niedziela, 28 listopada 2021

Proza Tadeusza Wittlina i białostocki ratusz na początku sowieckiej okupacji

 W zamierzchłych i zupełnie innych czasach, bo w roku 2006 zaczął wychodzić miesięcznik Niezależna Gazeta Polska. Sięgałem po niego bardzo chętnie co miesiąc, głównie dla artykułów Piotra Lisiewicza poświęconych polskim pisarzom, tym przedwojennym, ale przede wszystkim związanym z powojenną emigracją. Zaczął od bardzo głośnych nazwisk: Lechoń, Wierzyński, Tuwim, Słonimski, ale później było nie mniej ciekawie, choć o wielu pisarzach, którym poświęcał swe artykuły, po raz pierwszy przeczytałem właśnie u niego. Nie poprzestałem na czytaniu artykułów Lisiewicza. Zacząłem po prozę bohaterów tych artykułów sięgać. I choć Niezależna Gazeta Polska połączona z miesięcznikiem Nowe Państwo przestała przypominać pierwotne pismo, a i artykuły Lisiewicza coraz częściej poświęcone były pośledniejszym postaciom kulturalnego świata, moja pasja czytania dawnych pisarzy polskich wciąż trwa.

W taki właśnie sposób sięgnąłem po prozę Tadeusza Wittlina. "Ostatnia cyganeria" mnie zachwyciła. Tak jak czasami oceniając pyszną potrawę mówimy, że wręcz "rozpływa się w ustach", czy też "palce lizać", tak w przypadku "Ostatniej cyganerii" mógłbym napisać, że czytając tę książkę, można popłynąć na falach wyobraźni, rozsmakować się w doskonałym warsztacie językowym i humorze. Książka ta poświęcona jest środowisku artystów skupionych wokół "Cyrulika warszawskiego",  satyrycznego pisma z którym Wittlin związał się jeszcze w czasie studiów. Mamy więc tu i codzienną harówkę nad pismem, zabiegi nad zdobywaniem zleceń, opis stosunków towarzyskich, świetne anegdoty, jak ta z Józefem Wittlinem, czy z ogłoszeniem zamieszczonym w prasie przez Arkadego Fiedlera. Opisy spotkań w barach przy bigosie, czy golonce i czystej (czasami przy pomarańczówce), dancingi, piękne kobiety, ale też i smutniejsze wydarzenia, jak przedwczesna śmierć świetnie zapowiadającego się pisarza Zbigniewa Uniłowskiego nadają książce kolorytu, smaku, zapachu, pobudzają emocje. Gdy doszedłem do ostatniej strony książki, czułem prawdziwy niedosyt, że to ... już się skończyło.

"Diabeł w raju" z kolei to zbiór krótkich opowiadań syberyjskich, wszak autor w 1940 roku trafił do Workuty. Czyta się to lekko, jest to nietypowy przykład literatury łagrowej, gdyż książka pisana z humorem. Cóż z tego - jest to humor przez łzy, a fale wyobraźni tym razem brzmią złowieszczo i pozbawiają nadziei. Ale książka zawiera bardzo interesujący fragment, który przykuł moją uwagę. Początek książki bowiem to opis tego, w jaki sposób pisarz trafił do Workuty, uciekając z Warszawy przez Białystok do przygranicznej miejscowości Hoduciszki. O Białystok tu chodzi i jego ratusz. Podróż do Białegostoku pisarz odbył w zatłoczonym pociągu:

"Ciemne wagony błyskawicznie wypełniły się tłumem po brzegi. Załadowany wraz z innymi stałem w ścisku i zaduchu przez całą noc, aż o dżdżystym świcie wysiadłem na dużej stacji Białegostoku, gdzie nieprzeliczone mrowie bezpłatnych pasażerów zdążało ku wyjściu, obojętnie mijając kontrolera, który powinien był odbierać od przybyłych bilety. Nikt ich jednak nie posiadał. Urzędnik stał bezczynny w swej budce, bezradnie patrząc na przelewającą się mimo niego ludzką rzekę.

Znalazłem się w mieście, nie wiedząc w którą zwrócić się stronę. Rozejrzałem się wokół, po czym ruszyłem przed siebie szeroką ulicą."

