sobota, 3 października 2015

Zdarza się raz na dłuższy czas

Zaczyna się rozdziałem o wyprawie Amerykanki Louise Arner Boyd na Polesie w roku 1934. Czytałem wzmianki o niej w 59 numerze Karty, gdzie można obejrzeć zdjęcia przedwojennego Polesia wykonane przez paru innych fotografów, ale nie zanotowałem w pamięci. Okazuje się, że podróż przez Polesie samochodem w roku 1934 przy słabej infrastrukturze drogowej była iście pionierska. Opisy bazy hotelowej (w jednym z najbardziej luksusowych wówczas hoteli nie zmieniano pościeli po poprzednich gościach) wciągają i robią wrażenie. Zwłaszcza, że autorka co chwila wplata w tekst dygresje: a to o antycznych wyprawach Herodota, o przewodniku  po Polesiu Michała Marczaka z 1935 roku, o Witalu Jaŭtuchowiczu, miłośniku i zbieraczu starożytności, który jeździł z autorką po Polesiu, czy o Wiaczesławie Wereniczu, autorze niezwykłej książki o zanikającym słownictwie i nazwach miejscowych Polesia - "Poleskiego archiwum". Tak bardzo ze względu na genealogię interesuję się Polesiem, ale historii tych nie znałem wcześniej. 

Miłośnicy książek (są jeszcze tacy) wiedzą, że pozycje czytane na pojedynczym wdechu zdarzają się co kilka tytułów. Częściej lub rzadziej, ale są. Ja chciałbym opowiedzieć tym razem o książce wielokroć bardziej wyjątkowej, która dostała się w me ręce w tegoroczne wakacje. Nie czytałem jej jednym tchem, ale tylko dlatego, że każda z opowiadanych historii wymagała zatrzymania się, cofnięcia, przywołania zapisów z własnej pamięci. A jest to książka opisująca historie, które znałem w innym świetle, żyłem nimi ostatnio lub trochę dawniej, znałem osoby przywoływane na jej kartach bądź tylko słyszałem o nich, losami niektórych z nich interesowałem się żywo, byłem w miejscach, które przywoływała autorka albo chciałem w nich być i nie zrealizowałem dotychczas swych marzeń. O niektórych osobach bądź miejscach nie wiedziałem nic, tym bardziej więc książka mnie wciągnęła. Słowem nie spodziewałem się, że prezent, który dostałem od siostry okaże się aż tak interesującą pozycją.

Książka Małgorzaty Szejnert "Usypać góry. Historie z Polesia".

Autorka napisała książkę po wielu latach badań, ale i wypraw na Polesie. Przewijają się w niej osoby, które były Małgorzaty Szejnert przewodnikami na miejscu, ale jedna z nich występuje w książce w kilku miejscach, jako znawca i ten, do którego można się odwołać w każdej sprawie, bo prawie o wszystkim, co związane z historią Polesia ma pojęcie. Edward Złobin. Po raz pierwszy pojawia się w książce, jako archiwista, który spisał nazwy wszystkich ulic w Pińsku. Na kartach książki z reguły siedzi w pińskim muzeum i coś przegląda, gdy trafia na niego autorka. Wyjaśnia znaczenie miejscowej nazwy Sobaczka, cytuje z pamięci historię Poczapowa, a gdy potrzeba opowiada historię nagrobka Napoleona Ordy. Jest znany z bardzo dobrej znajomości pińskich Żydów, więc bardzo często cytuje go autorka w rozdziale im poświęconym. Edward. Cóż bym ja wiedział o Polesiu, gdyby nie on? Nie odbyłbym najważniejszej, z punktu widzenia poznawania Pińska i odkrywania korzeni mej rodziny podróży pociągiem, od opisu której zaczyna się ten blog. Znajomości poleskie, które zawarłem, większość dzięki Edwardowi. Mosze Aszpiz, Leon Bortnowski. Były to kamienie milowe w poznawaniu historii mej rodziny.

W jednym z rozdziałów książki autorka próbuje rozwikłać tajemnicę fotografii przedstawiającej dwór Wysłouchów w Perkowiczach. Głównym bohaterem opowieści jest Stanisław Wysłouch. Nie słyszałem wcześniej o tym człowieku, ale autorka nie poprzestaje na nim przywołując jego brata Franciszka w którego "Echach Polesia", czy "Opowieściach poleskich" zaczytywałem się pasjami, chłonąc z wypiekami na twarzy opisy poleskiej przyrody i ludzi. Jak napisałem wyżej jedna opowieść jest okazją do snucia najrozmaitszych dygresji. Dowiadujemy się więc o armacie szwedzkiej z początku XVIII wieku odnalezionej niedaleko majątku i o jej dalszych losach, o rodzinie Terleckich, potomków prawosławnego biskupa, jednego z protagonistów podpisanej w 1596 roku unii brzeskiej między rozdzielonymi kościołami katolickim i prawosławnym. Znajduję też tutaj wzmiankę o Ninie Łuszczyk-Ilienkowej, autorce jednej z najważniejszych dla mnie książek o Pińsku "Pińsk. Elektrownia. Mam 10 lat", która w Perkowiczach, gdzie za czasów sowieckich był już dom dziecka, pracowała jako księgowa.

Jest też w książce opowieść o Skirmuntach, Romanie i Henryku, ostatnich z tych, którzy trwali na ziemi przodków do czasu ostatecznego wchłonięcia jej przez ekspansywne państwo sowieckie. A skoro o Skirmuntach, to nie może zabraknąć również wzmianek o Konstancji Skirmunt. I znów pojawia się nazwisko Niny Łuszczyk-Ilienkowej i jej syna Wiaczesława, który zadbał o upamiętnienie osoby Romana Skirmunta w porzeckim parku.

Miasteczko Motol i Weizmannowie z kolei, wydobywają z mojej pamięci poznanego parę lat temu Aviego Weizmanna, potomka tej zasłużonej dla Izraela rodziny, który wracał podczas swych opowieści do czasów sprzed I wojny światowej, gdy Weizmannowie mieszkali w Motolu.

Z Motola przenosimy się do opisów ruchów sekciarskich na Polesiu i ich znaczenia po I wojnie światowej na zapadłych, bagnistych terenach zmienionych zupełnie po rewolucji, autorstwa entografa i badacza Polesia Józefa Obrębskiego. Okazuje się że protestanckie odłamy chrześcijaństwa były prawdziwą ostoją duchową dla ludzi w czasach Związku Radzieckiego, a i dziś mają się nieźle. Świetna i ciekawa kontynuacja interesujących opisów Obrębskiego.

Nie zabraknie w książce historii księży katolickich, utrzymujących trwanie religii na Polesiu za czasów Związku Radzieckiego, z najsłynniejszym z nich, ks. Kazimierzem Świątkiem, wejdziemy w świat przedwojennych dóbr radziwiłłowskich i angielskiego oryginała - de Wiarta opisywanego choćby przez Józefa Mackiewicza. Są i Dereszewicze Kieniewiczów, potraktowane przez autorkę nieco ironicznie.

Czy książka ma wady? Ma. Nie rozumiem choćby czemu miało służyć zamieszczenie rozdziału o kołtunie, tak jakby ta choroba (ba! - zjawisko) było charakterystyczne szczególnie dla Polesia. Ale jest to wada niewielka w porównaniu z całą zawartością książki.

Moja fascynacja Polesiem wciąż trwa. Mimo, że byłem w Pińsku dwukrotnie, chętnie odwiedziłbym to miasto raz jeszcze. Jego czar (poza korzeniami rodzinnymi) uświadomił mi cytat z "Imperium" Ryszarda Kapuścińskiego, zamieszczony w ostatnim rozdziale książki, poświęcony osobie Szwedki Marii Söderberg: "Moje pierwsze spotkanie z Imperium odbywa się przy moście łączącym miasteczko Pińsk z Południem świata".  Coś w tym jest. Miasto leżące nad morzem, które powstaje podczas wiosennych roztopów rzeczywiście wydaje się takim łącznikiem.

Jestem książką wciąż zachwycony i uważam, że jest to pozycja typu "must be read" dla wszystkich w jakiś sposób zainteresowanych Polesiem.

Małgorzata Szejnert "Usypać góry. Historie z Polesia", Wydawnictwo Znak, Kraków, 2015

środa, 9 września 2015

Dzięki pomocy innych genealogów ...

Kiedy w zeszłym roku skontaktował się ze mną pan Rafał, nie sądziłem, że tak dużo dowiem się o losach najstarszej siostry prababci Antoniny Krupy z Krzysztofików, Elżbiety. Moja ś.p. babcia nie wiedziała nic o swojej ciotce, gdy jeszcze miałem możliwość pytać. Internet to potęga, mógłbym po raz kolejny powtórzyć.

W tym roku na wiosnę dzięki panu Rafałowi, ustaliłem z dużym prawdopodobieństwem, jak nazywali się 4xpradziadkowie w linii Krzysztofików, czyli pradziadkowie Antoniny i Elżbiety. Jeszcze 28 czerwca 2013 roku pisałem:


"Przejrzenie duplikatów ksiąg stanu cywilnego parafii Sławno Opoczyńskie za lata 1834-1850 pozwoliło rozwiać wątpliwości. Stanisław urodził się 14 listopada 1841 roku. Musiał być najmłodszym dzieckiem Bonifacego Krzysztofika i Magdaleny bądź Marianny lub też Małgorzaty (w różnych odnalezionych metrykach kobieta ta występuje pod trzema różnymi imionami), gdyż po nim nie odnalazłem już żadnej metryki urodzenia dzieci Bonifacego."

Wspomniany Stanisław to ojciec Antoniny, czyli mój prapradziadek. Pan Rafał zaś podesłał odnalezioną metrykę ślubu 3xpradziadków.

Ślub miał miejsce w Zachorzowie 29 stycznia 1823 roku. Wspomniany wyżej Bonifacy występuje pod imieniem Bonawentura, które jest innym wariantem tego samego imienia. Jego żoną zostaje zaś Małgorzata Martyka. Z dużym prawdopodobieństwem więc, to właśnie imię nosiła 3xprababcia. Jeśli kiedyś sięgnę do metryk z parafii Sławno Opoczyńskie z okresu przed 1834 rokiem, być może ostatecznie potwierdzę, iż nie istniało na jej terenie inne małżeństwo Krzysztofika i Martyki o imionach, jak we wspomnianej metryce ślubu. Według niej moimi 4xpradziadkami byli:

Franciszek Krzysztofik i Salomea z Rudkowskich z Zachorzowa oraz Józef Martyka i Franciszka Jakobczyk, również mieszkający na gospodarstwie w Zachorzowie.

***

Niedawno skończyłem przeglądanie płyty DVD zawierającej "Akta stanu cywilnego parafii rzymskokatolickiej w Odolanowie z lat 1808-1874", otrzymanej dzięki Krystynie, z którą być może mam wspólne korzenie w wieku XVIII, kto wie? 1,5 roku przeglądania w wolnych chwilach 162 plików zapisanych w pdfie! Potrzeba determinacji do takiej systematyczności i zaangażowania. Nie są to kompletne zbiory ksiąg. Z lat 1815-1816 płyta zawiera tylko ekstrakty dokumentów. Z lat 1813-1814 tylko zgony, ekstrakty dokumentów i zapowiedzi ślubów, z lat 1807-1813 tylko urodzenia i ekstrakty dokumentów. Ale i tak ogrom danych genealogicznych znajdujących się na płycie jest nie do przecenienia. W jednym z dokumentów z początków XIX wieku odnalazłem nawet informację o ślubie białostoczanina osiadłego na terenie parafii odolanowskiej, niejakiego Lenczewskiego.

