sobota, 2 sierpnia 2014

Ližnjan

Naszą bazą wczasową stała się w tym roku niewielka miejscowość na południowym krańcu chorwackiego półwyspu Istria.

Pierwsze wrażenie po wjeździe do Ližnjanu: tu jest zupełnie inna architektura. Dominuje kamień: przede wszystkim we wszelkiego rodzaju ogrodzeniach, ale i budynkach. Ten trudny do opisania jasny ton, tak charakterystyczny dla krajów leżących w basenie Morza Śródziemnego. Domy przede wszystkim praktyczne, zapewniające schronienie przed wszędobylskim słońcem, a co za tym idzie letnim skwarem, niezależnym od pory dnia. 




Kolejną, charakterystyczną cechą miejscowości, na którą zwraca uwagę każdy udający się pod wskazany adres, to chaos numeracji budynków. Włodarze Ližnjanu, choć miejscowość ma dość rozbudowaną sieć ulic, nie zdecydowali się na nadanie im nazw. Konkretne adresy to po prostu numery domów. Pomieszane w tak dziwaczny sposób, że bez wiedzy dotyczącej lokalizacji poszukiwanego miejsca w miasteczku, znalezienie go w oparciu o porządek numeracyjny jest przedsięwzięciem szaleńczym. Co ciekawe mieszkańcy nie są w stanie nam pomóc. Chyba tylko listonosze orientują się dość dokładnie w tutejszej numeracji, choć nie raz zastanawiałem się, czy przesyłki nie są czasami zostawiane mieszkańcom do odbioru na poczcie.

Po udanym odnalezieniu właściwego miejsca (dwupiętrowy białego koloru ni to blok, ni kamienica), gdzie mamy dość wygodne trzypokojowe mieszkanie z balkonem wychodzącym wprost na wybrzeże Adriatyku, można zachwycać się roślinnością Chorwacji. Wszędobylski słodki zapach lawendy wzmocniony ciepłem powietrza zwiastuje atrakcje florystyczne. Palmy, pinie, drzewka figowe, granaty i inne okazy przyrody, trudne do nazwania dla botanicznego laika naprawdę cieszą oko.







Mieszkamy w dolnej części Ližnjanu, co oznacza, że niedaleko stąd do wybrzeża morskiego, portu oraz plaży. Dno morskie kamieniste, a woda dość mętna, ze względu na wapienne podłoże. Będziemy mogli ocenić to właściwie przez porównanie z innymi plażami podczas kolejnych dni i dalszych wypraw, a na początek cieszymy się chłodem wody morskiej (niesamowicie słonej, gdy spróbujemy przyrównać ją do naszej bałtyckiej).


Pierwsze wzmianki o  Ližnjanie w znanych źródłach pochodzą z roku 990, gdy ówczesna wioska nazywana była Liciniana lub Licinianum. Z roku 1879 pochodzi kościół parafialny św. Marcina, jednak do niego wybieramy się dopiero któregoś dnia wieczorem, gdyż nie stanowi "naszego" centrum. Podobno procesje na świętego Marcina są bardzo charakterystyczne dla wioski, czego niestety nie byliśmy w stanie sprawdzić.



Centrum naszego życia w Ližnjanie stanowi budynek szkoły, przypominającej swą architekturą domy pokazywane na filmach uwieczniających amerykańską wojnę secesyjną. Tu na ławeczce pod szkołą i przystanku autobusowym nieopodal, codziennie wieczorem lub w godzinach rannych przesiadują przyjezdni amatorzy darmowego internetu, dostępnego przez godzinę dziennie. Nieopodal znajduje się niewielki, ale bardzo dobrze zaopatrzony sklep spożywczy samoobsługowy, niemal codzienne miejsce naszych pielgrzymek po pieczywo, owoce, zimne napoje. Tuż za przystankiem piekarnia (chr.pekara), gdzie codziennie kupujemy bułki na kanapki i słodkie bułeczki na plażę. Po paru dniach naszymi ulubionymi stają się wypełniane na zapleczu nadzieniem czekoladowym bądź owocowym croissanty, a także bułki z makiem i wiśniami. Hvala!

Nieco w górę po lewej znajduje się budynek poczty. Tu kupujemy kuny, kartki pocztowe i znaczki, a także zaopatrujemy się w foldery i informatory turystyczne. Szczyt wzniesienia i jednocześnie rozwidlenie dróg na Šišan i Medulin stanowi plac przed wiecznie zamkniętym kościółkiem Matki Boskiej (crkva Majke Božje) z 1704 roku (square near little church, jak umawiała się z nami Iva, od której wynajęliśmy mieszkanie - inaczej ze względu na galimatias adresowy pewnie nie trafilibyśmy do niego). 





Warto jeszcze wspomnieć o mniejszości włoskiej zamieszkującej półwysep Istria. Przyznano go Włochom w traktacie z Rapallo po I wojnie światowej (wcześniej część składowa monarchii austro-węgierskiej). Spowodowało to migracje Włochów z wnętrza półwyspu Apenińskiego, a także gwałtowną italianizację Istrii po dojściu do władzy Benito Mussoliniego. Wraz z upadkiem włoskiego faszyzmu Istria stała się częścią Jugosławii. O mniejszości włoskiej możemy przekonać się wjeżdżając do wioski, gdy wita nas dwujęzyczna tablica "Comune di Lisignano, Općine Ližnjan". Przypadek sprawił, że zdarzyło nam się poznać przedstawicieli lokalnej włoskiej społeczności. I tu uwaga dla turystów zmotoryzowanych: nie naprawiajcie nigdy samochodu u mechanika w Ližnjanie. Jest gorąco, do Puli nie chce się jechać, ale i tak tam w końcu traficie.

Tak wyglądał w skrócie nasz Ližnjan, w którym dość szybko zaaklimatyzowaliśmy się i cieszyliśmy z bardzo przychylnego dla turystów nastawienia miejscowej ludności. Nie jest to typowa miejscowość turystyczna, w porównaniu do nieodległego Medulina, bądź położonej na samym krańcu półwyspu Istria Premantury, z czego korzystaliśmy i my nie jeżdżąc w korkach, nie przeciskając się przez tłumy przyjezdnych i nie wydając masy pieniędzy w budkach z pamiątkami.

wtorek, 22 lipca 2014

Białystok. Przewodnik po mieście i okolicy. Rok 1933

W prezencie imieninowym dostałem w tym roku dość rzadko spotykaną na aukcjach książeczkę: „Białystok. Przewodnik po mieście i okolicy” pod redakcją Michała Goławskiego, wydaną w roku 1933. Pozycja to niewielka, ale ileż znanych w niej nazwisk osób przygotowujących wydanie. Tekst polski kończy się na stronie 116, następnie możemy zapoznać się z tłumaczeniem w języku esperanto wycieczki po Białymstoku, autorstwa znanego białostockiego esperantysty Jakuba Szapiro, zamordowanego przez Niemców w lesie Pietrasze w roku 1941. Książeczka zawiera reklamy białostockich i okołobiałostockich przedsiębiorstw (Supraślska Sukienna Manufaktura S.H. Cytrona na przykład), plan miasta Białegostoku, szkic orientacyjny okolic Białegostoku, spis białostockich ulic oraz zdjęcia ważniejszych obiektów. Wydana została przez Oddział Białostocki Polskiego Towarzystwa Krajoznawczego. W jego zarządzie wspomniany już autor przewodnika, białostocki nauczyciel mieszkający na Bojarach – Michał Goławski, Konstanty Kosiński – wydawca pierwszego białostockiego czasopisma w języku polskim, wychodzącej w latach 1912-1915 Gazety Białostockiej, Jadwiga Motoszkowa. Projekt okładki i układ graficzny jest autorstwa znanego i uznanego już przed wojną artysty Czesława Sadowskiego (wystawa jego prac parę lat wstecz miała miejsce w białostockim ratuszu). Przewodnik podzielony został na część poświęconą Białemustokowi, która kończy się opisem najciekawszych obiektów na trasie od dworca kolejowego do Parku 3 maja po której następują opisy zachowanych pamiątek przeszłości w Choroszczy, Knyszynie, Królowym Moście, Supraślu, Tykocinie, Wasilkowie i Zabłudowie.

W przewodniku wiele jest nieścisłości historycznych w odniesieniu do dzisiejszego stanu wiedzy, są też błędy wynikające z niedokładnego sprawdzenia opisywanych miejscowości (umiejscowienie kaplic pw. św. Rocha i św. Magdaleny na cmentarzu tejże nazwy, podczas gdy są to dwie różne kaplice położone na dwóch różnych cmentarzach w Zabłudowie, dość znacznie od siebie oddalonych.)