Po długotrwałym poszukiwaniu wolnego kąta na nocleg, narracja dotycząca mego miasta była kontynuowana:

"Postawiłem worek i wyszedłem na ulicę, by wkrótce znaleźć się w śródmieściu. Duży plac, niegdyś reprezentacyjny, wyglądał jak targ w dzień handlowy. Ludzie stali w tłoku i ścisku, hałaśliwie rozmawiając jeden przez drugiego. Poza dwiema przepełnionymi kawiarniami było to w mieście jedyne miejsce spotkań. Tu odnajdywały się rodziny, tu odbywał się czarny rynek walut, sacharyny, wiz do Brazylii, Argentyny i Urugwaju, tu przemytnicy w granatowych, narciarskich czapkach odbierali listy na przeciwną stronę linii granicznej - i tu listy, z przeciwnej przyniesione strony, doręczali adresatom. Gwar i hałas jarmarczny. Ze szczytu wysokiego masztu cztery głośniki na cztery strony miasta skrzeczały dźwiękami wojskowego marsza, tępą igłą zdrapywanego ze zdartej gramofonowej płyty.

W bezbarwnym tłumie raz w raz dostrzegałem znajome twarze adwokatów, sędziów, inżynierów i lekarzy. Wszyscy zabiedzeni, w czapkach, gdyż kapelusze przez sowieckie władze były źle widziane, jako oznaka burżuazji.

- Dzień dobry! - zawołał ktoś wyciągając do mnie rękę. - Jak się panu powodzi?

- Nie najlepiej - odrzekłem smutno. - Nie wiem, gdzie spędzę noc.

- Czy był pan w Związku Literatów?

- Nie. A jest tu taki?

- Oczywiście! I nawet bardzo czynny. Dają tam bezpłatne obiady i zapomogi pieniężne.

- Gdzie mieści się ta instytucja?

- W magistracie jest biuro rejestracji. Trzeba tam pójść i wpisać się na listę. Ach, gdybym ja był na pana miejscu...

Nie słuchałem dłużej. Pożegnałem rozmówcę i pobiegłem w stronę ratusza: okazałego budynku, widocznego z dala. Na frontonie gmachu olbrzymie, nadnaturalnej wielkości portrety Lenina i Stalina wyglądały jak bohomazy aktorów filmowych nad wejściem prowincjonalnego kina."

Wittlin dwukrotnie podkoloryzował rzeczywistość w powyższym tekście. Tylko część placu przed ratuszem od strony wschodniej miała przed wojną charakter reprezentacyjny. Poza tym miejscem był to teren targowy, podobnie, jak w powyższym opisie. Poza tym ratusz był widoczny z dala, ale okazałym budynkiem nie był. Pytanie zasadnicze, czy w ratuszu na początku okupacji sowieckiej jesienią i zimą 1940 roku rzeczywiście znajdował się magistrat? Andrzej Lechowski w swym "Przewodniku historycznym" po Białymstoku pisał: "...w 1940 roku okupujący Białystok Rosjanie, chcąc postawić w centrum pomnik Józefa Stalina, rozebrali ratusz, widząc w nim symbol Rzeczpospolitej Obojga Narodów." Niewiele więcej można dowiedzieć się z książki Wojciecha Śleszyńskiego "Białystok, spacerem przez epoki, przewodnik historyczny", który pisze: "W 1940 roku rozebrany został ratusz i budynek wagi miejskiej. W ten sposób zyskano dużą przestrzeń, na której odbywać się mogły wiece i manifestacje. Główny plac miasta udekorowano plakatami i afiszami." Komitet Miejski zaś według wspomnianego przewodnika czasów okupacji miał mieścić się w nie istniejącym już dziś budynku przy skrzyżowaniu ulic Warszawskiej i Pałacowej: "Idąc dalej ulicą Armii Czerwonej (ob. Warszawską) w stronę ulicy Lenina (ob. Sienkiewicza) dochodzimy do skrzyżowania z ulicą Czkałowa (ob. Pałacowa). Tutaj w miejscu domu handlowego mieścił się przed wojną budynek Zarządu Miejskiego w Białymstoku. Został on we wrześniu 1939 roku przejęty przez sowiecki Zarząd Tymczasowy Miasta Białegostoku, który po formalnym przyłączeniu tych ziem do Związku Sowieckiego, zamienił nazwę na Komitet Miejski (w skrócie Gorkom)."

Czy Wittlin minął się z prawdą pisząc o tym, że w okupowanym Białymstoku w ratuszu przez jakiś czas mieścił się magistrat? Niestety nie ma jak go zapytać. Być może kiedyś dzięki kolejnym kwerendom archiwalnym dowiemy się tego.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz