niedziela, 4 sierpnia 2024

"Kamienie musiały polecieć..." - to trzeba przeczytać

 Nie spodziewałem się, że ta książka będzie taka.

Wciągająca.

Poruszająca.

Ciekawa.

Osobista.

A jednocześnie najważniejsza dla mnie, jeśli chodzi o przeczytane dotychczas teksty dotyczące relacji Polacy-Białorusini, katolicy-prawosławni, a także żołnierze wyklęci/bandy - ludność cywilna. Każdy z tych zazębiających się kontekstów tworzy tę opowieść.

Pierwszy raz usłyszałem o autorce od Iwony Zinkiewicz. Był 2014 rok. Siedzieliśmy w kawiarni Esperanto na białostockim rynku, gdzie namawiałem moją koleżankę na wspólne zorganizowanie autokarowej wycieczki śladami Mirysa. O bieżeństwie jako takim wiedziałem już wcześniej, ale nie wiedziałem, że jest osoba, która zbiera relacje rodzinne dotyczące tego okresu. Napisałem wówczas do Anety, a ona opublikowała moją relację w formie wywiadu. W mojej gorzowskiej rodzinie temat bieżeństwa jednak nie istniał. Wydaje mi się, że jedynie powojenna historia (świebodzińska, gorzowska, trochę moryńska) była tym, co mentalnie tworzyło nasze rodzinne myślenie o korzeniach. Czasy przedwojenne były pewnego rodzaju mitem. Opowieści mojej prababci, która pewnego razu pojawiła się w naszym gorzowskim życiu, o czasach przedwojennych w Pińsku też takim mitem się stały w mojej wyobraźni. Zwłaszcza, że Pińsk znajdował się w ZSRR, czyli gdzieś w niedostępnym i raczej mało przyjaznym miejscu. O epizodzie bieżeństwa w rodzinie mojej praprababci wiedziałem bardzo niewiele i do dziś moja wiedza nie została poszerzona. Gdy czytałem inne wywiady na stronie Anety, a później jej książkę, zdawałem sobie sprawę, że moja historia różni się w znaczący sposób od relacji innych osób. Opowieści o bieżeństwie w żaden sposób nie uformowały mnie w dzieciństwie, odkryte przeze mnie rusińskie korzenie prababci również. Można powiedzieć, że były to raczej moje własne historie rodzinne, które stały się takimi przypadkowo przy okazji poszukiwań genealogicznych.

Jeśli chodzi o tematykę obecnej książki, było ze mną zupełnie podobnie. Nic, co by się z tematyką książki zazębiało nie występowało w mojej rodzinnej historii. Troje dziadków w Niemczech na robotach przymusowych podczas wojny, jedna tylko babcia wraz z Armią Polską przy Armii Czerwonej dotarła do Berlina w charakterze łączniczki. Żadnych patriotycznych historii, jakich wiele można znaleźć w literaturze przedmiotu. Po wojnie dziadkowie układali sobie życie na Ziemiach Odzyskanych. Żadnych "leśnych" w rodzinie nie miałem, konflikty narodowościowe też moją rodzinę po wojnie ominęły. Gdy pod koniec lat 90-ych osiadłem w Białymstoku, miałem poglądy antykomunistyczne wyniesione z domu rodzinnego (mama i wujek w Soldarności przed stanem wojennym z krytycznym stosunkiem do PRLu). Zaczynałem czytywać Józefa Mackiewicza, którego odkryłem dzięki książce Czesława Miłosza "Rok myśliwego" i "Dziennikom" Stefana Kisielewskiego i którego proza wpłynęła mocno na moje myślenie w kategoriach politycznych i ogólnoludzkich. Mackiewicz był przede wszystkim antykomunistą, a najważniejszym jego mottem życiowym było hasło "tylko prawda jest ciekawa". Łaknąłem także informacji o tych wszystkich sprawach, których w PRLowskiej szkole nas nie uczono - o Katyniu, o podziemiu niepodległościowym po wojnie i wszelkich innych ukrywanych bądź przeinaczanych faktach z naszej historii. "Rzuciłem się" na wszelkiego rodzaju lektury, których wcześniej nie miałem szansy poznać.

