej swe początki w okresie międzywojennym z nieodłączną figurą świętego Floriana, patrona strażaków (i przewodników). Nie inaczej jest w Kleszczelach, choć tutejsza straż pożarna może się poszczycić znacznie wcześniejszą metryką, sięgającą czasów zaboru rosyjskiego. Przed budynkiem stoi bardzo ciekawa rzeźba w drewnie ufundowana w 90-rocznicę powstania ochotniczej straży pożarnej już po odzyskaniu niepodległości.



W Kleszczelach stoi bardzo ciekawy drewniany budynek dawnego dworca kolejowego, wybudowany na przełomie XIX i XX wieku. Aby go zobaczyć, musiałem przejść do południowej części  miasteczka, tworzącej niejako oddzielną osadę, oddzieloną od głównej części Kleszczel łąkami. Po drodze minąłem stary domek kryty rdzewiejącą blachą oraz kapliczkę.


Stary drewniany budynek dworca w Kleszczelach jest rzadko już dziś spotykanym przykładem dawnych rosyjskich stacji kolejowych w naszym województwie. Jego stan jest bardzo zły niestety. Za parę, paręnaście lat zniknie prawdopodobnie z krajobrazu z krajobrazu miasteczka.
Wiadomo, że do końca sierpnia 1930 roku zawiadowcą stacji w Kleszczelach był Edward Górski, który 1 września tego roku został przeniesiony na stację w Bastunach. W latach 1931/1932 służbę na kolei w Kleszczelach pełnili: Stanisław Janczewski - zawiadowca, Wojciech Kubiak, Józef Matujzo, Czesław Soszyński i Michał Stefanowicz.


Stąd już niedaleko do kirkutu żydowskiego, ukrytego w lasku po prawej stronie drogi z Kleszczel do Czeremchy. Niestety kirkut bardzo trudno jest znaleźć. Nie prowadzi do niego żadna tablica informacyjna. Inną sprawą jest to, że niewiele z dawnego kirkutu się zachowało. Znalazłem tylko jedną macewę, choć podobno kilka ich się zachowało. Doszedłem do pomnika poświęconego tym, którzy zginęli w czasie Holocaustu oraz upamiętniającego tych, którzy przeżyli II wojnę światową: Josefa Białostockiego, Izaka Kleszczelskiego, Zelmana Wasermana, Symche Bursztyna, Lejzera Melameda.


Wiele nazwisk przedwojennej społeczności żydowskiej Kleszczeli można znaleźć przeglądając Obwieszczenia Publiczne wydawane przed wojną, ale także prasę przedwojenną. W 1925 sklep spożywczy w Kleszczelach prowadziła Ela Gajdamak. W 1926 wzmiankowano nabycie parceli przez Dyrekcję Lasów Państwowych w Siedlcach od Hersza Kleszczelskiego przy ulicy Bielskiej 4. W 1929 roku sprzedaż mięsa w Kleszczelach prowadził przy ulicy Kościelnej 2 Alter Zekel. Sara Mełamed w tym samym roku prowadziła herbaciarnię przy ulicy Rynkowej 23. W 1929 roku skradziono konia mieszkańcowi Kleszczel Beniaminowi Bystrynowi. Rok później zarejestrowano sklep żelaza Byszka Kapłańskiego przy ulicy Rynkowej. W roku 1931 przy ulicy Rynkowej 20 Lejb Szerman prowadził sklep spożywczy. Tego samego roku Szejna Białostocka prowadziła herbaciarnię w Kleszczelach. W roku 1932 sklep manufaktury i galanterii prowadził przy ulicy Rynkowej 6, Chaim Kaczalski.

Po wizycie na dawnym kirkucie wróciłem powoli do centrum miesteczka. Gdyby ktoś miał wątpliwości, jak dawną metryką szczycą się Kleszczele, przypomina o tym pomnik w parku poświęcony Zygmuntowi I Staremu, który nadał prawa miejskie Kleszczelom w roku 1495.