Dzieliłem się już radością z odnalezienia aktu zgonu 4xpradziadka Jana Uzarka. Przejrzenie pozostałych plików pozwoliło mi poczynić dalsze ustalenia i cofnąć informacje o bezpośrednich przodkach o jedno pokolenie wstecz.

W roku 1823 odnalazłem akt ślubu Jana z Rozalią z Kubiców. Odbył się 22 listopada w kościele odolanowskim. Jan Uzarek (zapisany jako Usarek) - wdowiec i Rozalia z Kubiców  - panna, w chwili ślubu mieli odpowiednio 31 i 20 lat i mieszkali w Garkach. Jako profesję małżonków wpisano Gospod., czyli gospodarze. Świadkami na ślubie byli Marcin Usarek i Andrzej Kociński. Niestety w metryce nie wpisano imion i nazwisk rodziców nowozaślubionych. Ale  sam zapis daje pośrednie wskazówki dotyczące poprzedniej żony Jana. Skoro wziął bowiem ślub w roku 1823, to z dużym prawdopodobieństwem musiała ona zakończyć ziemski żywot w tym samym roku lub niewiele wcześniej. Liczne rodziny na ówczesnej wsi wymagały rąk męskich i kobiecych do utrzymania gospodarstwa. Ślub zawierano z reguły dość szybko po zgonie poprzedniego małżonka.

Rzeczywiście, w roku 1823, 14 września w Garkach, przy połogu umarła 36-letnia chałupniczka Katarzyna z Jarzągów z męża Jana Usarka. Jednak w zapisach z września roku 1823 nie odnalazłem żadnej adnotacji o narodzinach, czy też zgonie dziecka Jana i Katarzyny. Aby mieć pewność, że Katarzyna była poszukiwaną przeze mnie żoną Jana, powinienem odnaleźć akta urodzenia dzieci Jana i Katarzyny, wymienionych w akcie zgonu Jana Uzarka z 1854 roku: Katarzyny, Józefa, Barbary i Jana.

Nie odnalazłem akt urodzenia Katarzyny i Józefa, z powodu braków na płycie ksiąg z okresu, który mnie interesował, ale już pod datą 3 maja 1819 roku odnalazłem akt urodzenia Barbary Uzarek, córki Jana Uzarka i Katarzyny z Jarzągów, 24 sierpnia 1821 roku zaś akt urodzenia Jana Uzarka, brata rodzonego Barbary. Odnalazłem także akt urodzenia Michała Uzarka, co do którego wyraziłem swoje wątpliwości w artykule o Janie Uzarku.  Michał urodził się 1 października 1824 w Garkach z Jana i Rozalii. Barbara i Jan okazali się więc starsi w porównaniu z zapisami w metryce zgonu swego ojca z roku 1854. Trudno w 100 % podać przyczynę dlaczego tak się stało. Nie znamy bowiem okoliczności spisywania tej metryki i powstania pomyłki. Być może osoba podająca dane o dzieciach Jana Uzarka nie orientowała się dokładnie w sprawach rodzinnych zmarłego.

To jednak nie był koniec mych ustaleń. W zapowiedziach ślubów z roku 1814 odnalazłem bowiem taki oto zapis:

"z Bogdaju
Roku tysiącznego osmsetnego czternastego dnia dziewiątego miesiąca stycznia w niedzielę
My, Urzędnik Stanu Cywilnego Gminy Odolanowskiey, powiatu odolanowskiego w Departamencie Kaliskiem udawszy się przed drzwi głowne w miescie do domu gminnego o godzinie dwunastey w południe donieslismy ogłosielismy po pierwszey raz rozeszło przyrzeczenie małżeństwa między wdowcem Janem Usarkiem liczącym lat dwadzieścia jeden, gospodarz wsi Garkach zamieszkały, syn Macieia Usarka i Rozalii z Markowskich spłodzonem synem z iednej, a wdową Katarzyną Cierpkową z Jarzągów, lat trzydziesci trzy mającą, gospodynią wsi Bogdaiu zamieszkałą, córką Macieia Jarząga iuż zmarłego i Barbary Szewczyków z drugiej strony. ..."

