sobota, 21 listopada 2015

O Sokracie po

Pamiętam, jakie wrażenie zrobił na mnie wywiad z Sokratem Janowiczem w Kurierze Porannym, gdzieś pod koniec lat 90-ych. Do tej pory o Białorusi, sprawach białoruskich nie wiedziałem prawie nic. Ot, istniał Związek Radziecki i jego republiki. Później Związek Radziecki upadł, republiki zyskały samodzielność i w jednej z nich zaczął rządzić postsowiecki satrapa. Była druga połowa lat 90-ych. Przybyszem zza wschodniej granicy, a więc i z Białorusi, najczęściej był wtedy handlarz z towarem poupychanym po reklamówkach i zdartych torbach, mieszczących różne mniej lub bardziej atrakcyjne badziewie sprzedawane na wielkomiejskich targowiskach. Bieda posowiecka po prostu. I nagle przeczytałem słowa wypowiadane przez Sokrata Janowicza o białoruskiej tożsamości, walce o nią, o wzniosłych ideach, a nie codziennej walce o chleb i moje wyobrażenia o białoruskiej sferze wartości nabrały kolorów, stały się bogatsze. Później była książka "Nasze tysiąc lat", do której z pobudzonym już zainteresowaniem sięgnąłem, chcąc się czegoś więcej dowiedzieć, kim jest ten Sokrat. Dzięki książce zacząłem z kolei podczytywać "Czasopis" i na stałe interesować się sprawami mniejszości. Nie raz przekraczałem w późniejszym okresie granicę z Białorusią i moje pojęcie o wschodnim sąsiedzie zaczęło nabierać prawdziwej, a nie tylko wyczytanej gdzieś treści.

Wyznania Sokrata o współpracy z SB również były niecodziennym wydarzeniem i paradoksalnie wzbudziły moją sympatię do  niego. Miało to miejsce w czasach, gdy niejeden ujawniony dawny współpracownik SB starał się pomniejszać swoją rolę donosiciela, zaprzeczać jej, bagatelizować, wreszcie w niektórych przypadkach milczeć. Wyznania Sokrata Janowicza do łatwych nie należały, ale odniosłem wrażenie, że były w dużej mierze szczere. Pokazywały, jak odczytywana była komunistyczna rzeczywistość przez wiejską, białoruską społeczność północno-wschodniej Polski. Wartością samą w sobie było przyznanie się i otwarte mówienie o swojej współpracy, ale pośrednio też dzięki temu mogliśmy poznać mechanizmy, które spowodowały podjęcie decyzji o kolaboracji przez konkretnego człowieka.

Sięgnąłem później również po książki Janowicza. Na razie po te najstarsze. "Wielkie miasto Białystok" jest bardzo nierówne jakościowo. Perełki przeplatane miernymi opowiastkami. Zapominanie o wiejskiej i białoruskiej tożsamości przez postaci przewijające się na kartach zbioru, procesy asymilacyjne po przyjeździe do miasta, niechęć do wszystkiego, co kojarzyć się może z wsią. Dla mnie to wszystko było dotychczas obce, nieznane, a więc pod tym względem bardzo odkrywcze. Nie zrobiły na mnie natomiast aż tak dobrego wrażenia "Zapomnieliska", ani powieść "Ściana".

Wiosną tego roku dzięki Instytutowi Filologii Polskiej Uniwersytetu w Białymstoku ukazał się zbiór tekstów poświęconych Sokratowi Janowiczowi zatytułowany "Sokrat Janowicz, pisarz transgraniczny. Studia, wspomnienia, materiały", a ja przez wiele wieczorów jesiennych miałem przyjemność go czytać. Prawdziwą przyjemność, jaka nieczęsto się zdarza - inaczej nie pisałbym o książce w tym miejscu. Największą wartością zbioru jest pokazanie prekursora białoruskiej literatury na Podlasiu z wielu różnych perspektyw. Nie jest to bynajmniej laurka, a przecież nie jest łatwo nie ulec pokusie pokazania wielkiego człowieka (Tak - wielkiego. Wielkiego w sensie stworzenia podwalin pod odrodzenie białoruskie na Białostocczyźnie w wymiarze literackim, wydawniczym, dziennikarskim i politycznym.) w li tylko różowych barwach. Po drugie, wiele tekstów jest dla mnie odkrywczych. Zacząłem bowiem interesować się Sokratem Janowiczem, tym co mówi i pisze, w dość późnym okresie jego życia, przez teksty w Czasopisie, pierwsze książki i nieliczne wypowiedzi w mediach. A przecież jego aktywność datuje się od lat 60-ych. Więc o wielu projektach, jak to dzisiaj nazwalibyśmy oraz aktywnościach pisarza po prostu nie wiedziałem.

