piątek, 24 października 2014

Skórzewo i Dąbrowa

Skórzewo jest dużą wsią, graniczącą od zachodu z Poznaniem. Pierwsze pisemne wzmianki o niej pochodzą z XV wieku, gdy należało do Drogosławiców herbu Abdank. Gdy wjeżdżałem do Skórzewa akurat trwał remont głównej drogi, przejezdny był tylko lewy pas. Z daleka widać już było wieżę kościoła pod wezwaniem świętych Marcina i Wincentego, wybudowanego w latach 1927-1929 przez ówczesnego proboszcza parafii skórzewskiej, księdza Stanisława Kozierowskiego, postaci zasłużonej dla regionu, współorganizatora zwycięskiego powstania wielkopolskiego i jednego ze współzałożycieli Uniwersytetu w Poznaniu. Określając Skórzewo mianem wsi, dokonuje się pewnego nadużycia, w niczym nie różni się ono bowiem od dzisiejszych przedmieść Poznania. W drodze do centrum minąłem cukiernię, supermarket, kilka lokali gastronomicznych, a tuż przy kościele zaparkowałem obok hotelu z restauracją. Gołym okiem widać było dokoła zamożność wielkopolską.

Przy kościele znajdują się pojedyncze pozostałości dawnego cmentarza. Sam kościół posiada ciekawy, ozdobny portal nad drzwiami wejściowymi oraz tablice poświęcone inicjatorowi budowy kościoła umieszczone na ścianie bocznej.








Nieopodal centrum miejscowości, przy ulicy Kolejowej, znajduje się nowy, niewielki cmentarz. Spacerując po nim zauważyłem kilka nagrobków osób o nazwisku Urbaniak. To właśnie to nazwisko przyciągnęło mnie do Skórzewa i do sąsiedniej Dąbrowy, do której udałem się wprost z cmentarza. Z Dąbrowy bowiem pochodziła moja praprababcia Katarzyna Paczkowska z Urbaniaków, urodzona w 1850 roku. Wychowała się w licznej rodzinie Stefana Urbaniaka i jego żony Marianny z Dudziaków. Skórzewo było zaś wsią parafialną. Tu odbywały się wszystkie uroczystości związane z chrzcinami, ślubami i pochówkami członków rodziny. Najprawdopodobniej szczątki mych przodków spoczęły na nieistniejącym już cmentarzu przy kościele.

Dąbrowa ciągnęła się wzdłuż drogi dość długo. I tu widać było wielkopolską zamożność, a miejscowość podobnie, jak Skórzewo, przypominała swym charakterem bardziej przedmieście niż wieś. Zwróciłem uwagę na przydrożną figurę Matki Bożej z Dzieciątkiem, budynek szkoły, wybudowany pewnie jeszcze przed I wojną światową oraz ciekawą kapliczkę przed sklepem spożywczym. W roku 1850 Dąbrowa niczym pewnie nie przypominała tej obecnej.






Wszystkie osoby, które mają przodków pochodzących z okolic Skórzewa, o takich samych nazwiskach, jak moi przodkowie Stefan i Marianna, a są zainteresowane genealogią,  zachęcam do kontaktu.

czwartek, 16 października 2014

Cienie juchnowieckich postaci

Każde najzwyklejsze miejsce potrzebuje odkrywcy. Nie inaczej jest z ziemią juchnowiecką, sąsiadującą od południowego zachodu z rogatkami Białegostoku. Czy może być coś ciekawego w Juchnowcu Kościelnym i okolicach? - myślałem nie raz, jadąc samochodem w kierunku Bielska Podlaskiego. Poza widocznymi z lewej strony drogi ruinami w Lewickich, czy białą bryłą kościoła w Juchnowcu Kościelnym, nie widziałem żadnego miejsca, które zwróciłoby moją szczególną uwagę.