Zwraca uwagę duża różnica wieku między przyrzekającymi sobie małżeństwo - 12 lat. Co ciekawe zarówno Jan, jak i Katarzyna są we wdowieństwie. Niestety nie odnalazłem żadnych zapisów dotyczących pierwszej żony Jana. Ale dowiedziałem się przynajmniej, że Rozalia z Kubiców, moja 4xprababcia była dopiero trzecią, a nie drugą żoną mego 4xpradziadka.

Ostatnim znaleziskiem był dokument spisany 31 października 1812 roku, stanowiący ekstrakt aktu urodzenia Jana Uzarka. Wynika z niego, że urodził się 8 lipca 1772 roku w Garkach z pracowitego Macieja Uzarka i żony jego Rozalii.

Moi 5xpradziadkowie w tej linii to Maciej Uzarek i Rozalia z Markowskich. Otrzymałem sporo nowych informacji, stanowiących bazę do dalszych poszukiwań. Dzięki wizycie w AA w Poznaniu wiem, że dostępne księgi metryczne z Odolanowa sięgają dużo dalej w przeszłość, a więc jest w czym szukać.

Ciekaw jestem do jakich ciekawych odkryć genealogicznych doszli inni czytelnicy bloga. Może odkrycia te też są związane z parafiami tu wzmiankowanymi: Sławnem Opoczyńskim i Odolanowem?

niedziela, 23 sierpnia 2015

Bieszczady

Nie chciałbym wymądrzać się na temat Bieszczadów. Byłem tam tylko przez tydzień. Na zobaczenie wielu ważnych miejsc nie starczyło czasu. Nie sposób było dotrzeć do wielu tych mniej ważnych, nasiąknąć klimatem, poznać ciekawych ludzi gór. Ale nawet po tak krótkim czasie mam swoje spostrzeżenia, ulubione miejsca, wspomnienia i wiem już czym są Bieszczady w rzeczywistości, a nie tylko w wyobrażeniu. Być może moje uwagi kogoś rozśmieszą, wydadzą się zbyt płytkie tym, którzy znają Bieszczady od podszewki, ale mam nadzieję, że mogą być ciekawe dla osób, które w Bieszczadach jeszcze nie były lub dla tych, które opisywane miejsca widzą trochę inaczej.

Jeszcze przed wyjazdem nie raz słyszałem opinie, że Bieszczady już nie są tak dzikie, jak kiedyś lub, że szlaki w tych górach są przeludnione. Trudno jest mi się wypowiadać w pierwszej kwestii, gdyż nie znam innych Bieszczadów, niż tegorocznych, ale gdybym miał porównać je z Tatrami sprzed lat 20-u, Peninami bądź nadbałtyckimi kurortami, jest to wciąż miejsce mogące uchodzić za dzikie. Na szlakach górskich wcale nie spotykaliśmy tłumów (poza wejściem na Tarnicę, ale i tu nie musieliśmy stać w kolejce, jak słyszy się o wejściach na niektóre szczyty na przykład w Tatrach). Faktem jest, że szlaki prowadzące na ten najwyższy szczyt Bieszczad są mocno "zryte" przez buty turystów. Bieszczadzki Park Narodowy zabezpieczył je informując na towarzyszących ogrodzeniom tablicach o planach odtworzenia zniszczonej roślinności bieszczadzkiej. Chciałbym również dodać, że w Bieszczady pojechaliśmy w trakcie rekordowych tegorocznych upałów, które mogły odstraszyć od chodzenia po górach potencjalnych turystów, co sprawiło w rezultacie, że nie przyjechało ich tyle co zwykle. Ale to tylko dywagacje, których nie jestem w stanie sprawdzić w tym momencie.