Książka podzielona została na pięć części. W pierwszej, zatytułowanej "Przed Janowiczem", zwrócił moją uwagę tekst Elżbiety Dąbrowicz "Naród w jednej osobie", w którym autorka skupia się na wydanej w drugiej połowie lat 80-ych książce "Białoruś, Białoruś". Przybliżyła ta książka białoruską problematykę polskiemu czytelnikowi. Nie znam jeszcze tej pozycji, do tekstów Janowicza sięgnąłem dużo później, ale potrafię sobie wyobrazić ten ferment  w polskich środowiskach literackich wywołany prekursorską publikacją, krytykującą wiele elementów polskiej historii.

Przyznam, że druga część zbioru, zawierająca teksty literaturoznawcze była dość trudna dla mnie, ale i tu natknąłem się na ciekawe opracowania. Elżbieta Rybicka na przykład skupiła się na latach 40-ych i 50-ych i rewolucji społecznej, która się wówczas dokonywała. Po pierwsze z małych miasteczek i wsi zniknęli Żydzi, a pustkę po nich zaczęli wypełniać dotychczasowi sąsiedzi. Po drugie nastąpił rozwój uprzemysłowienia ośrodków miejskich i stopniowa emigracja ludności wiejskiej do lepszego życia w mieście. Tematyka podobna do tej znanej z kart choćby "Wielkiego miasta Białystok", choć autorka skupiła się na nieznanej mi dotychczas opowieści autobiograficznej Janowicza z 1993 roku"Dolina pełna losu". Podobnie ciekawie o tym, co najważniejsze (czyli białoruskość i powojenna migracja ze wsi do miasta) w pisarstwie Janowicza napisał Dariusz Kulesza. Podobał mi się także esej Elżbiety Konończuk "Poetyka miasta", w którym autorka skupiła się na opisach Białegostoku w dziełach Janowicza. Odnalazłem tu wzmiankę o okolicach ulic Brukowej i Sosnowej oraz warsztatach mechanicznych, do których prowadziły, która przypomniała mi "moje" rejony w centrum tego miasta. Ciekawie o przeobrażeniach Białostocczyzny w kontekście białoruskości "wychodzącej z cienia" napisała Jolanta Sztachelska. Wspomniała też o współpracy Janowicza z SB i jej trudnościom z rozgrzeszeniem tegoż. Takich głosów na łamach książki jest więcej. A przecież Sokrat w tej sprawie (przyznanie się, otwartość w mówieniu o tych przykrych sprawach) zachował się zupełnie inaczej niż większość byłych współpracowników, o czym pisałem wyżej. Z tym, że ja komentuję to z innej perspektywy - człowieka, który takich wyborów ze względu na wiek nie musiał podejmować.

Część 3 książki zatytułowana "Spotkania interkulturowe - recepcja i przekład" wciągnęła mnie na całego. "Polskie recenzje twórczości Sokrata Janowicza jako przestrzeń spotkania kolonialnego" Katarzyny Sawickiej-Mierzyńskiej bardzo odkrywcze. Przypomniało mi się parę scen z życia przy tej okazji.