Ciekawym jest natomiast, jak bardzo zmienił się Białystok i okolice i jak wiele miejsc istniejących przed wojną już nie ma. Pierwszą niespodzianką jest położenie kościoła św. Rocha w Białymstoku na cmentarzu. Nowy w dzielnicy Antoniuk został założony wkrótce po rozpoczęciu budowy kościoła w roku 1926. Nagrobki z dawnego cmentarza na wzgórzu św. Rocha zostały na niego przeniesione, jednak w roku 1933 stary cmentarz zgodnie z opisem w przewodniku, musiał wciąż istnieć. Najwięcej zmian dotyczy miejsc związanych z najliczniejszą w Białymstoku przed wojną społecznością żydowską:

„3. „ghetto” białostockie dzielnicy żydowskiej. Idziemy wgłąb ulicy Sosnowej (od cerkwi św. Mikołaja – przypis mój) i skręcamy w ul. Mińską (druga w lewo) i ul. Mińską wprost dochodzimy do ul. Surażskiej.
Ta część miasta wyróżnia się jedynym chyba, lecz smutnym jednocześnie, przykładem dawnego budownictwa, urągającego wszelkim elementarnym zasadom.
Uniemożliwia to nie tylko utrzymanie porządku i stanu sanitarnego, lecz stoi na przeszkodzie w zaprowadzeniu niezbędnych w śródmieściu urządzeń. Pod tym względem otrzymał Białystok po zaborczych rządach rosyjskich bezładną i bezplanową gospodarkę w rozbudowie miasta.
Do takich szczególnych i oryginalnych fragmentów „ghetta białostockiego” należą wąskie i długie podwórka łączące ze sobą uliczki.
Idąc nawprost ulicą Surażską w stronę rynku, obserwujemy po obu stronach ulicy długie i kręte podwórka, któremi pomiędzy walącemi się chlewkami i ruderami przechodzić można nieraz przez kilka posesyj. Wszystko to stoi otworem, bez bram nawet, i tworzy smutny widok nędzy ludności zamieszkującej „ghetto”.

Mieszkańcy opisanej dzielnicy znaleźli swój koniec w latach 1941-1943, podczas okupacji niemieckiej miasta. Siatka ulic, którymi poruszaliśmy się wraz z autorem wygląda dziś zupełnie inaczej, podobnie, jak jej zabudowa.

Nie ma również opisanej w przewodniku Wielkiej Synagogi, domu dr. Zamenhofa, płyta „Nieznanego Żołnierza” znajduje się zaś na cmentarzu wojskowym (przed wojną leżącym na krańcach ówczesnego miasta), a nie w rynku.
Brak dziś również cmentarza wojennego niemieckiego, Miejskiego Centralnego Ośrodka Szkolnego, Szkoły Powszechnej na powietrzu wraz ze stacją hodowli jedwabników położonych w lesie Zwierzynieckim, a także pomnika ku czci żołnierzy 1 p.p. legionów położonego przy ówczesnej szosie Żółtkowskiej niedaleko Rzeźni Miejskiej.

Zastanawia mnie także, czy szczątki grobu powstańca listopadowego i zaliwszczyka Adama Piszczatowskiego rzeczywiście istniały w roku 1933:

„Szczątki grobu bohatera tych walk, por. Piszczatowskiego, który za udział w powstaniu i stworzenie partji około 200 powstańców został rozstrzelany w Białymstoku, są jedyną pamiątką r. 1831.”

Podobnie ciekawie czyta się o podbiałostockich miejscowościach, wychwytując nie istniejące atrakcje, jak na przykład modrzewiowa synagoga w Zabłudowie, czy wspomniane już nieścisłości, żeby dodać do nich opis ruin zamku knyszyńskiego w miejscu dawnego folwarku.

Z wielkim zainteresowaniem wychwytywałem różnice w podejściu do krajoznawstwa ówczesnego i dzisiejszego: brak dbałości o szczegóły, estyma, jaką cieszyły się legendy, niedocenianie walorów turystycznych Podlasia. Mimo wszytko jest to wart poznania tekst.


Michał Goławski, „Białystok. Przewodnik po mieście i okolicy”, Wydawnictwo Oddziału Białostockiego Polskiego Towarzystwa Krajoznawczego, Białystok 1933.

piątek, 18 lipca 2014

List

Droga pani M.,

Parę lat temu, gdy nawiązaliśmy kontakt e-mailowy, dzięki zainteresowaniu przeszłością, losami przodków, a przede wszystkim dzięki łączącemu przeszłość naszych rodzin Pińskowi leżącemu na Polesiu, nie sądziłem, że tak wiele ciekawych historii usłyszę od Pani. Nie raz zastanawiałem się, czy ścieżki Nowotnych, Bogdańców, Rabcewiczów, Kołb-Sieleckich i Łosickich przecięły się kiedykolwiek z drogami Szczerbaczewiczów, Rozalików, Lipnikowów, Poluchowiczów, Sapichów i Szuszmanów i w jaki sposób. Niestety nie mamy na to żadnych dowodów, możemy snuć tylko przypuszczenia. Podobnie jak ja prawdy o przeszłości szuka Pani między innymi w literaturze pamiętnikarskiej związanej z Pińskiem lub szerzej z Polesiem. I właśnie dzięki Pani sięgnąłem po bardzo ciekawą pozycję Stefana Kieniewicza.