"Sosnowy Dwór" w Krzywym koło Cisnej, gdzie mieściła się nasza baza noclegowa miał komplet turystów. Jest to miejsce czyste, bardzo wygodne, gdzie można się dobrze wyspać, posiedzieć w fotelu bądź na tarasie z kawą i książką, zjeść kiełbaski z ogniska, czy pograć w piłkę na nieopodal położonym boisku. W cenę pobytu wliczone są również śniadania. Mogę stwierdzić, że je się tam smakowicie (wędliny wysokiej jakości, jajecznica - palce lizać, serki wyrabiane na miejscu przez spiritus movens miejscowych kulinariów - panią Izę, rosół na kaczce, którego pewnego dnia dostaliśmy do obiadu - delicious).

Podkreślam sprawy kulinarne, gdyż niestety dobrze, smacznie i zdrowo zjeść w Bieszczadach nie było nam łatwo. Gdy trafialiśmy do miejsc, gdzie nam smakowało, porcje były niewielkie, zaś tam gdzie karmiono obficie, zazwyczaj były to potrawy średniego lotu. Było więc raczej przeciętnie.

To co oferują Bieszczady i jest niepowtarzalne to widoki górskie. Odsłonięte połoniny sprawiają, że przed naszymi oczami rozciągają się dalekie górskie krajobrazy. Wchodzimy na szczyt i możemy nie schodząc niżej iść przed siebie i zachwycać się różnymi odcieniami żółci, zieleni, a w końcu szarości. Są też bardziej strome podejścia dla osób lubiących wysiłek. W ciągu krótkiego tygodniowego czasu udało nam się na przykład wejść na Jawornik, gdzie wejście od Wetliny jest dość strome, Smerek od od strony Kalnicy (piękne widoki), Tarnicę od Ustrzyk Górnych i Wielką Rawkę oraz Krzemieniec. Podczas ostatniej z wypraw mieliśmy do czynienia z szerokim spektrum pogodowym, jakie można napotkać w górach. Na Wielką Rawkę z wywieszonymi językami wdrapywaliśmy się w upale. Później zaliczyliśmy trójstyk granic na Krzemieńcu i wracając już  z Wielkiej Rawki w stronę schroniska Bacówka musieliśmy pokonywać ścianę deszczu w otoczeniu błyskawic i grzmotów. Siedzieć wkrótce przy kawie i żurku w schronisku było właśnie tym, co można sobie wymarzyć.




Widok z Jawornika (1047 m n.p.m.)


Tarnica (1346 m n.p.m.)


Widok z Wielkiej Rawki (1304 m n.p.m.)

***
W upały ciężko jest chodzić po górach, więc organizowaliśmy sobie przerywniki. Podczas pobytu na basenie w Bystrem koło Baligrodu, wybrałem się na krótką przechadzkę w stronę szosy. Tuż przy niej natknąłem się na ciekawy obelisk.



"tam granica świata.
Za Baligrodem wjeżdża się jak w czarne gardło.
Droga i rzeka to jedno jest i toż samo,
a od rzeki z jednej i drugiej strony
wznoszą się czarne ściany jodeł i smereków"
Aleksander Fredro "Trzy po trzy"

Został postawiony na pamiątkę pobytu Aleksandra Fredry w miejscowości Rabe koło Baligrodu. Rabe od Bystrego dzieli tylko 3 km. A jej dziedzicem ponad 200 lat temu był Jacek Fredro (1770-1828), ojciec poety.

