czwartek, 21 listopada 2013

Poszukiwania aktu ślubu prapradziadków Marcina i Balbiny trwają

Kilkukrotnie już na tym blogu pisałem o niewyjaśnionej historii związanej ze ślubem rodziców prababci Józefy Paczkowskiej z Uzarków. Przypomnę, że Józefa urodziła się w roku 1888 w podostrzeszowskim Siedlikowie, jako córka Balbiny Kaczmarek. W rubrykowej metryce ślubu brakowało imienia i nazwiska ojca. Co ciekawe, w kościelnym akcie pierwszego ślubu prababci, który został zawarty w Bottrop w Niemczech w roku 1913, Józefa również widnieje pod nazwiskiem matki Kaczmarek, mimo, że w analogicznym akcie cywilnym wymieniona jest już jako córka Marcina Uzarka. W późniejszych aktach drugiego ślubu prababci i jej zgonu, nazwisko ojca już występuje.

Cywilny akt ślubu prababci z roku 1913 podaje jeszcze jedną ważną informację: rodzice Józefy - Marcin i Balbina wymienieni są jako małżonkowie. Poszukiwałem aktu ślubu Balbiny i Marcina w ostrzeszowskich aktach stanu cywilnego - bez rezultatu. Udało mi się jednakże ustalić, że Marcin i Balbina byli małżonkami już w roku 1895, gdy urodził im się syn Walenty. Podsumowując we wrześniu dotychczasowe poszukiwania, zasugerowałem, że aktu ślubu prapradziadków należy poszukiwać w parafii Odolanów, skąd pochodził Marcin. Tak tez zrobiłem. Ostatnimi czasy badałem wnikliwie akta stanu cywilnego z Odolanowa z lat 1887-1896.

Nie znalazłem go jednak. Ale natknąłem się na akta urodzenia i zgonu kolejnych dzieci Marcina i Balbiny. W roku 1893, 21 maja w Garkach urodziły się bliźniaczki Emilia i Anna. Żadna z nich nie dożyła dwóch miesięcy. Pierwsza zmarła Anna, 18 czerwca 1893 roku, Emilia zaś 25 czerwca. W aktach urodzenia sióstr rodzice Marcin Uzarek i Balbina z Kaczmarków zostali zapisani jako małżonkowie. Nie wiem co dalej i gdzie szukać aktu ślubu, który (wszystko na to wskazuje) miał miejsce. Biorąc pod uwagę późniejszy zgon Marcina (1909) w Niemczech, jak również informacje o pobycie w Niemczech Balbiny (Horst (Emscher), Bottrop), prawdopodobnym się wydaje, że mógł mieć miejsce właśnie tam podczas przypuszczalnego wyjazdu sezonowego do pracy. Ale w jakiej miejscowości? Nie widzę sensownego punktu zaczepienia.

Zastanawia mnie natomiast jeszcze co innego. Podczas poszukiwań w odolanowskich aktach stanu cywilnego odnalazłem zapisy dotyczące rodzeństwa Marcina Uzarka. W roku 1890 ślub z Marią Szczepańską wziął młodszy brat Stanisław. Zamieszkali w rodzinnych Garkach, a w krótkich odstępach czasie Maria urodziła Leona (1892), Annę (1893) i Stanisława (1895).  W 1893 roku ślub z Janem Augustem Pomieskim wzięła młodsza siostra Marcina - Barbara. Jan August co prawda tego samego roku umarł, ale z jego aktu zgonu wynika, że młodzi małżonkowie również zamieszkali po ślubie w Garkach. Natknąłem się na ślub jeszcze jednej siostry Marcina - Rozalii, młodszej od Barbary o 5 lat. W roku 1896 wyszła za Augusta Śniatałę. Co prawda późniejsze losy Barbary i Rozalii nie są mi znane, ale zastanawia to, że młodszy brat Marcina Stanisław ożenił się w Odolanowie, po ślubie zamieszkał w Garkach, z roku na rok rozrastała się jego rodzina. Sytuacja Marcina, najstarszego z rodzeństwa (starszy od niego Wojciech umarł krótko po urodzeniu) od początku wydaje się dziwna. W 1888 roku w sąsiedniej parafii Ostrzeszów urodziła się Józefa, nazwisko ojca nie zostało wpisane, 5 lat później już w Odolanowie urodziły się siostry bliźniaczki Józefy - Anna i Emilia, aby po dwóch latach kolejne dziecko Marcina i Balbiny - Walenty wraz z martwym bratem bliźniakiem zostało zgłoszone znów w parafii Ostrzeszów. Towarzyszy temu jednak adnotacja, że rodzice mieszkali w Garkach, w sąsiedniej parafii, a dzieci urodziły się w domu Andrzeja Kaczmarka, najprawdopodobniej brata Balbiny w Siedlikowie. Co sprawiało, że Marcin tak się tułał? Czy był nielubianym dzieckiem, pozbawionym przywilejów związanych ze starszeństwem? Czy też może był hulaką, któremu urodziło się nieślubne dziecko i który z jakichś względów pozbawiony został praw do ojcowizny? A może musiał pracować na utrzymanie rodzeństwa, gdyż rodzice odeszli dość wcześnie. Nie odnalazłem na razie aktu zgonu rodziców Marcina - Wojciecha i Katarzyny z Trochów, więc nie wiem, czy ta hipoteza jest uprawniona. Tak czy inaczej, tak ciekawe poszukiwania utknęły na razie w przysłowiowym martwym punkcie.

poniedziałek, 18 listopada 2013

Refleksje na temat Wierszalina (po lekturze książki Aleksego Karpiuka)

Tematu Wierszalina, choć to miejsce tak bardzo istotne dla wschodniego Podlasia, unikałem dotychczas konsekwentnie. Po okresie wczesnego zauroczenia tym miejscem, jego historią, stanowiącą przecież wycinek większej całości, tak charakterystycznej dla terenów prawosławnych odzyskanych po pierwszej wielkiej wojnie światowej od Rosji, przyszedł czas, który można scharakteryzować sokratesowskim "wiem, że nic nie wiem". Im więcej bowiem czytałem na temat "eliaszowców", Grzybowszczyzny i Wierszalina, tym więcej nowych tropów i hipotez odkrywałem, aby dojść do przekonania, że wciąż wiem za mało. W Wierszalinie jednak ostatnio dużo się działo, dodatkowo udało mi się nabyć książkę od dawna poszukiwaną. Przyszedł więc czas na pisanie...

***

Nie pamiętam już w jaki sposób dowiedziałem się o historii proroka Eliasza Klimowicza i ruchu, którego stał się przywódcą. Czy po przeczytaniu jednego z wywiadów z Sokratem Janowiczem, czy może w inny sposób? Parę lat po moim osiedleniu się w Białymstoku, jeszcze pod koniec ubiegłego stulecia, jeżdżąc samochodem w okolicach Krynek próbowałem wraz z siostrą odszukać Wierszalin, błądząc od jednej wioski puszczańskiej do drugiej. Wtedy ze względu na zbyt mało czasu na poszukiwania, bezskutecznie.

***

Później była książka Włodzimierza Pawluczuka, który odkrył dla kultury polskiej i światowej Wierszalin. Zrobiła na mnie mocne wrażenie. Na pewno dzięki elementom reportażu (autor odwiedzał te miejsca, w Wierszalinie mieszkały długo po wojnie tzw. matki boskie według jego relacji), ale i dystansu czasowego do opisywanych wydarzeń. Sprawiała to także egzotyka prawosławnych terenów ściany wschodniej, szczególnie dla przybysza z Polski zachodniej, którym się czułem.

"We wschodniej Białostocczyźnie, we wsiach prawosławnych, proces upadku tradycyjnej kultury ludowej miał przebieg szczególnie dramatyczny. Zachowana tu długo w nienaruszonym prawie stanie tradycyjna kultura ludowa - poddana została nagłej, drastycznej próbie, gdy prawie wszyscy mieszkańcy tych wsi w 1915 roku zostali deportowani przez ustępujące wojska rosyjskie w głąb Rosji. Zetknęli się tam z odmiennymi zwyczajami, z ludźmi o odmiennej kulturze, byli obserwatorami, a często też aktywnymi uczestnikami rewolucji, burzącej od podstaw mityczną chłopską świadomość. Z chwilą gdy tradycyjny kształt chłopskiego życia został zagrożony, okazało się z kolei niemożliwe, a w każdym razie bardzo utrudnione, przejście od świadomości etnicznej do świadomości narodowej, która mogłaby nadać zmienności sankcję i usprawiedliwienie. Były to bowiem wsie prawosławne, dla których w tym czasie, w warunkach dyskryminacji wyznaniowej i narodowościowej, przekroczenie progu polskości było niemożliwe, a jednocześnie - były to wsie zbyt peryferyjne, by mogła na nie oddziaływać idea narodu białoruskiego."