A jednak są. Odkrywcą ziemi juchnowieckiej jest niewątpliwie ksiądz Stanisław Niewiński, który wydał książkę pod tytułem "Juchnowiec. Dzieje parafii". Czymże jednak jest historia bez barwnych postaci, bez opowieści pełnych niedopowiedzeń, ubarwiających suchą chronologię zdarzeń? Dopełnienie monografii parafialnej stanowi wydana w tym roku książka "Pokój cieniom. Ziemi Juchnowieckiej historie nieokrzyczane." Wspaniała to pozycja, rozwijająca historie wzmiankowane wcześniej w monografii, często tylko rozwinięte lub naszkicowane - bez dalszego ciągu.

Książka rozpoczyna się od historii obrazu Matki Boskiej Juchnowieckiej, który w XVII wieku został przywieziony do istniejącej od nieco ponad 100 lat parafii, by przez wiele lat przyciągać swym pięknem i mocą wiernych. Skąd "przywędrował"? Tego można z braku wystarczających źródeł  tylko domyślać się. Ksiądz Niewiński wysnuwa własną opowieść o początkach obrazu, w bardzo ciekawy sposób.

W parafialnej monografii autor opisuje szczegółowo sprawę bezprawnej sprzedaży klejnotów parafialnych ofiarowanych przez wiernych i niechlubną rolę w tej sprawie biskupa wileńskiego Stefana Mikołaja Paca, właściciela majątku Żółtki, położonego nieopodal Choroszczy.  Jest jednak wysoce prawdopodobne, o czym pisze autor w drugiej książce, że pozyskane ze sprzedaży środki zostały wykorzystane godnie. Biskup wileński sprowadził bowiem do Choroszczy relikwie świętych Wita, Aleksandry, Walerii i Wiktorii, co kosztowało niemało. Mało kto wie, że relikwiarz sprowadzony wówczas, wciąż znajduje się na wyposażeniu choroskiej parafii. Powszechna za to jest wiedza o relikwiach świętego Kandyda, które również mogły być przez biskupa Paca sprowadzone.

Zaletą książki na pewno są dogłębnie (co nie znaczy do końca zbadane) opisywane historie, w oparciu o dostępne źródła archiwalne. Dodatkowo, ksiądz Nieciecki odwiedzał miejsca związane z opisywanymi postaciami, często oddalone znacznie od ziemi juchnowieckiej. Świadectwem tego jest bogaty zbiór fotografii na końcu książki.

Mnie najbardziej zainteresowały 4 historie - pierwsza dotycząca ostatniego starosty wasilkowskiego, posiadacza dworu w nieodległej od Juchnowca Niewodnicy Nargilewskiej, Ludwika Kruszewskiego, po części dlatego, że świadkiem jego chrztu był sam Jan Klemens Branicki, a głównie dlatego, że bardzo interesująca i barwna to postać, gawędziarz inspirujący innych, uwikłany w wiele znaczących dla historii Rzeczypospolitej wydarzeń.

Bardzo ciekawie opowiedziano dzieje Księżyna, dziś niepozornej wsi, stanowiącej właściwie przedmieście Białegostoku, niegdyś funkcjonującej pod nazwą Woroszyłowszczyzna.

Równie frapująca jest historia dworu w Lewickich, którego ruiny, wspominane na początku tej notki, widać z drogi prowadzącej  przez wieś. Masońskie symbole widoczne w założeniu dworskim i w architekturze do dziś istniejącej na cmentarzu juchnowieckim kaplicy Nowickich, wysoka pozycja w urzędniczej hierarchii państwa carów członków tejże rodziny, związek całej późniejszej historii rodzinnej z  wybuchem Powstania Listopadowego. Rzec można opowieść pełna tajemnic, doskonały materiał na książkę lub fabułę filmową.