Gdy wróciliśmy wieczorem do Sosnowego Dworu, sprawdziliśmy w dostępnych źródłach i okazało się, że okolice Rabego i Bystrego są na tyle ciekawe, że warto poświęcić im jeden z dni wolnych od wspinaczki.

Zaczęliśmy od Bystrego, gdzie tuż przy szosie Cisna-Baligród położony jest niszczejący stary cmentarz. Do pierwszej wojny światowej stała na nim drewniana cerkiew, ale zniszczona w czasie działań wojennych, nigdy nie została odbudowana - mieszkańcy korzystali z cerkwi w nieodległym Baligrodzie. Na cmentarzu znajduje się tylko jedna płyta z czytelną inskrypcją - właściciela dóbr Łubne Józefa Jorasza (1817-1896) oraz jego dzieci. Pozostałe nieliczne nagrobki ich nie posiadają.







Z cmentarza pojechaliśmy jeszcze kawałek samochodem w górę szosy do letniskowej części dzisiejszego Bystrego. Stamtąd w lewo pod górę pnie się droga do Rabego i to przy niej trafiłem na obelisk poświęcony Aleksandrowi Fredrze. Z lewej strony tejże drogi nadleśnictwo utworzyło ścieżkę dla pieszych, prowadzącą wzdłuż lasu i towarzyszącą płynącemu malowniczo obok Rabskiemu Potokowi. Idealne miejsce, aby przysiąść na kamieniu i ochłodzić stopy w zimnej wodzie strumienia. Podobno w wodach Rabskiego Potoku pływają niezwykle rzadkie strzeble potokowe i głowacze białopłetwe. 

Oddalając się stopniowo od potoku idziemy w stronę kamieniołomu w Huczwicach. W pionowych ścianach kamieniołomu widać podobno kryształki czerwonego realgaru i żółtego aurypigmentu. Kryształki te podobno można znaleźć i w okolicach potoku. Po powrocie do domu i porównaniu ze zdjęciami w internecie okazało się, że przywieźliśmy dwa czerwonego koloru kryształki arsenu. Kolor ziemi stopniowo zmienia się przybierając gdzieniegdzie odcień jasnej czerwieni. Nic dziwnego. W okolicach znajduje się sporo rud darniowych, a Jacek Fredro, ojciec Aleksandra wytapiał z nich w Rabem żelazo na przełomie XVIII i XIX wieku. Dochodzimy do ściany kamieniołomu i naszym oczom ukazuje się olbrzymia skała, na której szczycie widać trzymające się kurczowo ziemi pnie drzew.



Rabe dziś nie istnieje jako wieś. Znajduje się tu tylko leśniczówka. Podzieliła los wielu innych miejscowości bieszczadzkich po II wojnie światowej. W latach 1977-1983 miejsce po dawnej wsi zwano Karolowem (od Karola Świerczewskiego), później wrócono do starej nazwy. Od 1974 przez pewien czas miało status uzdrowiska. Dziś Uzdrowisko Rymanów Zdrój utrzymuje tu jedną studnię zwaną Źródłem Rabskim z wodą źródlaną bogatą w związki mineralne, mającą właściwości lecznicze. Zlokalizowana jest kawałek za kamieniołomem przy drodze z Bystrego. Całkiem smaczna, o nieintensywnym zapachu.



Z Rabem związane jest jeszcze jedno ciekawe miejsce. Należy pójść jeszcze dalej piaszczystą drogą od Bystrego, mijając po lewej rezerwat Gołoborze. Wkrótce za zakrętem znajdziemy ścieżkę w lewo prowadzącą do kapliczki leśnej Synarewo wybudowanej najprawdopodobniej w początkach XIX wieku. Spod kapliczki wypływa źródełko uważane za cudowne o właściwościach leczniczych. Gdy tam doszedłem ledwo się sączyło.




Było pusto, cicho, gorąco, pod oknem leżały stare zeszyty wypełnione wpisami pielgrzymów i turystów oraz aktualna księga intencji.