Tak Włodzimierz Pawluczuk przedstawił tło powstania ruchów sekciarskich na Podlasiu po I wojnie światowej, mających swe źródło w Grzybowszczyźnie, malutkiej wsi puszczańskiej niedaleko Krynek. Poprzez stosowanie niedopowiedzeń, a także nadawanie specjalnego znaczenia opisywanym epizodom dziejącym się tam i dokładnie tam, stworzył równocześnie mit Wierszalina. Mit, którego czarowi i ja uległem.

***

Późną wiosną bądź wczesnym latem 2002 roku ekipa w składzie Sylwia, mała Kasia, ja, Leszek i Karolina dojechała samochodami do Grzybowszczyzny, gdzie pojazdy zostały zaparkowane na prowizorycznym parkingu. Ruszyliśmy przez las w kierunku wskazanym nam przez pierwszą napotkaną osobę. Było upalnie, a sosny wydzielały orzeźwiającą, żywiczną woń. Najpierw dotarliśmy do drewnianego domu w głębi lasu, skąd rozległo się szczekanie psa. Dookoła panował nieład, walały się różnego rodzaju przedmioty. Był to dom Borysa Wołoszyna, o którym jeszcze wspomnę później. Minęliśmy go nie zatrzymując się. Wkrótce dotarliśmy na polanę, gdzie stał drewniany dom, taki, jaki pamiętałem ze zdjęcia w przewodniku po Polsce egzotycznej Grzegorza Rąkowskiego. Zamknięty na głucho. Nieopodal widać było fundamenty nie istniejącego już innego budynku. Rozsiedliśmy się wygodnie w cieniu lasu w miejscu mającym być Nową Jerozolimą i odpoczywaliśmy, wymieniając uwagi na temat miejsca, w którym kiedyś rozgrywały się epizody ciekawej historii.

W drodze powrotnej zajechaliśmy pod cerkiew w Grzybowszczyźnie. Na skraju lasu "rozsiadł" się niewielki budynek w kolorze białym z zieloną dachówką. Zamknięty na głucho, dookoła żywej duszy. I tu wygodnie było odpocząć.

Środek lasu, opuszczone miejsce, tajemniczy dom Borysa Wołoszyna położony na zupełnym odludziu w puszczy, to wszystko sprawiło, że mit Wierszalina został jeszcze bardziej we mnie wzmocniony.

***

Po ukończeniu kursu na przewodnika turystycznego, byłem jednym z inicjatorów i organizatorów wycieczki, w której wzięła udział większość członków naszego kursu. 7 sierpnia 2010 roku mieliśmy się wszyscy spotkać rano przy cerkwi pw. Zaśnięcia NMP w Ostrowiu Północnym. Tam umówieni byliśmy z proboszczem, ojcem Aleksandrem Klimukiem. Matuszka Ludmiła, która towarzyszyła duchownemu, zgodziła się podjechać z nami do Grzybowszczyzny Starej, aby pokazać wnętrze cerkwi, wybudowanej po pierwszej wojnie światowej przez Eliasza Klimowicza. Zwiedzanie jej to gratka nie lada, gdyż obiekt stojący pod lasem jest zwykle zamknięty. Oglądaliśmy więc wnętrze, słuchając opowieści o tym, że spora część wyposażenia świątyni pochodzi od ludzi związanych z tym miejscem. Cerkiew sprawia uboższe wrażenie niż ta w Ostrowiu Północym, odniosłem wrażenie jednak, że jest bliższa profanum ludzkiemu, może dlatego, że stawiana rękoma chłopskimi, w sposób można powiedzieć amatorski. Włodzimierz Pawluczuk w książce „Wierszalin. Opowieść o końcu świata” pisał, że w domu wybudowanym przez proroka Ilię w puszczy, jeszcze długo po II wojnie światowej mieszkały kobiety pamiętające go i wierzące w jego powrót. Wówczas, gdy my tam byliśmy, kobiet tych już od dawna nie było, ale na świętego Eliasza do cerkwi w Grzybowszczyźnie od lat przybywają ludzie z Białegostoku i okolic, a także rodziny tych, którzy związani byli z osobą Eliasza Klimowicza.