W tym miejscu należą się podziękowania mojej koleżance Ani G., z którą przygotowywałem jedną z ubiegłorocznych imprez Klubu Przewodników Turystycznych przy RO PTTK w Białymstoku i dzięki której tak szybko miałem możność dotrzeć do książek księdza Niewińskiego. Szwendając się po cmentarzu juchnowieckim, zaglądając do kaplicy Nowickich, zastanawialiśmy się, czy rodzina Puchalskich, której nagrobki spotykaliśmy na cmentarzu ma związek z pierwszym po odzyskaniu niepodległości prezydentem Białegostoku Józefem Karolem Puchalskim. Byłem prawie pewien, że tak - że słyszałem o tym na którymś spotkaniu w Muzeum Historycznym. Jeden z ostatnich rozdziałów książki "Pokój cieniom" to potwierdza. Puchalscy (Michał i Antonina ze Średzińskich) mniej więcej od 1873 roku posiadali Niewodnicę Nargilewską. Ich synem był właśnie późniejszy prezydent Białegostoku.

Mam i ja swoją zagadkę związaną z Juchnowcem Kościelnym. Szwendając się po cmentarzu znalazłem na jednym z XIX-wiecznych metalowych nagrobków tabliczkę z napisem  w języku rosyjskim "F. Gienelt. Bielostok". W ten sposób producenci metalowych  i kamiennych części nagrobków oznaczali wyroby swej pracy. Przyznam, że do dziś nie zidentyfikowałem takiego przedsiębiorcy metalurga z Białegostoku. Poniżej zdjęcie tabliczki (niezbyt dobrej niestety jakości).


Ks. Stanisław Niewiński "Pokój cieniom. Ziemi Juchnowieckiej historie nieokrzyczane", Juchnowiec Kościelny, 2014.

piątek, 10 października 2014

Kirkut w Kolnie

Miałem okazję ostatnio parę razy trafić do Kolna, małego miasteczka położonego około 20 km na północny wschód od Łomży. Niczym szczególnym nie wyróżniające się. W centrum, w rynku park z pomnikiem. W północnej pierzei rynku sklep spożywczy BiT, czyli Blisko i Tanio. W pobliskim hotelu restauracja otwarta dopiero od godziny 11.00. W poszukiwaniu miejsca, gdzie mógłbym napić się kawy trafiam do innego hotelu, mieszczącego się w budynku dawnej synagogi. Bożnica wybudowana była w tym miejscu w wieku XIX, w czasie II wojny światowej zniszczona. Po wojnie za PRLu mieścił się w niej dom towarowy. Hotel z zewnątrz sprawia wrażenie zadbanego. Przy ścianie wejściowej klomby w drewnianych beczkach, w oknach pokojowych kwiaty. Kolorowo, schludnie, przyjemnie. W środku, gdy piję kawę, spoglądają na mnie ze ściennych portretów Żydzi liczący monety. Przyznam, że nie rozumiem tej mody. Wnętrze dawnej synagogi przyozdobione portretami lichwiarzy żydowskich?

Przy głównej ulicy miasteczka spogląda na mnie podobizna Wincentego Witosa z tablicy umieszczonej na ścianie siedziby Polskiego Stronnictwa Ludowego. Ciekawe co powiedziałby na patronowanie dzisiejszej partii, spadkobierczyni PRLowskiego ZSLu? Nieopodal po tej samej stronie ulicy skromna piekarnia. Ale drożdżówki z prawdziwym dżemem i kruszonką pierwsza klasa! Kościół świętej Anny wybudowany według projektu Piotra Aignera, znanego choćby z puławskich realizacji architektonicznych, czy też kościoła św. Aleksandra w Suwałkach, leży nieco na uboczu. Przed kościołem pomnik poświęcony ofiarom katastrofy smoleńskiej. Nieopodal sklep wędkarski, pizzernia Gruby Benek i ... dość sennie oraz spokojnie.

A przecież stąd właśnie mógł pochodzić nasz polski odkrywca Ameryki - Jan z Kolna. Jak pisał Waldemar Łysiak w doskonałym "Asfaltowym saloonie":

"W początkach lat siedemdziesiątych radziecki miesięcznik popularnonaukowy "Znanie-Siła" w artykule pod tytułem "Jeszcze jeden Kolumb" opublikował ustalenia J. Sielikowa. Przebadawszy nieznane źródła angielskie i duńskie Rosjanin nie tylko potwierdził, że Jan z Kolna, najpierw kaper gdański, a później sługa króla Chrystiana, dotarł do Ameryki odkrywając Cieśninę Trzech Braci (Cieśnina Davisa), lecz także wysunął hipotezę, iż Kolumb był uczestnikiem tego rejsu i podwładnym Polaka. Jest to bardzo możliwe, gdyż lata 1470-77 to niemal biała plama w życiorysie Kolumba, zachowały się natomiast niejasne wzmianki o jego arktycznej podróży w owym czasie.
Mniej więcej w tym samym okresie, co Sielikow, a zupełnie niezależnie od Rosjanina, do identycznych (!) wniosków doszedł - badając m.in. stare zapiski skandynawskie - profesor Tadeusz Kowaleczko z Uniwersytetu w Santiago de Chile.  Jako pierwszy podał on, że polski żeglarz, Johannes Scolvus, w młodości studiował na Uniwersytecie Jagiellońskim! Zachęcony przez Stefana Bratkowskiego, przejrzałem spis studentów najstarszej polskiej uczelni, by sprawdzić tę sensacyjną informację. I znalazłem! Johannes de Colno rozpoczął studia w Krakowie na semestrze letnim Anno Domini 1455! Z tym większym zaufaniem podszedłem do kolejnych rewelacji profesora Kowaleczki. Według niego Jan z Kolna jako marynarz króla Christiana I dotarł do Ameryki dwukrotnie, w latach 1471 i 1476, i mieszkał przez cztery lata na terenie między dzisiejszymi Nowym Jorkiem i Bostonem. Podczas tej drugiej wyprawy płynął w towarzystwie okrętu Portugalczyka, Joao Cortereala, swego - jak się okazało - wroga, sprzymierzonego z synem Scolvusa znajdującym się pod wpływem żony, Niemki. Z Ameryki powrócił ciężko chory i dostał się pod opiekę Kolumba, któremu przed śmiercią (około roku 1484) przekazał bezcenne informacje."

Jak tam było, tak było. Faktem jest, że Kolno zbyt mizernie, moim zdaniem, chwali się sławnym domniemanym przodkiem. Jedna ulica Jana z Kolna to zbyt mało. A przecież kolnianie potrafią, o czym świadczyć może największa obecnie elektrownia słoneczna w Polsce, która niedługo pewnie zostanie uruchomiona.

Wróćmy jednak na chwilę do parku w rynku, gdzie dziś stoi pomnik upamiętniający odzyskanie przez Polskę niepodległości w 1918 roku. Podczas pierwszej okupacji sowieckiej na ówczesnym placu targowym w miejscu tym został postawiony pomnik Lenina. Jednak już wkrótce rozpoczęła się wojna niemiecko-radziecka i do Kolna weszli Niemcy. 5 lipca 1941 roku ludność żydowska została stłoczona wokół pomnika Lenina. Żydzi bici i katowani zostali zmuszeni do rozbicia statuy. Gruzy załadowano na wozy i przewieziono na cmentarz żydowski. Pod gruzami pochowano kilku Żydów, którzy zginęli w czasie akcji.

Sam kirkut powstał po 1817 roku, gdy władze wydały zgodę na jego założenie. Wcześniej społeczność żydowska Kolna chowała zmarłych w Łomży i Śniadowie. W trakcie okupacji niemieckiej rozpoczęła się dewastacja cmentarza, która trwała przez cały okres PRLu. W roku 2005 cmentarz został uporządkowany. Odwiedziłem to leżące na peryferiach miasteczka miejsce, niedaleko bloków i Biedronki.  Przedstawia podobnie smutny widok co niszczejące kirkuty w Krynkach, Tykocinie i Zambrowie. Większość nielicznych kamieni nagrobnych pokrywają porosty. Na niektórych widać artystyczne motywy sepulkralne, charakterystyczne dla judaizmu.