Na północnym skraju miasteczka przy drodze do Bielska Podlaskiego rozłożyły się dwa cmentarze chrześcijańskie, po prawej stronie drogi prawosławny, po lewej katolicki. Ciekawszy wydaje się cmentarz prawosławny zawierający sporo starych nagrobków. Oto kilka z nich.


Aleksander Sołowiewicz (1829-1911), protojerej cerkwi kleszczelskiej


Zofia Siehień z domu Kostko (1860-1923), Helena Kostko z d. Sieheń, po pierwszym mężu Kozłowska (1901-1988)


nagrobek z częściowo zachowaną inskrypcją z 1885 roku


nagrobek Nepomuceny Michalskiej z Malczewskich, matki generałowej ruskiej (1790-1833)


nagrobek Andrieja Daniluka i Juliana Tomaszuka, którzy zginęli pod parowozem na stacji Kleszczele w kwietniu 1896 roku

Na cmentarzu katolickim zwrócił moją uwagę nagrobek ojca i syna. Syn Tadeusz Pacho zmarł w roku 1942. Ojciec Czesław Pacho zmarł w roku 1953 zabity od uderzenia pioruna.


Po dość długim spacerze zaszedłem do Karczmy u Walentego. Przy jednym stoliku dwójka Ukraińców relacjonowała swemu polskiemu znajomemu przebieg wydarzeń 24 lutego zeszłego roku. Zamówiłem flaki i surówkę. Nie były złe, choć flaki niepotrzebnie zagęszczone mąką. Do knajpy w międzyczasie wszedł nieogolony mężczyzna w dresie i brudnych klapkach po małpkę. A ja, gdy już się najadłem wsiadłem do samochodu i pojechałem do Białegostoku.

sobota, 21 listopada 2015

O Sokracie po

Pamiętam, jakie wrażenie zrobił na mnie wywiad z Sokratem Janowiczem w Kurierze Porannym, gdzieś pod koniec lat 90-ych. Do tej pory o Białorusi, sprawach białoruskich nie wiedziałem prawie nic. Ot, istniał Związek Radziecki i jego republiki. Później Związek Radziecki upadł, republiki zyskały samodzielność i w jednej z nich zaczął rządzić postsowiecki satrapa. Była druga połowa lat 90-ych. Przybyszem zza wschodniej granicy, a więc i z Białorusi, najczęściej był wtedy handlarz z towarem poupychanym po reklamówkach i zdartych torbach, mieszczących różne mniej lub bardziej atrakcyjne badziewie sprzedawane na wielkomiejskich targowiskach. Bieda posowiecka po prostu. I nagle przeczytałem słowa wypowiadane przez Sokrata Janowicza o białoruskiej tożsamości, walce o nią, o wzniosłych ideach, a nie codziennej walce o chleb i moje wyobrażenia o białoruskiej sferze wartości nabrały kolorów, stały się bogatsze. Później była książka "Nasze tysiąc lat", do której z pobudzonym już zainteresowaniem sięgnąłem, chcąc się czegoś więcej dowiedzieć, kim jest ten Sokrat. Dzięki książce zacząłem z kolei podczytywać "Czasopis" i na stałe interesować się sprawami mniejszości. Nie raz przekraczałem w późniejszym okresie granicę z Białorusią i moje pojęcie o wschodnim sąsiedzie zaczęło nabierać prawdziwej, a nie tylko wyczytanej gdzieś treści.

Wyznania Sokrata o współpracy z SB również były niecodziennym wydarzeniem i paradoksalnie wzbudziły moją sympatię do  niego. Miało to miejsce w czasach, gdy niejeden ujawniony dawny współpracownik SB starał się pomniejszać swoją rolę donosiciela, zaprzeczać jej, bagatelizować, wreszcie w niektórych przypadkach milczeć. Wyznania Sokrata Janowicza do łatwych nie należały, ale odniosłem wrażenie, że były w dużej mierze szczere. Pokazywały, jak odczytywana była komunistyczna rzeczywistość przez wiejską, białoruską społeczność północno-wschodniej Polski. Wartością samą w sobie było przyznanie się i otwarte mówienie o swojej współpracy, ale pośrednio też dzięki temu mogliśmy poznać mechanizmy, które spowodowały podjęcie decyzji o kolaboracji przez konkretnego człowieka.