Cerkiew w Grzybowszczyźnie Starej

Po zwiedzeniu cerkwi zamierzaliśmy dojść do mitycznego Wierszalina. Podjechaliśmy kawałek samochodami do Leszczan i stamtąd poszliśmy leśną drogą we wskazanym kierunku. Wkrótce spotkaliśmy jadącą na rowerze kobietę - panią Kozłową, mieszkającą w domu, który zbudowany przez Eliasza Klimowicza, został kiedyś do Leszczan przeniesiony z Wierszalina, aby przez wiele lat pełnić funkcję szkoły. Pani Kozłowa wskazała nam dokładnie drogę, którą należało iść, aby trafić do celu.



W drodze do Wierszalina spotykamy panią Krupinę. Fot. Jan Małachowski

Do Wierszalina było rzeczywiście niedaleko. W jedynym pozostałym drewnianym domu zastaliśmy rodzinę z Warszawy, opiekującą się wówczas tym miejscem, spędzającą właśnie tu wakacje. Zostaliśmy zaproszeni na herbatę i kawę, a przede wszystkim na wysłuchanie ciekawych opowieści zasłyszanych przez naszych gospodarzy tu i ówdzie w okolicy, trzeba powiedzieć bardzo ciekawych, otwierających umysł na wiele spraw nie opisanych w książce.


Dom proroka Eliasza Klimowicza w Wierszalinie. Fot. Jan Małachowski

Po drugiej stronie drogi mieliśmy okazję oglądać fundamenty drugiej cerkwi budowanej przez Eliasza Klimowicza. To miejsce było praktycznie nie znane szerszemu ogółowi. Na wzgórzu w lesie widać było wyraźnie fundamenty w kształcie krzyża greckiego.


Fundamenty nie wybudowanej cerkwi w Wierszalinie. Fot. Jan Małachowski

Będąc w Wierszalinie tak dużą grupą nie mogliśmy nie odwiedzić Borysa Wołoszyna, zwłaszcza, że jego domek położony był tak blisko... Trudno było z nim porozmawiać. Dostępu do domu bronił groźnie szczekający pies, który jednakże dał się udobruchać, gdy Cela wyciągnęła kanapkę z kiełbasą. Borys Wołoszyn to syn Pawła Wołoszyna, jednego z bohaterów książki Włodzimierza Pawluczuka, doskonale pamiętającego Eliasza Klimowicza. Zniedołężniały mężczyzna, w podeszłym już wieku, odpowiadał dość niechętnie na nasze pytania, aczkolwiek na koniec wizyty przyniósł do pokazania z wnętrza domu jedyną pamiątkę po Eliaszu Klimowiczu.


Dom ś.p. Borysa Wołoszyna. Fot. Jan Małachowski


Pamiątka po Eliaszu Klimowiczu. Fot. Cecylia Bach-Szczawińska


***
O rozwoju sekciarstwa na Polesiu pisał w swych pracach bardzo ciekawie Józef Obrębski. To co wydarzyło się na Podlasiu w Grzybowszczyznie było, jak już wspomniałem, elementem większej układanki, obejmującej swym zasięgiem tereny od Nowogródczyzny na północy po Wołyń na południu. Nie było już cara, zniknął polski pan, runął cały dotychczasowy porządek. Co ciekawe obok różnego rodzaju sekt, we wsiach prawosławnych, najczęściej oddalonych od centrów miejskich, rozwijały się ruchy komunizujące, często o podbudowie narodowościowej. Na Podlasiu była to białoruska Hramada. Członkowie ruchów religijnych, jak i grup komunizujących odnosili się do siebie wrogo. Warto tu podkreślić, że pomiędzy duchowieństwem prawosławnym, a warstwą chłopską istniała bariera spowodowana różnicami mentalnymi, jak i materialnymi. Dodatkowym elementem tej układanki była niechęć nowej polskiej administracji państwowej do prawosławia, jako religii dotychczasowych ciemiężycieli - Rosjan, co pozwalało jej członkom patrzeć nieraz przychylnie na rozwijające się ruchy sekciarskie odnoszące się niechętnie do hierarchii prawosławnej.

***

Nie raz zdarzyło mi się, że pewne spotkania odbyły się przez cudowny zbieg okoliczności. Tak też i było z wyprawą do Wierszalina w sierpniu 2010 roku i rozmową z Borysem Wołoszynem. Rok później bowiem odszedł do wieczności. A mnie ciekawi, co stało się z przechowywaną pieczołowicie pamiątką po Eliaszu Klimowiczu.

***
Jesienią tego roku Nadleśnictwo Krynki, opiekujące od kilku lat lat terenem, gdzie miał powstać Wierszalin postanowiło na fundamentach cerkwi w lesie wznieść kamienny mur ozdobiony symbolami religijnymi islamu, judaizmu i chrześcijaństwa. Rzekomo instalacja ta ma upamiętniać ekumenizm tych terenów. Problem w tym, że każdy, kto choć trochę interesuje się historią proroka Eliasza, wie, że ekumenizm na tych terenach i w nawiązaniu do tej konkretnej historii jest zupełnie nie na miejscu. Nie było go tutaj. Nie był elementem tej układanki. Dodatkowo miejsce po byłym proroku Eliaszu ze względu na swe oddalenie od cywilizacji charakteryzowało się ciszą, pewną tajemniczością, spokojem, skłaniało do refleksji. Postawiono tam symbole, które nijak mają się do tego miejsca i zakłócają jego dotychczasową harmonię. Nie byłem w Wierszalinie od trzech lat, więc nie potrafię powiedzieć, że widziałem naocznie powstałą instalację (poza zdjęciami w internecie). Relacje jednak większości znajomych, którzy tam byli mówią dodatkowo o kiczu i braku smaku.

***

Niedawno udało mi się kupić poszukiwaną od dwóch lat książkę Aleksego Karpiuka "Raj w Wierszalinie czyli przypadki Eliasza". Pewna osoba wyprzedawała swój domowy księgozbiór, co spowodowało, że książkę, która szybko znikała po wysokich cenach na aukcjach internetowych, kupiłem bardzo okazyjnie za 3 zł.

Autor przyjął bardzo ciekawą konwencję przy pisaniu książki. Narrator jest w niej bowiem bratankiem Chimki, która z podgródeckiego Straszewa przybywa do Grzybowszczyzny (Hrybowa), aby służyć nowo uznanemu prorokowi wiejskiemu Eliaszowi. Ma więc pośredni wgląd w opisywane wydarzenia. Sam Eliasz przedstawiony jest jako dość despotyczny, zabobonny, chytry, ale jednak naiwny prosty chłop. Co ciekawe miejscowi znając go od dziecka, podchodzili do tworzącego się samoistnie ruchu religijnego sceptycznie, jednakże wieść o prostym chłopie, który zbudował we we wsi cerkiew, za którego przyczyną ginie (cudownie według legendy) nękający okolice bandyta Półtorak, obiega całe wschodnie Podlasie, docierając na Wołyń i Polesie, powoduje, że do małej wsi puszczańskiej zaczynają pielgrzymować ludzie z odległych zakątków kraju, a mały początkowo ruch zaczyna przemieniać się w sprawnie działającą organizację, pojawiają się pieniądze i rozpusta, a wszystko to w sąsiedztwie i w symbiozie z rozmodlonym tłumem pielgrzymów. Nieco przerysowane wydaje mi się w książce przedstawienie kościoła katolickiego i jego hierarchów. Według autora kościół i jego zwierzchnicy (arcybiskup Hlond, biskup Jałbrzykowski) dysponują tak wielką władzą, że wpływają na przedstawicieli władzy państwowej i policji uniemożliwiając skazanie Eliasza za zabójstwo. Co ciekawe z wątkiem zabójstwa w historii Eliasza spotykam się po raz pierwszy. Trudno zweryfikować na ile jest on zmyślony, na ile zaś łączy elementy prawdziwe. Faktem jest, że Aleksy Karpiuk, pochodzący z podgródeckiego Straszewa (rocznik 1920) mógł poznać Eliasza Klimowicza, mógł też czerpać szerokimi garściami informacje od sąsiadów, ludzi z tej samej co on okolicy. Na ile jednak na kształt książki wpłynęła przeszłość komunistyczna samego Aleksego, jak i jego ojca, a także to, że książka napisana została w ZSRR (autor po wojnie zamieszkał w Grodnie), państwu niechętnemu wszelkiej religii  trudno mi orzec. Faktem jest, że książka napisana jest językiem potoczystym, przez co czyta się ją lekko i przyjemnie. Sama postać Eliasza Klimowicza  i jego najbliższych towarzyszy: Dawidziuka, Mikołaja Regisa, Tekli, Chimki przedstawione zostały w bardzo realistyczny sposób i moim zdaniem w charakterystyce postaci nie ma elementów fantastycznych. Ś.p. Sokrat Janowicz, który książkę tłumaczył, napisał:

"Autor dokonał zatem nie lada wyczynu, ukazując ów ruch eliaszowców w miarę sumiennie. Oczywiście, musiał wtedy pójść na pewne ustępstwa, dodając religioznawcze wstawki lub dopisując tu i ówdzie opusy pamfletowe w pożądanym przez władze duchu, by w zamian uzyskać odeń możliwość publikacji całości. Te, wymuszone przez okoliczności, fragmenty okazały się stosunkowo łatwo zauważalne swym niskim poziomem literackim na tle zupełnie przyzwoicie napisanego tekstu. Stąd, w niczym nie naruszając kompozycji utworu i jego walorów artystycznych, zostały one usunięte w trakcie polszczenia."

W książce główny bohater, jak i inne osoby z jego kręgu sprawiają ostatecznie dość odrzucające wrażenie. Część z nich od początku traktuje ruch religijny, jako źródło łatwego życia, czy też możliwość łatwego wzbogacenia się, część zaś przegrywa swój idealizm w starciu z realnym życiem. Na ile jest to prawdziwy obraz, a na ile różni się od rzeczywistych postaci historycznego dramatu?

Podobnie, jak trudno dziś orzec, jaki był koniec Eliasza. Sokrat Janowicz wzmiankuje w Posłowiu do książki o śmierci Eliasza z rąk niemieckiego okupanta. Wersja ta rzekomo miała się znajdować w książce, w polskim wydaniu próżno jej jednak szukać. Inne dwie wersje mówią o zesłaniu proroka na Syberię przez NKWD lub o śmierci z rąk jednej z tutejszych bojówek komunistycznych we wrześniu 1939 roku. To też element mitu.

W swym artykule sprzed 9 lat Anna Mierzyńska relacjonuje spotkanie z Borysem Wołoszynem. Pytany miał powiedzieć: "Co się z nim stało? Może na Syberię go wywieźli, jak ludzie mówią, a może sam zniknął. Za dużo wrogów było. Ciężko tak żyć."

Podczas rozmowy z nami 6 lat później powiedział, że sprawcami śmierci Eliasza w Pawłach koło Rybołów w 1939 roku byli tamtejsi komuniści.

Mnie nadal nurtuje jedno podstawowe pytanie. Co w tym wszystkim jest prawdą, a co mitem?

A dodatkowo zastanawiam się, na ile instalacja ekumeniczna powstała tego roku zmieni nasze postrzeganie Wierszalina za lat 10, 20, 50.

Włodzimierz Pawluczuk, "Wierszalin. Reportaż o końcu świata. 30 lat później", Biblioteka Kartek, 1999.

Anna Mierzyńska, "Koniec świata w Wierszalinie", Gazeta Współczesna, 6-8 sierpnia 2004.

Aleksiej Karpiuk, "Raj w Wierszalinie czyli przypadki Eliasza", Towarzystwo "Wierszalin" - Oficyna, Białystok 1993.