Przed przyjazdem na Podlasie nie znałem żadnych wyznawców prawosławia. Nie wiedziałem też wówczas, że prababcia była prawosławna zanim wyszła za katolika i że zawarła z pradziadkiem związek małżeński dwukrotnie, najpierw w 1923 w cerkwi w Pińsku, a dwa lata później w kościele, zmieniając wyznanie na katolickie. W Białymstoku szybko stałem się świadom "spraw" buzujących na styku katolicko-prawosławnym. Poznawałem coraz więcej wyznawców tej religii. Zaczynałem czytywać Sokrata Janowicza, Czasopis, a jednocześnie byłem świadkiem scen niepojętego dla mnie napięcia. Z jednej strony słyszałem od miejscowych katolików o niechęci do prawosławnych i Białorusinów (którzy chcieli przyłączenia Białostoczyzny do ZSRR po wojnie), byłem też świadkiem (podczas procesji Bożego Ciała) słów wykrzyczanych przez jednego z uczestników "A teraz pod kościół św. Rocha i pokażemy ruskim". Wiedziałem wówczas, że chodzi o prawosławnych, ale nie wiedziałem co miał na myśli ten, który to wykrzyczał. Z drugiej zaś strony miałem coraz więcej znajomych, koleżanek, kolegów wyznania prawosławnego i nie raz słyszałem z ich ust, jak zła była unia brzeska, a także o tym, że to Jaruzelski uratował tutejszych prawosławnych przed hekatombą, gdyż katolicy podczas karnawału Solidarności rysowali krzyżyki na drzwiach ich mieszkań.

Uważałem i nadal uważam, że pamięć o tych, którzy walczyli po wojnie z systemem komunistycznym jest ważna, że często nie mieli innego wyboru, jak zostać w lesie, ale mam świadomość, że wielu z członków podziemia dokonywało zbrodni, czego najjaskrawszym przykładem jest Romuald Rajs "Bury" i że wielu ludzi podczepiało się pod "leśnych" dla zwyklego rabunku i załatwiania spraw osobistych. Oburza mnie więc wynoszenie "Burego" na piedestał, marsze organizowane w Hajnówce niejako w kontrze wobec potomków osób mordowanych po wojnie, czy budowanie pamięci historycznej w kolorach biało-czarnych. Wcale nie uważam, że w Białymstoku musi być ulica Łupaszki i razi mnie, że pomnik poświęcony pomordowanym furmanom w Puchałach Starych można było postawić przy ogrodzeniu cerkwi na Antoniuku, ale już nie w centrum miasta. Jestem za odkrywaniem prawdy, ale nie za polityką historyczną.

Uważam, że nie ma innego wyjścia, jak rozmawiać o historii bez uprzedzeń i w szacunku dla innych poglądów. W odkrywaniu historii powinno być miejsce dla różnych, często sprzecznych narracji. Nikt nie ma i nie powinien mieć monopolu na prawdę.

Teraz więc może o tym, dlaczego książka Anety Prymaki-Oniszk tak mi się spodobała. Autorka swoją narrację wyjaśniającą istotę trudnych stosunków polsko-ruskich oparła na wydarzeniu z maja 1945 roku, kiedy zamordowany został jej dziadek Aleksander w Łosośnie. Ale sięgnęła do czasów też znacznie wcześniejszych, opowiadając w sposób bardzo szczegółowy o zawiłych relacjach międzykulturowych i międzywyznaniowych na naszych terenach.

Łosośna nieopodal Kuźnicy Białostockiej to miejsce oddalone od dotychczas opisywanych w literaturze historycznej wydarzeń powojennych, takich jak mord prawosławnych furmanów w Puchałach Starych, palenie wsi w okolicach Bielska Podlaskiego, czy zabójstwa w okolicach Choroszczy po II wojnie światowej. Dla mnie więc ma ta książka dużą wartość poznawczą.

Ile emocji musiało kosztować pisanie o losach swojej rodziny? Trudno to sobie wyobrazić, dla kogoś kto nigdy tego nie robił.  A tu jeszcze tak trudny temat, jak zabójstwo dziadka. Nie wiem jak to jest, gdy pisze się o historiach zamiatanych dotychczas pod dywan, gdy jest się członkiem mniejszości, gdy trzeba przełamywać dominującą narrację o czasach powojennych, wciskać się w nią z odmiennym spojrzeniem na historię. Wielki szacunek odczuwam do autorki za to, że zdecydowała się na przysłowiowe pot, krew i łzy i napisała tę książkę.

Szacunek również za szeroką kwerendę archiwalną przeprowadzoną na potrzeby tej książki. To wiele godzin i dni siedzenia w archiwum i ślęczenia nad interpretacją odnalezionych dokumentów w zaciszu domowym.

