Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Stabrowski. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Stabrowski. Pokaż wszystkie posty

piątek, 28 grudnia 2018

Babcia Fela

W tym roku wczesną wiosną odeszła babcia Fela*. Cichutko, prawie niezauważalnie, jak schulzowski ojciec. Od kilku lat jej egzystencja toczyła się w innym, równoległym świecie, połączonym z rzeczywistością wątłymi nićmi komunikacji. Gdy staliśmy wczesną wiosną na gorzowskim cmentarzu, piękne i przejmujące dźwięki trąbki kołysały zgromadzonych w zadumie nad przemijaniem.

Urodziła się w Pińsku w 1926 roku jako trzecie z kolei dziecko Stefana Stępnia i Agaty ze Szczerbaczewiczów, zaraz po starszym rodzeństwie - Kaziku i Jance. Później na świat przyszło jeszcze sześcioro rodzeństwa, spośród którego dwójka odeszła bardzo wcześnie. Babcia bardzo niechętnie opowiadała o swoim dzieciństwie w Pińsku. Widać nie było usłane różami. Ojciec pojawiał się w domu na krótko i częściej go nie było niż był, matka była zimna i surowa, niezbyt szczęśliwa sama z dużą gromadą dzieci. Przez cały okres międzywojenny tułali się po obcych domach. Najpierw mieszkali u babci Pauliny przy ulicy Krzywej, a potem w wynajmowanych od Żydów lokalach, by tuż przed wojną wylądować w ostatnim przy ulicy Bernardyńskiej. Gdy próbowałem kiedyś porozmawiać z babcią o świętach Bożego Narodzenia przed wojną, odpowiadała zdawkowo. Było biednie. Rodzice prowadzili herbaciarnię, więc jeden z małżonków musiał pracować. W przygotowaniach pomagały wszystkie dzieci, a jedzenie przygotowywało się w piecu chlebowym. Karpia wtedy nie znano, najczęściej w wigilię na stole pojawiał się miętus. Zdawkowe informacje, bez barwnych szczegółów podkreślających rangę tego święta.

Bardzo niejasny wydaje się okres okupacji sowieckiej w Pińsku. Wczesną wiosną 1940 roku Stefan i Agata wyjechali całą rodziną pociągiem z Pińska w kierunku Wołynia. Tam mieszkało rodzeństwo i matka Stefana. Dlaczego wyjechali? Podobno bracia Agaty pracujący w lokalnej administracji nakłonili rodzinę do wyjazdu. Czy było to związane z pobytem Stefana w wojsku po I wojnie światowej? W archiwum rodzinnym zachowały się zaświadczenia NKGB z marca 1940 roku uprawniające do opuszczenia Pińska. Pamiętam z opowieści babci Feli, że w momencie wyjazdu stosunki między Stefanem i Agatą były bardzo złe. Rodzina chciała się zatrzymać we wsi Łomsk, ale gospodarze nie wyrazili na to zgody. Zamieszkali więc w lesie, w domku letniskowym koło Stacji Tomaszgród. Tam babcia z ojcem i bratem Kazikiem pracowała w lesie przy spławianiu drewna. Później rodzina rozpierzchła się po okolicznych wsiach, gdzie mieszkali krewni Stefana. Brat Władek poszedł pieszo do Pińska do cioci Elżbiety Sapich. Babcia trafiła do cioci Gieni, siostry ojca mieszkającej w Sarnach, gdzie krótko pracowała dla organizacji Todt. Tam też widziała ojca po raz ostatni w życiu. W 1944 dosłownie wyrwała się z biedy do dorosłego życia zapisując się na kurs łączniczek w Równem, aby później wraz z IV Pułkiem Łączności Ludowego Wojska Polskiego trafić przez Żytomierz aż pod Poznań. W tym czasie matka z pozostałymi dziećmi, (poza Tadeuszem, który zagubił się podczas gorączki wyjazdów z Wołynia i trafił do ZSRR) wyjechała do Poznania, gdzie w urzędzie repatriacyjnym dostała skierowanie do Świebodzina.

Świebodzinie znów było biednie. Babcia opowiadała o swym marzeniu z tamtego czasu: poznać chłopca, z którym mogłaby wyrwać się z domu i rozpocząć nowe, własne życie. Wkrótce poznała Wojciecha, który pracował w fabryce mebli, uruchomionej po odgruzowaniu. Wojciech, pochodzący z chłopskiej rodziny osiadłej w dwudziestoleciu międzywojennym w Wielkopolsce, która przyjechała tam z biednego, przeludnionego i mocno czerwonego tarnobrzeskiego, należał do partii. Wnerwiony nadużyciami w zakładzie pracy "rzucił" legitymację partyjną. Proces w sądzie, który ostatecznie przegrał, oznaczał jedno - wilczy bilet ze Świebodzina.  W ten oto sposób w 1953 roku babcia wraz z mężem i dwójką dzieci trafili do Gorzowa Wielkopolskiego.

Babcia dość szybko owdowiała. Dziadka nigdy nie poznałem - zmarł w połowie lat 60-ych. Najmocniej pamiętam ją właśnie taką, babcię mieszkającą na czwartym piętrze wieżowca samotnie. Do stanu wojennego równoznacznego z emeryturą pracowała w Spółdzielni Inwalidów "Warta", gdzie produkowane były pudełka tekturowe, które czasami dostawałem od niej do swoich różnych zbiorów. Zdarzało się również, że jeździłem z nią na wycieczki z zakładu pracy nad jezioro do Gościmia. Nie lubiłem tych wyjazdów. Babcia była trochę nadopiekuńcza. Do dziś pamiętam, gdy kupiła mi, dzieciakowi z przedszkola po wielu namowach butelkę Pepsi i po przyjściu do domu wstawiła do garnka z gorącą wodą, abym się nie przeziębił.

Po szkole przychodziliśmy do niej wraz z siostrą na obiady. Na tym polu babcia dogadzała nam w stopniu najwyższym. Ziemniaczki krojone w plastry i smażone na patelni; racuchy z powidłami śliwkowymi i truskawkowymi, lejącymi się ze słoika i bardzo słodkimi - własnej produkcji; rosół z domowym makaronem krojonym na desce w kuchni i z podrobami od żywej kury kupionej na rynku; grochówka z wkładką mięsną, którą polubiłem na rajdach powitania wiosny organizowanych przez gorzowski PTTK, itd. itp.

Dużo zmieniło się pod koniec lat 80. Po ponad 2o latach wdowieństwa babcia Fela poznała na kartach w klubie seniora Edwarda. Drugie małżeństwo to był bardzo dobry okres dla babci. Edward lubił wychodzić na spacery, kupować babci biżuterię, prowadził w miarę towarzyskie życie. Do dziś pamiętam sędziwych przyjaciół - Edwarda i Grzegorza, emerytowanych przedstawicieli cechu kominiarskiego dyskutujących przy kawie w dużym pokoju u babci. Niestety trwało to tylko przez 6 lat, kiedy babcia po raz drugi została wdową.

Dużym ciosem była dla babci śmierć syna w dalekim Chicago w 2000 roku. Od tego czasu nie doszła już w pełni do siebie. Nigdy później nie widziałem na jej twarzy prawdziwej radości.

Ostatnio rekordy popularności na youtube bije świąteczna reklama Ikei, w której pada bardzo ważne zdanie: "media społecznościowe będą zawsze, twoja rodzina nie.. Wykorzystaj to!"

Wraz z odejściem babci Feli skończyła się pewna epoka. Była ostatnią z rodzeństwa i ze swego pokolenia w mej najbliższej rodzinie.

* Feliksa Stabrowska z domu Stępień, primo voto Tudor (1926 Pińsk - 2018 Gorzów Wlkp.)

sobota, 16 kwietnia 2011

Muzeum w Białostoczku i krzyże, czyli sezon rowerowy uważam za rozpoczęty

Gdy kiedyś przeczytałem w "Gońcu Kresowym" wzmiankę o Muzeum Regionalnym w Białostoczku prowadzonym przez państwo Ewę i Kazimierza Cywińskich postanowiłem, że prędzej, czy później muszę je odwiedzić. Białostoczek leży tak niedaleko od Białegostoku, że wstyd nie poznać tego miejsca. Najłatwiej dostać się tutaj drogą krajową Białystok - Lublin i tuż za Kurianami skręcić w prawo do wioski, dawnego majątku Karpowiczów. Ja jednak postanowiłem wybrać się tutaj na rowerze, a że nie lubię "dróg śmierci" wśród tirów i innych pędzących pojazdów, wybrałem ścieżkę rowerową prowadzącą do Stanisławowa, aby następnie boczną drogą przez wieś Halickie dostać się do dawnego majątku.

Uważni i wierni czytelnicy mojego bloga wiedzą już, że krzyże wotywne, kapliczki, krzyże przydrożne, czyli tzw. boże męki to mój konik. Zwracają uwagę, jako unikalne świadectwo kultury wciąż żywej w wielu regionach naszego kraju. Pierwszym jednak obiektem na trasie, który przyciąga wzrok, jest krzyż poświęcony poległym w wojnie polsko-bolszewickiej w lesie dojlidzkim w 1920 roku.
 Przy drodze Stanisławowo - Halickie napotkałem krzyż przydrożny, pochodzący z 1913 roku.
 Kolejne dwa stojące we wsi Halickie również wydają się mieć metrykę blisko stuletnią.