 



















poniedziałek, 6 października 2014

Po lekturze Skwarczyńskiego

Dawno temu, w zamierzchłych czasach, wydawałoby się, gdy spogląda się na dzisiejszą sytuację polityczną, a z drugiej strony raptem 8 lat temu, zachwycałem się reporterskim śledztwem prowadzonym przez Krzysztofa Kąkolewskiego nad dziwnymi zabójstwami, jakie miały miejsce w Polsce od tzw. transformacji ustrojowej. Książka ukazywała się na łamach "Naszej Polski", została również wydana w trzech tomach pod tytułem "Generałowie giną w czasie pokoju". Autor zajmował się zabójstwami osób ze świecznika, które nigdy nie doczekały się wiarygodnego wyjaśnienia. Czy ktoś pamięta jeszcze zabójstwo komunistycznego generała Jerzego Fonkowicza, dziwną śmierć Ireneusza Sekuły, czy też ministra sportu Jacka Dębskiego? Nazwisko Marka Papały, komendanta głównego policji, kojarzymy, gdyż media co jakiś czas raczą nas relacjami ze śledztwa, które trwa i którego końca nie widać, choć wątki podejmowane przez śledczych brzmią coraz bardziej fantasmagorycznie. Od czasu wydania książki Kąkolewskiego minęło sporo czasu, ale pod względem dziwnych śmierci osób ze świecznika nic się w Polsce nie zmieniło. No, może poza jednym. Te dziwne śmierci coraz częściej wyglądają na samobójstwa - tak przynajmniej brzmią oświadczenia czynników oficjalnych. W blogosferze ukuto nawet na to zjawisko określenie: "szalejący seryjny samobójca". Generał Sławomir Petelicki, Andrzej Lepper, Leszek Tobiasz, którego nazwisko cytowano ostatnio w związku z aferą marszałkową, Dariusz Ratajczak, Remigiusz Muś, Stefan Zielonka i wiele innych nazwisk osób, które opuściły padół ziemski w ostatnim czasie w dziwnych i nie wyjaśnionych okolicznościach to sztandarowe przykłady.

Krzysztof Kąkolewski w swej książce nie dał odpowiedzi na pytania, kto, dlaczego i po co. Poddał jednak drobiazgowemu badaniu każdy wątek, który mógł mieć związek ze sprawą w charakterystyczny dla swojej twórczości reporterskiej sposób. 

Jedną ze spraw, do której odniósł się było zabójstwo komunistycznego premiera Piotra Jaroszewicza i jego żony Alicji, dokonane we wrześniu 1992 roku w podwarszawskiej willi. Według wersji ze śledztwa, które zostało z biegiem lat wyciszone, napad na dom Jaroszewiczów miał podłoże rabunkowo-kryminalne. Okazało się jednak, że nic z kosztowności nie zginęło (poza nożem fińskim), a sprawcy nie wiedzieli, kogo zabijają, mimo, że wcześniej każdą podobną akcję dokładnie planowali, inwigilując ofiarę i obserwując jej zwyczaje na długo przed dokonaniem napadu.

Kąkolewski zwraca uwagę na szczegóły. Piotra Jaroszewicza przywiązano do krzesła, a tak robiło z ofiarami NKWD, np. we Lwowie za pierwszej okupacji sowieckiej. Zwraca też uwagę na sprzeczności w zeznaniach przesłuchiwanych osób z kręgu podejrzanych. Co ciekawe nie przesłuchano nikogo z rodziny w sprawie śmierci Jaroszewiczów - ani syna Andrzeja, ani pasierbicy mieszkającej w Stanach Zjednoczonych, która kilkanaście godzin przed zbrodnią gościła u ojczyma i matki przed swym odlotem do USA.

Kąkolewski w książce zwracał uwagę na inne ciekawe wątki, jak choćby ten, że przed II wojną światową, gdy ojciec Wojciecha Jaruzelskiego zarządzał dobrami w Kurowie na Podlasiu (dziś tam siedziba Narwiańskiego Parku Narodowego), w tamtejszej szkole uczył właśnie Jaroszewicz. Później zarówno Jaroszewicz, jak i Jaruzelski trafili na Syberię. W jaki sposób splatały się ich losy w początkach formowania się PRL i czy mogło to mieć wpływ na śmierć Piotra Jaroszewicza?