Ale najważniejsze jest to, że w odkrywaniu prawdy o przyczynach zabójstwa dziadka autorka nie cofała się przed rozmową z potencjalnymi oponentami, członkami rodzin katolickich z okolicy Łosośnej, autorami dokumentów sławiących działania podziemia, nie cofała się przed konfrontacją. Dzięki temu książka, choć pisana z tak osobistej pozycji zawiera maksymalną dawkę obiektywizmu, jaką można było sobie zamarzyć. Co z tego wszystkiego wyszło? Przeczytajcie, a nie pożałujecie.

Aneta Prymaka-Oniszk "Kamienie musiały polecieć. Wymazywana przeszłość Podlasia", Wołowiec, 2024

sobota, 20 lipca 2024

Bardzo ważna książka A. Cz. Dobrońskiego

O ile dobrze pamiętam, po raz pierwszy miałem bezpośrednią styczność z potomkami podlaskich Żydów, których dziadkowie wyemigrowali z Polski w okresie dwudziestolecia miedzywojennego, dopiero w zeszłym roku. Wcześniej wszyscy turyści, których oprowadzałem lub obwoziłem wywodzili się z wcześniejszej emigracji, której szczyt przypadł na przełom XIX i XX wieku. Dla nich ważna była historia Białegostoku przed I wojną światową podczas zaboru rosyjskiego, czasy pogromów 1905 i 1906 roku, rozwoju przemysłu włokienniczego. Niewiele ich natomiast obchodziła sprawa napięć między społecznościami polską i żydowską podczas odzyskiwania niepodległości, szkół z językiem hebrajskim, aliji do Izraela. Holocaust zaś dotyczył z reguły dalszych krewnych, z którymi ich ojcowie i dziadkowie już z reguły nie utrzymywali żadnych kontaktów lub jeśli te kontakty były podtrzymywane, to były bardzo rzadkie. Para, którą oprowadzałem w zeszłym roku, pamiętała jeszcze opowieści swoich dziadków z Białegostoku i Łomży, które dotyczyły czasów polskich. Poza identyfikowaniem adresów, gdzie ci przodkowie mieszkali, gdzie działali w organizacjach halucowych, poza odnajdywaniem nagrobków na cmentarzach w Łomży i Białymstoku, bardzo ważnym punktem programu była wycieczka śladami walk w getcie białostockim w roku 1943. Wówczas zdałem sobie sprawę bardzo wyraźnie, jak Białystok nie upamiętnia tych wydarzeń. Miejsca te, opisywane w literaturze, istniejące bądź już nie istniejące, poza pojedynczymi wyjątkami w żaden sposób nie są oznaczone w przestrzeni miejskiej. Chwała więc twórcom Szlaku Dziedzictwa Żydowskiego w Białymstoku za to, że taki szlak swego czasu powstał, ale Białystok powinien mieć również szlak powstania w getcie białostockim! W zeszłym roku podczas obchodów 80-rocznicy tego wydarzenia, odbyło się w mieście wiele imprez. Podczas spaceru szlakiem walk w getcie, który organizowała moja koleżanka Anna Kraśnicka, mimo sierpniowego upału zgromadziło się około 200 osób, co jest bardzo dobrą liczbą, jeśli chodzi o Białystok. To budujące, że białostoczanie interesują się historią społeczności, która została wymazana z tkanki miejskiej. Warto jednak, aby walki w białostockim getcie, zostały upamiętnione w sposób trwały.

Przy okazji zeszłorocznych obchodów wydano również kilka książek dotyczących tematyki żydowskiej i ja właśnie o jednej z nich chciałbym wspomnieć. Pozycję "Kobiety w białostockim getcie" Adama Czesława Dobrońskiego przeczytałem dopiero niedawno, choć od prawie pół roku czekała na mojej półce z książkami do przeczytania. Cóż zrobić, piętrzy się na niej dość spory stos. Dlaczego uważam, że ta książka jest ważna? Po pierwsze, ukazało się już wiele pozycji wspomnieniowych tych, którzy przeżyli białostockie getto, jedno poważne opracowanie literatury białostockiego getta, a także książka Szymona Datnera, który dość szczegółowo opisał przebieg powstania w białostockim getcie. Jednak nie znam pozycji, która opisywałyby tak dokładnie życiorysy tych, którzy za konspirację w getcie odpowiadali i którzy poprzez swoje działania do wybuchu walk w getcie doprowadzili. Nazwiska Chajki Grossman i Bronki Klibańskiej były znane tym, którzy przeczytali chociażby pierwszą powojenną relację z walk w getcie Szymona Datnera. Ale były to tylko nazwiska. Tu mamy przedstawione ich życiorysy, motywacje, spisane przeżycia wewnętrzne, a także dalsze, powojenne już losy. Kto interesuje się historią Białegostoku, zetknął się na pewno także z historią Ewy Kracowskiej, tu tak dokładnie i szczegółowo przedstawioną. Przyznam, że nie wiedziałem do tej pory zbyt wiele o Mirze Becker, więc ta część książki ma dla mnie podwójną wartość.