Koniec lat 90-ych. Jestem z teściem na grzybach w lasach nad Narwią. Zajeżdżamy do baru, chyba w Gorodczynie, na piwo. Jesteśmy jedynymi mówiącymi po polsku. Wszyscy czy to młodzi (niektórzy długowłosi), czy starsi zamawiają piwo w języku "tutejszym". Czuję się trochę nieswojo (nie u siebie), gdy zamówiłem swoje 0,5 litra po polsku i po polsku zostałem obsłużony. Druga scena w Rydze na spotkaniu handlowym zorganizowanym przez jedną z firm sektora teleinformatycznego. Przy stole siedzę z kolegą Polakiem, obok siebie mamy kilkoro Litwinów. Rozmowa dotyczy stosunku państwa litewskiego do mniejszości polskiej wokół Wilna. Młody, sympatyczny Litwin mówi, że nas (Polaków) jest tam za dużo i dlatego państwo litewskie wzmacniając litewskość  nie może pozwolić mniejszości polskiej na pełne swobody. Innym razem czytam w Gazecie Polskiej wywiad z Valdasem Adamkusem, byłym prezydentem Litwy, który ostrzega rodziny poległych w katastrofie pod Smoleńskiem przed służbami rosyjskimi. W sprawie mniejszości polskiej wypowiada się w tym samym tonie, co mój rozmówca z Rygi. I wreszcie wzmiankowana tu na blogu Konstancja Skirmunt, która apeluje o oddanie Wilna Litwie. Piszę to dlatego, że wszystko to w pewnym sensie dotyka tekstu Katarzyny Sawickiej-Mierzyńskiej, która odnosząc swe słowa do polskiego terytorium kulturowego pisze o dyskursie kolonialnym dotyczącym literatury, a przede wszystkim stosunku do historii dyktowanym przez narody silniejsze narodom słabszym. Słabsi, aby móc przebić się ze swoją narracją, swoim opisem historii, kultury, stosunku do większości potrzebują o wiele więcej wysiłku. Wrażliwości w stosunku do mniejszości, państw mniejszych należy się nauczyć, gdyż nie jest dana od razu. Szanuje się to co swoje, więc nauka taka nie jest łatwa, ale konieczna, abyśmy mogli się nawzajem rozumieć i szanować.

O konieczności badań nad obecnością Sokrata Janowicza i jego dzieł na Białorusi napisała z kolei Grażyna Charytoniuk-Michiej. Dla mnie Sokrat Janowicz był przede wszystkim pisarzem białoruskim piszącym dla Białorusinów w Polsce i dla Polaków, więc to czego dowiedziałem się z tekstu, nie było wcale oczywiste. Jednak dużą część swego archiwum przekazał do Mińska i w życiu kulturalnym sowieckiej Republiki Białoruskiej i późniejszej Białorusi również starał się zaistnieć.

W części 3 znalazł się również tekst Anny Sobeckiej, tłumaczki dzieł Janowicza pt. "Sokrat". Ciekawe są listy Sokrata pisane pod koniec lat 70-ych przytoczone w  artykule. Wyłania się z nich osoba stanowcza, uparta i niezwykle dbała o końcowy efekt tłumaczeń. Wręcz pedantyczna. Jakże kontrastuje to z moim wyobrażeniem wolno mówiącego, zacinającego się pisarza, znanego z radia i telewizji.

W części 4 mamy z kolei bardzo ciekawe listy Sokrata Janowicza do Jana Leończuka z końca lat 70, część z lat 80 i jeden z roku 1996. Wyłania się z nich zażyłość, (czy przyjaźń?), jaka łączyła te dwie białostockie osobistości. Ale i tu widać podobnie, jak w listach do Anny Sobeckiej drobiazgowość Sokrata, gdy szło o literaturę.

Najciekawsza była dla mnie część ostatnia zawierająca osobiste wypowiedzi na temat Sokrata Janowicza oraz wywiady z różnymi osobami, których treścią był Sokrat. Tekst Jerzego Plutowicza znałem już wcześniej dzięki Pawłowi, koledze z klasy, który pewnego zimowego dnia zwrócił mi na niego uwagę. Cóż za ciekawe rzeczy opisał w nich autor, np. taki salonik literacki nad nie istniejącą już restauracją Grodno przy ulicy Sienkiewicza w Białymstoku. Plutowicz również nawiązuje do ujawnienia współpracy Sokrata z SB pisząc, że "w ostatnich latach życia brakowało mu słów otuchy, kiedy otaczała go atmosfera sensacji".