Sięgnąłem później również po książki Janowicza. Na razie po te najstarsze. "Wielkie miasto Białystok" jest bardzo nierówne jakościowo. Perełki przeplatane miernymi opowiastkami. Zapominanie o wiejskiej i białoruskiej tożsamości przez postaci przewijające się na kartach zbioru, procesy asymilacyjne po przyjeździe do miasta, niechęć do wszystkiego, co kojarzyć się może z wsią. Dla mnie to wszystko było dotychczas obce, nieznane, a więc pod tym względem bardzo odkrywcze. Nie zrobiły na mnie natomiast aż tak dobrego wrażenia "Zapomnieliska", ani powieść "Ściana".

Wiosną tego roku dzięki Instytutowi Filologii Polskiej Uniwersytetu w Białymstoku ukazał się zbiór tekstów poświęconych Sokratowi Janowiczowi zatytułowany "Sokrat Janowicz, pisarz transgraniczny. Studia, wspomnienia, materiały", a ja przez wiele wieczorów jesiennych miałem przyjemność go czytać. Prawdziwą przyjemność, jaka nieczęsto się zdarza - inaczej nie pisałbym o książce w tym miejscu. Największą wartością zbioru jest pokazanie prekursora białoruskiej literatury na Podlasiu z wielu różnych perspektyw. Nie jest to bynajmniej laurka, a przecież nie jest łatwo nie ulec pokusie pokazania wielkiego człowieka (Tak - wielkiego. Wielkiego w sensie stworzenia podwalin pod odrodzenie białoruskie na Białostocczyźnie w wymiarze literackim, wydawniczym, dziennikarskim i politycznym.) w li tylko różowych barwach. Po drugie, wiele tekstów jest dla mnie odkrywczych. Zacząłem bowiem interesować się Sokratem Janowiczem, tym co mówi i pisze, w dość późnym okresie jego życia, przez teksty w Czasopisie, pierwsze książki i nieliczne wypowiedzi w mediach. A przecież jego aktywność datuje się od lat 60-ych. Więc o wielu projektach, jak to dzisiaj nazwalibyśmy oraz aktywnościach pisarza po prostu nie wiedziałem.

Książka podzielona została na pięć części. W pierwszej, zatytułowanej "Przed Janowiczem", zwrócił moją uwagę tekst Elżbiety Dąbrowicz "Naród w jednej osobie", w którym autorka skupia się na wydanej w drugiej połowie lat 80-ych książce "Białoruś, Białoruś". Przybliżyła ta książka białoruską problematykę polskiemu czytelnikowi. Nie znam jeszcze tej pozycji, do tekstów Janowicza sięgnąłem dużo później, ale potrafię sobie wyobrazić ten ferment  w polskich środowiskach literackich wywołany prekursorską publikacją, krytykującą wiele elementów polskiej historii.

Przyznam, że druga część zbioru, zawierająca teksty literaturoznawcze była dość trudna dla mnie, ale i tu natknąłem się na ciekawe opracowania. Elżbieta Rybicka na przykład skupiła się na latach 40-ych i 50-ych i rewolucji społecznej, która się wówczas dokonywała. Po pierwsze z małych miasteczek i wsi zniknęli Żydzi, a pustkę po nich zaczęli wypełniać dotychczasowi sąsiedzi. Po drugie nastąpił rozwój uprzemysłowienia ośrodków miejskich i stopniowa emigracja ludności wiejskiej do lepszego życia w mieście. Tematyka podobna do tej znanej z kart choćby "Wielkiego miasta Białystok", choć autorka skupiła się na nieznanej mi dotychczas opowieści autobiograficznej Janowicza z 1993 roku"Dolina pełna losu". Podobnie ciekawie o tym, co najważniejsze (czyli białoruskość i powojenna migracja ze wsi do miasta) w pisarstwie Janowicza napisał Dariusz Kulesza. Podobał mi się także esej Elżbiety Konończuk "Poetyka miasta", w którym autorka skupiła się na opisach Białegostoku w dziełach Janowicza. Odnalazłem tu wzmiankę o okolicach ulic Brukowej i Sosnowej oraz warsztatach mechanicznych, do których prowadziły, która przypomniała mi "moje" rejony w centrum tego miasta. Ciekawie o przeobrażeniach Białostocczyzny w kontekście białoruskości "wychodzącej z cienia" napisała Jolanta Sztachelska. Wspomniała też o współpracy Janowicza z SB i jej trudnościom z rozgrzeszeniem tegoż. Takich głosów na łamach książki jest więcej. A przecież Sokrat w tej sprawie (przyznanie się, otwartość w mówieniu o tych przykrych sprawach) zachował się zupełnie inaczej niż większość byłych współpracowników, o czym pisałem wyżej. Z tym, że ja komentuję to z innej perspektywy - człowieka, który takich wyborów ze względu na wiek nie musiał podejmować.