Autor opisał w niej historię rodziny zarządzającej majątkiem w Dereszewiczach leżących nad Prypecią mniej więcej w połowie drogi między Pińskiem, a Mozyrzem. Dawny majątek jezuitów,  a następnie Massalskich należał do rodziny Kieniewiczów mniej więcej od pierwszego dwudziestolecia XIX wieku, aż do schyłku I wojny światowej i rosyjskiej rewolucji. Autora jednakże interesują lata tuż przed powstaniem styczniowym i czas narodowej nadziei, zakończonej klęską uczynił główną osią czasową powieści. Nie znalazłem w książce informacji, które mógłbym bezpośrednio wiązać ze swymi przodkami. Myślę, że podobnie było w przypadku Pani, jednakże wiele tu o stosunku ziemian, głównie katolików, do chłopów, głównie wyznania prawosławnego. Część naszych przodków żyjących w XIX wieku na Polesiu było tego właśnie wyznania. Czy byli chłopami? W przypadku Szczerbaczewiczów, związanych z Pińskiem, mogę powiedzieć, nie wiem. W przypadku Rozalików najprawdopodobniej pochodzących z podpińskich Wyszewiczów mogę z dużą dozą prawdopodobieństwa powiedzieć tak. Czytając książkę, nie raz zastanawiałem się, jak lokowały się sympatie mych prawosławnych przodków? Czy przeciwko polskim panom, za carem?

Podstawą źródłową opowieści Stefana Kieniewicza były przede wszystkim listy pisane przez siostrę jego dziadka, Jadwigę Kieniewicz do Heleny Skirmunt w latach 1850-1874, do 1867 roku pisane z Dereszewicz. Brakujące listy z lat 1861-1862 uzupełniane są życiorysem Heleny Skirmunt, jej listami do Jadwigi oraz matki Hortensji Skirmunt, a także kalendarzykami Heleny z lat 1855-1863. To bardzo ciekawe czytać kontynuację, a raczej wcześniejsze losy rodziny Konstancji Skirmunt (Helena - przyjaciółka Jadwigi była matką Konstancji), której monografię pióra Dariusza Szpopera cytowałem na blogu.

Co wartościowe w książce, to krytyczne spojrzenie na własną rodzinę i wtedy, gdy autor opowiada o wydumanym pochodzeniu Kieniewiczów: "Tymczasem Ojciec mój opowiadał pół żartem, że się wywodzimy z Irlandii (O'Kenewitz!), co mi się zawsze wydawało bzdurą.", jak i bardziej poważnie o zatargu rodzinnym o Dereszewicze i procesach między braćmi w carskich sądach, w czasach, gdy na Litwie szalał Murawiew, a naród dotykała bezwzględna rusyfikacja w reakcji na powstanie styczniowe.

Kończąc moją krótką opowieść w formie listu, chciałbym na końcu zacytować fragment listu Jadwigi Kieniewicz do Heleny Skirmunt pisany już po upadku powstania.

"[...]Można powiedzieć, że włościanie nasi jako pierwsi przed 3 laty wyszumieli, tak odtąd najprzyzwoiciej postępują. Nawet nieraz podziwiam  ten pewien takt, na który sprytem wrodzonym trafili. Doskonale czują swoją niezależność, doskonale jej używają, nie przekraczają nigdy granic przyzwoitego uszanowania i grzeczności. O szanowaniu cudzej własności nie ma co mówić, takie to ich zasady (a bardziej jeszcze zachęcenie jawne urzędników i popów do niszczenia lasów, do grabienia łąk i siana jako swoich). Ale zawsze w miarę innych, to jeszcze i tu względnie, przynajmniej ukradkiem, gdy gdzie indziej już otwarcie, jawnie przywłaszczają,"

Fragment dość dobrze oddający klimat opowieści, końca pewnego świata i początku nowego.

Stefan Kieniewicz "Dereszewicze 1863", Zakład Narodowy im. Ossolińskich, 1986.

niedziela, 15 czerwca 2014

Krzyże przydrożne spod Choroszczy - cd.