Bardzo ciekawie zaczyna się tekst Dariusza Kiełczewskiego, który dzięki Sokratowi, jak napisał otwierał się na białoruskość. W kontekście wcześniej wspomnianej książki "Białoruś, Białoruś" brzmiało to tak: "W dodatku książka była bardzo nieprzyjemna dla mnie jako Polaka (tak to wtedy odczuwałem). To przecież my mieliśmy być narodem skrzywdzonym, rzuconym między agresywne Niemcy i jeszcze bardziej agresywną Rosję, germanizowanym, rusyfikowanym, konsekwentnie pozbawianym elit. Tymczasem z książki Janowicza wynikało, że nie byliśmy lepsi, ponieważ jesteśmy równie agresywni i tak jak nas próbowano zrusyfikować, tak my polonizowaliśmy Białorusinów, w dodatku bardzo skutecznie i całkowicie zamazując wszelkie ślady prawdziwej tożsamości odebranych bohaterów. Strona po stronie odkrywałem białoruskie życiorysy niektórych polskich bohaterów narodowych i nie było to dla mnie wygodne. Nie byłem wtedy na taką lekturę i takie prawdy przygotowany." Jednak zawiodłem się na tym tekście pod sam koniec, gdy przeczytałem: "Tego wszystkiego zacząłem się uczyć od spotkania z Sokratem. Chyba niezły wynik, jak na samotnego człowieka odchodzącego na okładce w dal polną drogą,  z którego wieloma tezami nadal się kompletnie nie zgadzam." Chciałoby się krzyknąć: - Ale z jakimi tezami, panie Dariuszu? Z tekstu tego nie da się wyczytać, a rozwinięcie ostatniego zdania mogłoby być całkiem ciekawe, podobnie, jak reszta eseju.

W podobnym tonie, nieco inaczej rozkładając akcenty wypowiedział się Krzysztof Gedroyć. Równie ciekawy tekst.

Bardzo podobał mi się wywiad z Waldemarem Smaszczem, gdyż ten nie szczędził słów cierpkich o Sokracie : "mnie, młodego człowieka raziły niekonsekwencje Sokrata. Wciąż na przykład opowiadał, jak był prześladowany przez władze, że zmienił bodaj 50 razy pracę, najdłużej ponoć zbijał skrzynki. Także o ciasnym mieszkaniu, kawalerce przy Alei 1 Maja, gdzie swoją pierwszą książkę napisał ... na muszli klozetowej, bo było to jedyne spokojne miejsce. I ten - w moim myśleniu - odrzucony przez "władze"pisarz ze wszystkimi sprawami do tych władz się udawał. Było to coś, czego nie rozumiałem." Pisałem wcześniej, że wartością tego zbioru tekstów jest to, iż nie jest laurką. Dzięki właśnie takim wywiadom, jak z Waldemarem Smaszczem. Ale w wywiadzie z nim pojawia się znów ciekawostka (podobnie, jak w tekście Plutowicza). Klub "Bakałarz", czyli klub nauczyciela, mieszczący się w piwnicy VI LO przy Warszawskiej, gdzie odbywały się spotkania literatów w latach 70-ych.

Wywiad ze wspomnianym wyżej Janem Leończukiem dotyka również przykrych spraw, między innymi rozluźnienia relacji z Janowiczem w połowie lat 80-ych.

Zupełnie z kolei nie przypadł mi do gustu wywiad z Ignacym Karpowiczem. Optyka widzenia świata, w którym idea narodu przeżyła się, Sokrat Janowicz jest człowiekiem nie z tej epoki, kiboli i narodowców należy eliminować ze społeczeństwa, a cerkiew i kościół są tak samo paskudne. Przykro mi, dla mnie to jakieś getto gazetowyborcze, dalekie od rzeczywistości i tchnące inżynierią społeczną.

Polecam za to również wywiady z Michałem Androsiukiem, Leonem Tarasewiczem czy Jerzym Chmielewskim, gdyż pozwalają zobaczyć,  w jaki sposób Sokrat Janowicz nawiązywał i urzymywał kontakty z młodszymi twórcami, jak widział Sokrata jego współpracownik przy tworzeniu Villi Sokrates i kontynuator  tejże misji po śmierci mistrza, a także jak wyglądała współpraca przy opracowywaniu tekstów Janowicza współtwórcy "Czasopisu".

Jestem kontent i zachęcam!