Dojeżdżając do wsi Halickie należy skręcić w lewo, w drogę leśną, by wkrótce znaleźć się w Białostoczku. Po lewej stronie witają nas zabudowania i bloki mieszkalne po dawnym, działającym w okresie PRLu, Państwowym Ośrodku Maszynowym. A tuż przed budynkiem muzeum stoi pomnik pamiętający czasy siermiężnego socjalizmu.
 
Samo muzeum zaś mieści się w dawnym dworku Karpowiczów.
 
Choć nie umawiałem swojego przyjazdu, miałem szczęście, zastałem pana profesora Kazimierza Cywińskiego. Zostałem zaproszony do wnętrza, gdzie wysłuchałem opowieści o ciekawej historii tego miejsca, a także o zbiorach, które zostały tu zgromadzone. Było to wszystko przetykane ciekawymi, niekiedy smutnymi anegdotkami z życia muzeum. Rzadko zdarza się dziś wysłuchać historii opowiadanych z taką pasją. Przypuszczam, że gdybym umówił się na wizytę wcześniej, to wiele historii zostałoby opowiedzianych jeszcze obszerniej, miałbym szansę posłuchać też wielu innych, na które nie starczyło czasu.

Co zobaczycie w muzeum? Kolekcję instrumentów muzycznych oraz bardzo bogatą kolekcję druków muzycznych, zbiory dawnej elektroniki użytkowej, ale przede wszystkim to, co kojarzy się z wystrojem i wyposażeniem dworu kresowego, meble, pamiątki oraz przedmioty codziennego użytku, zobaczycie pokoje: gościnny, babci, gabinet właściciela majątku, pokój w stylu secesyjnym.

Zapytajcie, gdy tam traficie o historię związaną z ostatnim przedwojennym prezydentem Białegostoku - Sewerynem Nowakowskim, zwróćcie uwagę na malarstwo, między innymi Ludomira Slendzińskiego, na portrety państwa Orzechowiczów, przyjrzyjcie się obuwiu noszonemu przez babcie w dawnych czasach i odetchnijcie atmosferą starego domu. Nie omieszkałem sfotografować regionaliów, jak choćby zeszytu drukowanego w Białymstoku za czasów carskich. 

Jednak najbardziej interesowała mnie historia związana z właścicielami majątku -Karpowiczami. W książce "Białystok. Przewodnik historyczny" Andrzeja Lechowskiego można przeczytać, że Józef Karpowicz (1858 - 1923) urodzony w rodzinnym majątku Białostoczek, był ekonomistą i bankowcem. Po studiach ekonomicznych podjął pracę w białostockim Banku Państwowym. Około 1890 roku zrezygnował z pracy w banku i rozpoczął modernizację swojego majątku. Opierając się na własnej produkcji mleczarskiej, zorganizował pierwszą w Białymstoku spółkę mleczarską, zrzeszającą okolicznych ziemian. Następnie uczestniczył w uzdrawianiu Wileńskiego Prywatnego Banku Handlowego, którego był dyrektorem, organizował też banki w Łodzi i Warszawie. W 1918 roku podjął pracę w Ministerstwie Skarbu, teki ministerialnej jednak nie przyjął.

W muzeum dowiedziałem się innej historii związanej z Józefem Karpowiczem, świadczącej o ofiarności ówcześnie żyjących ludzi. Z własnych prywatnych funduszy sfinansował w większej części budowę kościoła św. Rocha, jak również ołtarz św. Antoniego, autorstwa swego przyjaciela Kazimierza Stabrowskiego w kościele pw. Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny (obecnie w renowacji). Józef Karpowicz pochowany jest na cmentarzu farnym w Białymstoku. Ustaliłem, że wśród wykonanych przeze mnie przed rokiem zdjęć nagrobków na cmentarzu pw. św. Rocha w Zabłudowie znajduje się nagrobek ojca Józefa Karpowicza - Wacława (1824 - 1880).

W muzeum usłyszycie opowieść o ostatnim przed wojną właścicielu majątku Białostoczek, o nazwisku Malinowski, zamordowanym przez Sowietów, o dewastacji majątku po 1939 roku (za czasów POMu była tu stołówka). Z czasów świetności dworku zobaczycie zaś piecyk kaflowy i nic więcej.
 O muzeum usłyszałem zupełnym przypadkiem. Aż dziw bierze, że gmina Zabłudów nie promuje go w stopniu choćby wystarczającym. Toż to perełka!