Część 3 książki zatytułowana "Spotkania interkulturowe - recepcja i przekład" wciągnęła mnie na całego. "Polskie recenzje twórczości Sokrata Janowicza jako przestrzeń spotkania kolonialnego" Katarzyny Sawickiej-Mierzyńskiej bardzo odkrywcze. Przypomniało mi się parę scen z życia przy tej okazji.

Koniec lat 90-ych. Jestem z teściem na grzybach w lasach nad Narwią. Zajeżdżamy do baru, chyba w Gorodczynie, na piwo. Jesteśmy jedynymi mówiącymi po polsku. Wszyscy czy to młodzi (niektórzy długowłosi), czy starsi zamawiają piwo w języku "tutejszym". Czuję się trochę nieswojo (nie u siebie), gdy zamówiłem swoje 0,5 litra po polsku i po polsku zostałem obsłużony. Druga scena w Rydze na spotkaniu handlowym zorganizowanym przez jedną z firm sektora teleinformatycznego. Przy stole siedzę z kolegą Polakiem, obok siebie mamy kilkoro Litwinów. Rozmowa dotyczy stosunku państwa litewskiego do mniejszości polskiej wokół Wilna. Młody, sympatyczny Litwin mówi, że nas (Polaków) jest tam za dużo i dlatego państwo litewskie wzmacniając litewskość  nie może pozwolić mniejszości polskiej na pełne swobody. Innym razem czytam w Gazecie Polskiej wywiad z Valdasem Adamkusem, byłym prezydentem Litwy, który ostrzega rodziny poległych w katastrofie pod Smoleńskiem przed służbami rosyjskimi. W sprawie mniejszości polskiej wypowiada się w tym samym tonie, co mój rozmówca z Rygi. I wreszcie wzmiankowana tu na blogu Konstancja Skirmunt, która apeluje o oddanie Wilna Litwie. Piszę to dlatego, że wszystko to w pewnym sensie dotyka tekstu Katarzyny Sawickiej-Mierzyńskiej, która odnosząc swe słowa do polskiego terytorium kulturowego pisze o dyskursie kolonialnym dotyczącym literatury, a przede wszystkim stosunku do historii dyktowanym przez narody silniejsze narodom słabszym. Słabsi, aby móc przebić się ze swoją narracją, swoim opisem historii, kultury, stosunku do większości potrzebują o wiele więcej wysiłku. Wrażliwości w stosunku do mniejszości, państw mniejszych należy się nauczyć, gdyż nie jest dana od razu. Szanuje się to co swoje, więc nauka taka nie jest łatwa, ale konieczna, abyśmy mogli się nawzajem rozumieć i szanować.

O konieczności badań nad obecnością Sokrata Janowicza i jego dzieł na Białorusi napisała z kolei Grażyna Charytoniuk-Michiej. Dla mnie Sokrat Janowicz był przede wszystkim pisarzem białoruskim piszącym dla Białorusinów w Polsce i dla Polaków, więc to czego dowiedziałem się z tekstu, nie było wcale oczywiste. Jednak dużą część swego archiwum przekazał do Mińska i w życiu kulturalnym sowieckiej Republiki Białoruskiej i późniejszej Białorusi również starał się zaistnieć.

W części 3 znalazł się również tekst Anny Sobeckiej, tłumaczki dzieł Janowicza pt. "Sokrat". Ciekawe są listy Sokrata pisane pod koniec lat 70-ych przytoczone w  artykule. Wyłania się z nich osoba stanowcza, uparta i niezwykle dbała o końcowy efekt tłumaczeń. Wręcz pedantyczna. Jakże kontrastuje to z moim wyobrażeniem wolno mówiącego, zacinającego się pisarza, znanego z radia i telewizji.

W części 4 mamy z kolei bardzo ciekawe listy Sokrata Janowicza do Jana Leończuka z końca lat 70, część z lat 80 i jeden z roku 1996. Wyłania się z nich zażyłość, (czy przyjaźń?), jaka łączyła te dwie białostockie osobistości. Ale i tu widać podobnie, jak w listach do Anny Sobeckiej drobiazgowość Sokrata, gdy szło o literaturę.

Najciekawsza była dla mnie część ostatnia zawierająca osobiste wypowiedzi na temat Sokrata Janowicza oraz wywiady z różnymi osobami, których treścią był Sokrat. Tekst Jerzego Plutowicza znałem już wcześniej dzięki Pawłowi, koledze z klasy, który pewnego zimowego dnia zwrócił mi na niego uwagę. Cóż za ciekawe rzeczy opisał w nich autor, np. taki salonik literacki nad nie istniejącą już restauracją Grodno przy ulicy Sienkiewicza w Białymstoku. Plutowicz również nawiązuje do ujawnienia współpracy Sokrata z SB pisząc, że "w ostatnich latach życia brakowało mu słów otuchy, kiedy otaczała go atmosfera sensacji".

Bardzo ciekawie zaczyna się tekst Dariusza Kiełczewskiego, który dzięki Sokratowi, jak napisał otwierał się na białoruskość. W kontekście wcześniej wspomnianej książki "Białoruś, Białoruś" brzmiało to tak: "W dodatku książka była bardzo nieprzyjemna dla mnie jako Polaka (tak to wtedy odczuwałem). To przecież my mieliśmy być narodem skrzywdzonym, rzuconym między agresywne Niemcy i jeszcze bardziej agresywną Rosję, germanizowanym, rusyfikowanym, konsekwentnie pozbawianym elit. Tymczasem z książki Janowicza wynikało, że nie byliśmy lepsi, ponieważ jesteśmy równie agresywni i tak jak nas próbowano zrusyfikować, tak my polonizowaliśmy Białorusinów, w dodatku bardzo skutecznie i całkowicie zamazując wszelkie ślady prawdziwej tożsamości odebranych bohaterów. Strona po stronie odkrywałem białoruskie życiorysy niektórych polskich bohaterów narodowych i nie było to dla mnie wygodne. Nie byłem wtedy na taką lekturę i takie prawdy przygotowany." Jednak zawiodłem się na tym tekście pod sam koniec, gdy przeczytałem: "Tego wszystkiego zacząłem się uczyć od spotkania z Sokratem. Chyba niezły wynik, jak na samotnego człowieka odchodzącego na okładce w dal polną drogą,  z którego wieloma tezami nadal się kompletnie nie zgadzam." Chciałoby się krzyknąć: - Ale z jakimi tezami, panie Dariuszu? Z tekstu tego nie da się wyczytać, a rozwinięcie ostatniego zdania mogłoby być całkiem ciekawe, podobnie, jak reszta eseju.

W podobnym tonie, nieco inaczej rozkładając akcenty wypowiedział się Krzysztof Gedroyć. Równie ciekawy tekst.

Bardzo podobał mi się wywiad z Waldemarem Smaszczem, gdyż ten nie szczędził słów cierpkich o Sokracie : "mnie, młodego człowieka raziły niekonsekwencje Sokrata. Wciąż na przykład opowiadał, jak był prześladowany przez władze, że zmienił bodaj 50 razy pracę, najdłużej ponoć zbijał skrzynki. Także o ciasnym mieszkaniu, kawalerce przy Alei 1 Maja, gdzie swoją pierwszą książkę napisał ... na muszli klozetowej, bo było to jedyne spokojne miejsce. I ten - w moim myśleniu - odrzucony przez "władze"pisarz ze wszystkimi sprawami do tych władz się udawał. Było to coś, czego nie rozumiałem." Pisałem wcześniej, że wartością tego zbioru tekstów jest to, iż nie jest laurką. Dzięki właśnie takim wywiadom, jak z Waldemarem Smaszczem. Ale w wywiadzie z nim pojawia się znów ciekawostka (podobnie, jak w tekście Plutowicza). Klub "Bakałarz", czyli klub nauczyciela, mieszczący się w piwnicy VI LO przy Warszawskiej, gdzie odbywały się spotkania literatów w latach 70-ych.

Wywiad ze wspomnianym wyżej Janem Leończukiem dotyka również przykrych spraw, między innymi rozluźnienia relacji z Janowiczem w połowie lat 80-ych.

Zupełnie z kolei nie przypadł mi do gustu wywiad z Ignacym Karpowiczem. Optyka widzenia świata, w którym idea narodu przeżyła się, Sokrat Janowicz jest człowiekiem nie z tej epoki, kiboli i narodowców należy eliminować ze społeczeństwa, a cerkiew i kościół są tak samo paskudne. Przykro mi, dla mnie to jakieś getto gazetowyborcze, dalekie od rzeczywistości i tchnące inżynierią społeczną.

Polecam za to również wywiady z Michałem Androsiukiem, Leonem Tarasewiczem czy Jerzym Chmielewskim, gdyż pozwalają zobaczyć,  w jaki sposób Sokrat Janowicz nawiązywał i urzymywał kontakty z młodszymi twórcami, jak widział Sokrata jego współpracownik przy tworzeniu Villi Sokrates i kontynuator  tejże misji po śmierci mistrza, a także jak wyglądała współpraca przy opracowywaniu tekstów Janowicza współtwórcy "Czasopisu".

Jestem kontent i zachęcam!

"Sokrat Janowicz. Pisarz transgraniczny. Studia, wspomnienia, materiały", Trans Humana, Białystok, 2014

P.S. A tak już zupełnie prywatnie, gdyby nie pewna wycieczka do Krynek pewnie nie miałbym okazji sięgnięcia w szybkim czasie po zrecenzowaną książkę. Dziękuję pani Anno.

wtorek, 3 lipca 2012

Narew: drewniany XVIII-wieczny kościół

Pamiętam pierwsze grzybobranie na Podlasiu jeszcze w latach 90-ych ubiegłego wieku. Była jesień, lasy wprost pełne prawdziwków, podgrzybków i innych skarbów leśnych. Zaszliśmy z teściem do baru na piwo - mogło to być we wsi Gorodczyno, ale teraz już nie jestem tego tak pewien. Pełne zaskoczenie, że wszyscy dokoła nas mówią językiem tutejszym, kojarzącym mi się wtedy z językami białoruskim bądź ukraińskim.

Wiele lat później odkrywałem dla siebie Doratynkę, niewielką wioskę położoną po obu stronach brukowanej drogi, z chatami drewnianymi stojącymi szczytami do drogi, pełnej bocianów latem i dzikiej przyrody dokoła. We wsi tej sklep otwierany był najczęściej dopiero popołudniem, a najpopularniejszym piwem była Perła. Jeszcze później dotarłem do Trześcianki, i innych wiosek położonych na szlaku otwartych okiennic, a także do prawosławnego skitu w Odrynkach.