Kolejnym ciekawym wątkiem poruszonym przez Kąkolewskiego to trzykrotne włamanie do mieszkania Andrzeja Jaroszewicza, już po śmierci ojca i macochy, poprzez wycięcie otworu w podłodze i wykradzenie prywatnych zapisków z procesu o zabójstwo Piotra i Alicji. Ciekawe są też w książce cytaty ze wspomnień Andrzeja Z. "Słowika", który pisał, że zaczął prowadzić swoje prywatne śledztwo w sprawie śmierci Jaroszewiczów. Nikt w półświatku nie wiedział jednak o mordercach, żaden, nawet najmniejszy fant nie pokazał się na rynku, co skłoniło go do przekonania, że za mordem musiała stać inna przyczyna, nie rabunkowa.

Piszę tu o książce Kąkolewskiego, a przecież tak naprawdę duże wrażenie wywarła na mnie książka Henryka Skwarczyńskiego "Zabiłem Piotra Jaroszewicza", która niedawno trafiła do moich rąk. Skwarczyński od 1980 roku mieszkał na emigracji, najpierw we Francji, a następnie w USA. Współpracował z Radiem Wolna Europa, "Głosem Ameryki", jest żonaty z poetką Eglè Juodvalkè.

Książka napisana jest w formie wywiadu. Do Skwarczyńskiego za pośrednictwem znajomych zgłasza się człowiek i proponuje spotkanie. Odbywa się ono we Flagstaff w Arizonie w 2005 roku, zaaranżowane przez tegoż nieznajomego. Opowiada, że to on - były janczar komunistycznych służb specjalnych zabił Piotra Jaroszewicza i jego żonę i że wie, kto był zleceniodawcą mordu. Wywiad jest wielowątkowy, choć wszystkie wątki splatają się z tym głównym - dotyczącym zabójstwa. Ciekawa jest część osobista zwierzeń nieznajomego mężczyzny, który opowiada, że podczas transformacji ustrojowej miał okazję zobaczyć swoją teczkę wytworzoną przez służby specjalne. Znalazł tam informację, która wywróciła do góry nogami cały świat - dowiedział się bowiem, że ojciec walczył z komunistami w oddziałach powstańczych po wojnie i zginął zamęczony przez jednego z funkcjonariuszy nowego ustroju. Cała historia ma swój finał w zemście na wciąż żyjącym wykonawcy powojennego wyroku na rodzicu.  Czytając, miałem wrażenie, podobnie, jak autor książki, że opowieść o morderstwie Jaroszewiczów tak naprawdę była dopełnieniem opowieści o losach ojca nieznajomego.

Wywiad-książka drukowany był w australijskim "Tugodniku Polskim", a także w polskim piśmie "Odra". Jeden z rozdziałów ukazał się w "Naszej Polsce". W międzyczasie autor wyjechał na pewien czas z USA do Polski. Gdy po powrocie odwiedził Flagstaff, w willi, gdzie odbyło się spotkanie mieszkał już kto inny, a nieznajomy nie dał więcej znaku życia. W 2007 roku Skwarczyński zdecydował się napisać oficjalne pismo do polskiej prokuratury w sprawie ustalenia autentyczności materiału. Jak pisze nigdy odpowiedzi nie otrzymał, mimo wymogu ustawowego. Co ciekawe po publikacji części materiału w "Odrze" z prokuratury zginęły akta dotyczące sprawy zabójstwa Jaroszewiczów.

Czy dożyjemy kiedyś czasów, gdy możliwe będzie ustalenie, kto i dlaczego? I nie chodzi mi tylko o zabójstwo Jaroszewiczów, ale o wszystkie inne  dziwne śmierci. I nie o samo ustalenie, ale o poczucie, że funkcjonariusze państwa panują nad samym państwem w interesie nas samych.

Henryk Skwarczyński, "Zabiłem Piotra Jaroszewicza", Zysk i S-ka Wydawnictwo, 2011