Po drugie, nie jest to tylko książka o kobietach w getcie. Bronka Klibańska kochała się w Mordechaju Tenenbaumie-Tamaroffie i jej wspomnienia siłą rzeczy dotyczą również przywódcy białostockiej żydowskiej konspiracji. Ale męskim bohaterem książki jest też Josef Makowski, późniejszy mąż Ewy Kracowskiej. Mamy w książce żywych ludzi, z krwi i kości, marzących, kochających, popełniających błędy. Jednym z głównych celów nazistów było odczłowieczenie ofiar. Książka, jak ta, stawia je na piedestale człowieczeństwa. Mordechaj Tenenbaum-Tamaroff był dla mnie dotychczas nieznanym, tragicznie poległym bohaterem białostockiego getta. Teraz mam wrażenie, że choć trochę go poznałem jako człowieka.

Po trzecie wreszcie (to dla tych, którzy umniejszają znaczenie powstania w białostockim getcie, twierdząc, że wzięła w nim udział jedynie garstka Żydów i Żydówek), książka pokazuje, że walka z bronią o przeżycie lub tylko godną śmierć nie była wcale popularna wśród Żydów. Białostocki Judenrat stał do końca na stanowisku, że tylko praca dla Niemców, bycie użytecznym, pozwoli przeżyć wojnę. My dziś wiemy, że Auschwitz, Treblinka i Majdanek zdarzyły się naprawdę. Wówczas bardzo trudno było w to uwierzyć. Taka wiedza wielu doprowadzała do apatii. Miałem okazję ostatnio, dzięki uprzejmości rodziny, przeczytać wspomnienia Izzy'ego Lautenberga, który przez pewien czas pracował, jako policjant w łódzkim getcie. Tam powstanie nie wybuchło, a większość mieszkańców została zamordowana w obozach zagłady, do końca wierząc, że bierność doprowadzi ich do końca wojny. Dlatego, niezależnie od tego, że nie udało się w Białymstoku zmobilizować większości do czynnego oporu, warto pamiętać o tych, którzy postanowili stawić opór nazistowskiemu szaleństwu.

Adam Czesław Dobroński "Kobiety w białostockim getcie. "Jak smutno strasznie żyć"", Białystok, 2023

sobota, 13 lipca 2024

Krzyż przy drodze Kopciówka-Olszanka i krzyże w Kopciówce

Podczas jednej z ostatnich wycieczek genealogicznych, której celem było odnalezienie konkretnej rodziny w Kopciówce w parafii Suchowola, gdy opuściliśmy wioskę i jechaliśmy drogą do Suchowoli, uwagę moją przykuł kamienny krzyż stojący przy drodze po prawej stronie, niedaleko wsi Olszanka. Moja ciekawość zmieniła się w zdumienie, gdy podszedłem do krzyża. Data na krzyżu wskazywała bowiem rok 1859. Nie przypominam sobie, abym widział wcześniej tak stary, datowany krzyż na terenach wiejskich na Podlasiu. Krzyż nosi napis "Za dusze zmarłych". Nieznany jest niestety autor inskrypcji.


Co ciekawe w samej Kopciówce znajdują się bardzo ciekawe krzyże przydrożne o nieco nowszej metryce. Jeden z nich został wykonany przez Piotra Radkiewicza, pochodzącego z Okopów, który żył w latach 1884-1957. Zasłynął jako autor pięknie rzeźbionych krzyży rozsianych po Ziemi Sokólskiej.