"Sokrat Janowicz. Pisarz transgraniczny. Studia, wspomnienia, materiały", Trans Humana, Białystok, 2014

P.S. A tak już zupełnie prywatnie, gdyby nie pewna wycieczka do Krynek pewnie nie miałbym okazji sięgnięcia w szybkim czasie po zrecenzowaną książkę. Dziękuję pani Anno.

czwartek, 12 listopada 2015

Olmonty i Konfederacja Barska

W święto niepodległości pojechałem do Olmont. Ta niewielka wieś, leżąca parę kilometrów od Białegostoku, nie była dotychczas przeze mnie prawie zupełnie odwiedzana. Drogę do Olmont mijam od kilkunastu lat niemal codziennie, ale ... jakoś nie składało się. Byłem kiedyś co prawda tuż, tuż, pod samym Izabelinem. Ale dopiero przewodnik do szlaku turystycznego "Bitwa pod Białymstokiem", który dzięki uprzejmości współautora udało mi się niedawno zdobyć (Dziękuję panie Marku!), skłonił mnie do krótkiej wczorajszej wyprawy.

O bitwie pod Olmontami pisał Michał Starzeński, autor pamiętnika z czasów Jana Klemensa Branickiego i w przewodniku, o którym wyżej, relacja z jej przebiegu opowiedziana jest słowami autora "Na schyłku dni Rzeczypospolitej".

Konfederacja barska. Ruch patriotyczny, a jednocześnie pełen warcholstwa, zdrad, kompromitacji. Jej upadek oznaczał pierwszy rozbiór Polski. Ale  ówczesną Rzeczpospolitą toczył rak rozkładu od ponad półwiecza. Czy śmiertelnie chore państwo mogło zdobyć się na ruch poważniejszy i bardziej skuteczny od Konfederacji Barskiej?

Bitwa pod Białymstokiem to jedna z wielu klęsk w całym ich paśmie na przestrzeni historii konfederacji i ogólnie całego XVIII wieku. Główny jej bohater po stronie polskiej Józef Bierzyński herbu Jastrzębiec nie należał do postaci świetlanych. Jan Klemens Branicki, który dysponował możliwościami wsparcia wojsk konfederackich przyjął postawę stania z boku. W efekcie 16 lipca 1769 roku, konfederaci w liczbie około 4000 ludzi, dysponujący 18 działami, ponieśli porażkę pod Olmontami w starciu z 800 Rosjanami (3-4 działa).

Ale, jak pisze Marek Skrypko: "Wierzę, że odgrzebanie z niebytu bitwy, którą upamiętniają dziś tylko dwa bezimienne krzyże w Olmontach to w pierwszej kolejności złożenie hołdu konfederatom, którzy przez te wszystkie lata nie doczekali się żadnego upamiętnienia."

Święto niepodległości było doskonałym pretekstem z kolei dla mnie, aby zobaczyć miejsce ważne z punktu widzenia historii, a tak mało znane. Olmonty, które uzyskały swą nazwę od ziemian Wolimontów, do których tereny te należały w 1562 roku, dziś stają się powoli sypialnią Białegostoku. Powstaje w nich wiele nowych domów, a kolejnych mieszkańców przyciąga bliskość miasta i urokliwe położenie na skraju lasu. Jest tu jednak wciąż trochę domów o metryce z początku XX wieku, kapliczka i nieliczne krzyże przydrożne.

Szlak bitwy pod Białymstokiem jest dość dobrze opisany na stojących tu i ówdzie przy drodze do Olmont tablicach. Kończy się jednak na samym początku wsi przy boisku. Aby zobaczyć wspomniane dwa bezimienne krzyże (prawdopodobnie o metryce z początku XX wieku) należy dojechać do głównego skrzyżowania we wsi i skręcić w lewo. Prowadzi do nich droga asfaltowa, która później zmienia się w zwykłą utwardzoną, o niezbyt dobrej jakości. Krzyże stoją tuż przy ogrodzeniu sąsiadującego domu, prawie na skraju wsi po prawej stronie. Przydałby im się jakiś opis.


Józef Maroszek, Marek Skrypko "Bitwa pod Białymstokiem. Przewodnik do szlaku historycznego", Neoline Marek Białokoz, Białystok 2012