Wszystkie te miejscowości łączy przepływająca w niedalekiej odległości Narew. Jakże jednak różnią się wspominane przeze mnie tereny od położonych na południowy zachód od Białegostoku okolic Narwiańskiego Parku Narodowego. Zamiast rzeki meandrującej po łąkach wieloma odnogami, nazywanej często polską Amazonką, płynącej po odkrytym terenie, pełnym ptasich odgłosów, zieleni traw wczesnym latem i wioskami, w których dominuje budownictwo murowane, widzimy wąską strugę, przez którą z łatwością przejdziemy brodząc po pas w wodzie, otoczoną dość młodymi lasami (to nie Puszcza Knyszyńska), z wioskami typu ulicówki. Droga przez wieś jeszcze gdzieniegdzie zbudowana jest z kamienia brukowego, drewniane domy stoją szczytami do drogi, przy domach na ławeczkach siedzą baby i albo rozmawiają z sąsiadkami albo samotnie wpatrują się przed siebie. Czasami miniemy pomalowaną na niebiesko bądź biało cerkiewkę ze złocącą lub srebrzącą się w słońcu kopułą.

Często podczas moich wypraw w rejony górnej Narwi, docieram do Narwi, dużej wsi leżącej przy drodze Bielsk Podlaski - Hajnówka. Sprawia wrażenie sennej, choć nieopodal ulokowane jest jedno z najprężniej działających przedsiębiorstw na Podlasiu. Nie zawsze tak było. Przez większą część swego istnienia Narew była miastem, ulokowanym u przeprawy przez rzekę przez Olbrachta Gasztołda, starostę bielskiego, z prawami miejskimi potwierdzonymi przez króla Zygmunta Starego w 1514 roku. Prawa miejskie później były kilkukrotnie potwierdzane, miasto miało możliwość organizowania targów i jarmarków, a także pobierania opłat od spławianego drewna i wolnego spławu drewna. Podupadło po potopie szwedzkim, a także na skutek XVIII-wiecznego zarządzenia o ochronie pobliskiej puszczy białowieskiej. W 1934 roku utraciło prawa miejskie.

Obecnie w Narwi znajduje się jeden z najciekawszych obiektów sakralnych w tej części Podlasia - drewniany XVIII-wieczny kościół, prawdziwa perełka na terenach, gdzie dominuje prawosławie.



Pierwotny kościół pw. Wniebowzięcia NMP i św. Stanisława Biskupa Męczennika został ufundowany w 1528 roku przez króla Zygmunta Starego i królową Bonę Sforza. Nie zachował się do dnia dzisiejszego. W XVIII wieku był na tyle zniszczony, że została podjęta decyzja o jego odbudowie, która miała miejsce w latach 1738-1748. Wnętrze kościoła przepojone jest zapachem starego drewna, które dodaje mu niesamowitego uroku. Pamiętam, że pieśni śpiewanych tu kiedyś na mszy nie słyszałem od dawna w żadnym miejskim kościele, a gdy siadałem w ławce, siedzący w niej mężczyźni podawali zniszczone pracą ręce do powitania.


Obok kościoła stoi drewniana dzwonnica z końca XVIII wieku.


Nieopodal znajdują się dwa dwudziestowieczne pomniki, jeden nagrobek kaprala Wojska Polskiego,


a drugi będący pamiątką po misjach 1936 roku.


Jednak najbardziej interesująca jest płyta nagrobna, wykonana z piaskowca, znajdująca się na wprost drzwi wejściowych do kościoła, pochodząca najprawdopodobniej z XVI wieku, czyli z pierwotnego kościoła narewskiego. Przedstawia mężczyznę - rycerza bądź myśliwego wspartego na włóczni i towarzyszącego mu psa. Legenda mówi, że jeden z dworzan króla Zygmunta Augusta, śmiertelnie ranny podczas polowania, prosił, aby jego ciało spoczęło przy wejściu do kościoła, aby wchodzący ludzie mogli po nim deptać, co miałoby się przyczynić do odkupienia grzechów nieszczęśnika. Inna wersja nawiązuje zaś do osoby wypędzonej z miasta, napadającej na podróżnych, która nawróciła się na łożu śmierci. Płyta nagrobna miałaby pochodzić z nagrobka jednego z tych dwóch mężczyzn.


Kościół to nie jedyne ciekawe miejsce w Narwi. O kolejnym być może napiszę już wkrótce.