Ale we wsi znajdują się i inne krzyże przydomowe. Część z nich wykonał urodzony w roku 1909 w Kopciówce Kazimierz Jurgielewicz, jak wskazał Grzegorz Ryżewski w jednym ze swych artykułów zamieszczonych na facebookowej stronie Fundacji Ochrony Zabytków "Na Rubieży". Oto kilka przykładów.


krzyż przed domem rodziny Jurgielewiczów z 1958 roku wykonany przez Kazimerza Jurgielewicza, prawdopodobnie dalekiego krewnego tej rodziny


krzyż z 1945 roku poświęcony pamięci Wincentego i Wiktorii Hakałów


krzyż rodziny Karnych z 1946 roku z nietypową inskrypcją "Jezusje Synu Dawjdów Zmiłojsie Nad Nami"


zniszczony krzyż upamiętniający Zofię Dziemian, zmarłą w roku 1932

środa, 12 czerwca 2024

Mój antenat był kowalem

Genealogią swoich przodków Janiszewskich nie zajmowałem się od prawie 20 lat. W zamierzchłych czasach, gdy stawiałem swoje pierwsze kroki w genealogii, jeździłem do Centrum Historii Rodziny w Warszawie, aby przeglądać mikrofilmy z parafii rzymskokatolickiej w Skórkowicach. Przejrzałem wówczas wszystkie dostępne księgi metrykalne z tej parafii i między innymi znalazłem akt ślubu Ignacego Franciszka Januszewskiego, mego 3xpradziadka z Antoniną Szokalską (moją 3xprababcią) w roku 1861. To był najstarszy dokument dotyczący mych przodków Janiszewskich, jakim do niedawna dysponowałem. Ignacy Franciszek nie pochodził bowiem z parafii Skórkowice. W akcie ślubu zapisano, że urodził się w Reczkowie, a mieszkał w Aleksandrowie z rodzicami czynszownikami. Reczków należał do parafii w Skotnikach, a ja przed następne kilkanaście lat nie zajrzałem do ksiąg metrykalnych tej parafii i nie kontynuowałem poszukiwań dokumentów tej linii rodziny. Czytelnik pewnie zauważył, że piszę o swoich przodkach Janiszewskich, a Ignacy Franciszek nosił nazwisko Januszewski. To nie pomyłka, w metrykach parafii skórkowickiej to nazwisko pisane jest w obu formach, jednak moja babcia zawsze mówiła o swych przodkach Janiszewskich i taką formę tego nazwiska przyjąłem. Rodzicami Ignacego Franciszka byli Idzi Januszewski i Katarzyna Januszewska z Kowalskich. Wówczas jeszcze, czytając iż byli czynszownikami nie przypuszczałem, że natknę się na kowala wśród mych przodków. Miałem już wśród nich rybaka oraz młynarza, ale na kowala nie natknąłem się wcześniej.

Wraz z upływem czasu metryki parafii rzymskokatolickiej w Skotnikach, jak i wielu innych parafii województwa łódzkiego zostały w dużej mierze zindeksowane i znajdują się w Genetece. Pozwoliło mi to w prosty sposób odnaleźć akt urodzenia Ignacego Franciszka.


I tu pierwsza niespodzianka. Idzi Januszewski, 31-letni ojciec Ignacego Franciszka został zapisany jako kowal. Człowiek legitymujący się profesją kowalską z reguły posiadał wyższy status materialny we wsi. Czy tak było z Idzim? Tego nie wiem.  Gdy w roku 1844, a więc trzy lata po Ignacym Franciszku rodziła się w Reczkowie jego siostra Agnieszka, Idzi został zapisany jako rolnik. Ale w roku 1850 rodzina Idziego i Katarzyny mieszkała w Wójczynie. Gdy urodziła im się córka Marianna, Idzi ponownie zapisany został jako kowal w metryce urodzenia córki, jak i w jej akcie zgonu 2 lata później. 

33-letni Idzi Januszewski ożenił się z 17-letnią Katarzyną Kowalską w Skotnikach w roku 1838. Już wówczas zapisany został, jako kowal. Idzi Januszowski urodził się w Barkowicach w parafii Sulejów, jako syn Piotra Januszewskiego i Agnieszki. Piotr, jak wynika z metryki ślubu jego syna, zmarł w wojsku. Jakim wojsku i kiedy? Czy podczas powstania listopadowego?

Katarzyna Kowalska zaś urodziła się w Przyrąbie w parafii Rzejowice, jako córka Antoniego Kowalskiego i Marianny z Daniszewskich. W momencie ślubu mieszkała w Ojrzeniu z rodzicami.

Wygląda na to, że antenaci z rodziny Janiszewskich nie należeli do tych, którzy przywiązują się do jednego miejsca zamieszkania.