Tydzień temu wybraliśmy się wraz z Kasią na wycieczkę rowerową. Traf chciał, że po dość zimnych dniach majowych, w początku czerwca zrobiło się wyjątkowo ciepło. Wyjechaliśmy więc pełni dobrego humoru, w nadziei złapania jak największej ilości promieni słonecznych. Plan wycieczki? Bez planu. Jak nas droga poprowadzi. Zdałem się w tym wypadku w całości na inwencję Kasi, pilnując jedynie, aby obrany kierunek nie poprowadził nas w stronę białostockiej aglomeracji bądź jakiejś drogi ekspresowej. Mijając znane nam wioski, przyglądaliśmy się stadu koni, ładnie położonemu na wzgórzu siedlisku, zajadaliśmy w lesie czerwieniejące pośród poszycia poziomki. Niektóre drogi, które wybraliśmy, zmieniały się w błotnistą nieprzejezdność bądź zarastające ścieżki. Kilkakrotnie więc zawracaliśmy. W Barszczewie, do którego trafiliśmy klucząc jak powyżej, zauważyłem ciekawy krzyż przydrożny z końca XIX wieku, którego przed dwoma laty nie widziałem.


Zdobnictwo krzyża i czas wykonania przypominały krzyże widziane wcześniej w okolicy - w Sienkiewiczach, Krupnikach i właśnie w Barszczewie. Z Barszczewa ruszyliśmy drogą w kierunku Choroszczy. Przekonałem się, że z drogi tej rozciąga się równie piękny widok na miasteczko, co z drogi od strony Sienkiewicz.


W Choroszczy zdecydowaliśmy się na postój przy sklepie. Siedliśmy w plastikowych krzesłach przy równie plastikowym stoliku, wyciągnęliśmy prowiant przygotowany na wycieczkę - różnego rodzaju placki, ciastka i napoje i rozkoszowaliśmy się pierwszym w tym roku prawdziwie letnim końcem tygodnia. Wyjąłem z torby aparat fotograficzny...


Stamtąd pojechaliśmy w kierunku na Pańki. Minęliśmy Ruszczany, wjechaliśmy do Rogówka i nagle rozpoczął się prawdziwy festiwal krzyży przydrożnych z końca XIX wieku. To już nie były pojedyncze egzemplarze, jak w Sienkiewiczach, Krupnikach, czy Barszczewie.


Powyższy krzyż stał tuż przy sklepie, spod którego zostaliśmy "zawróceni" przez napotkanego mężczyznę w kierunku ruin dawnego majątkowego chlewa.


Nic szczególnego, choć dla widocznej na zdjęciu daty, warto było go zobaczyć. Do Paniek było już niedaleko, a ja co chwilę zatrzymywałem się, aby zrobić kolejne zdjęcie napotykanym obiektom małej architektury.

Sporo ich stało w Rogowie.





W Pańkach napotkałem dwa.


Przy czym jeden podobny był w swej symbolice do opisywanego już na blogu krzyża w Barszczewie ze względu na narzędzia męki pańskiej.



Pańki były ostatnim odwiedzanym miejscem podczas naszej wycieczki zanim dojechaliśmy do szosy kruszewskiej i ruszyliśmy w kierunku domu.

Już po powrocie znalazłem w internecie informacje mówiące o tym, że krzyże w Rogówku pochodzą z kuźni Michała Werpachowskiego, której ruiny można jeszcze podobno odnaleźć pod lasem, te w Rogowie zaś wykonane zostały w latach 1890-1893 w kuźni miejscowego kowala Aleksandra Grzybko. Mnie ciekawi, jaka okoliczność sprawiła, że większość, jeśli nie wszystkie krzyże z okolicy, pochodzą z ostatniego dziesięciolecia XIX wieku. Czy wiązało się z ich powstaniem jakieś szczególne wydarzenie i jaka sposobność finansowa pozwoliła na ich wykonanie? Podobno ciekawy spis krzyży z choroskiej parafii został opublikowany w książce "Parafia rzymskokatolicka w Choroszczy. 550 lat-księga jubileuszowa" pod redakcją ks. Tadeusza Kasabuły i ks. Adama Szota. Jeśli ktoś z czytelników chciałby ją sprzedać, chętnie kupię.

***

Przypomniałem sobie, że po sąsiedzku do opisywanych miejscowości, w miejscowości Porosły, która z wioski przekształciła się, podobnie jak Krupniki, w sypialnię Białegostoku stoi równie ciekawy krzyż przydrożny, prawosławny o metryce o 20 lat późniejszej od opisywanych na blogu krzyży spod Choroszczy. Został postawiony w roku 1913. Stylistyka jego zdobień wyraźnie odbiega od krzyży prezentowanych na powyższych zdjęciach.