Dotarłem do miejsc pobudzających wyobraźnię. Dotychczas Aleksander Fredro kojarzył mi się ze "Ślubami panieńskimi", "Zemstą" czy bajką wierszowaną "Paweł i Gaweł". Dzięki pobycie w Bystrem dowiedziałem się, że istotna część jego życia związana była z Bieszczadami, co znalazło odzwierciedlenie w twórczości. Samo Rabe zaś i okolice, niezależnie od Fredry, oferują wiele różnego rodzaju atrakcji.

środa, 19 sierpnia 2015

Rybniki, krzyż i dygresje okołowycieczkowe

Bywa, że na wycieczkę jedziemy nie przygotowani. Zapominamy sprawdzić w domu szczegóły dojazdu, lokalizacji ważnych obiektów bądź innych istotnych rzeczy. Wtedy pytamy już na miejscu okolicznych mieszkańców. Z reguły potrafią naprowadzić nas na właściwą ścieżkę, ale zdarza się też, że nie. Czasami wręcz podpowiadają fałszywe tropy.

Błądzimy wtedy, poirytowani często i źli na siebie samych. Ale bywa, że takie nieprzygotowanie skutkuje wieloma nieoczekiwanymi odkryciami. Tak też było i tym razem, gdy wraz z rodziną oraz Jurkiem i Krzyśkiem pojechałem tego lata do Rybnik.

Po wysłuchaniu reportażu Agnieszki Czarkowskiej zatytułowanego "Testament" postanowiliśmy wybrać się na wycieczkę śladami straconego z wyroku komunistycznego sądu w roku 1946, żołnierza niepodległościowego podziemia Aleksandra Rybnika. W Białymstoku na ścianie budynku dawnego kina "Ton", gdzie był sądzony, znajduje się tablica pamiątkowa, zaś przy kościele w Starosielcach, skąd pochodził, symboliczny krzyż, gdyż szczątki Aleksandra Rybnika do dziś nie zostały odnalezione.









Nas najbardziej interesował krzyż poświęcony Aleksandrowi Rybnikowi, postawiony w latach 80-ych przy lesie nieopodal wsi Rybniki przez syna - Jerzego Rybnika. Niestety nie przyjrzeliśmy się dokładnie zdjęciu na stronie Radia Białystok, dzięki któremu w łatwy sposób można określić jego lokalizację.

Dojeżdżając do wsi, pięknie położonej na rozległej polanie w Puszczy Knyszyńskiej, skręciliśmy z szosy augustowskiej w prawo, w stronę zwartej wioskowej zabudowy, mając nadzieję, że napotkani mieszkańcy wskażą nam drogę do krzyża.

W reportażu Jerzy Rybnik opowiada, że stoi on przy drodze niedaleko gajówki. (Gdybyśmy spojrzeli na towarzyszące reportażowi zdjęcie, wiedzielibyśmy, o jaką drogę chodzi.) Pytając ludzi, wspominaliśmy również o rzece Krzemiance przepływającej nieopodal krzyża, wzmiankowanej w reportażu. A to już wystarczało, aby kierować nas do lasu obok dawnej, spalonej już gajówki, na wschód od wsi. Krzemianka bierze swój początek po lewej stronie szosy do Augustowa, ale wkrótce ją przecina i płynie wzdłuż wschodnich granic wsi Rybniki na prawo od augustowskiej szosy. Nikt też nie kojarzył krzyża, do którego nas kierowano z osobą Aleksandra Rybnika, ale każda z napotkanych osób potwierdzała, że postawiony został dla upamiętnienia walk partyzanckich AK. Niektórzy co prawda wspominali, że przy szosie do Augustowa, niedaleko drogi do Kopiska, stoi inny krzyż związany z walkami partyzanckimi AK, ale miejsce to wydawało nam się zbyt dalekie od  wsi Rybniki.

Wjechaliśmy więc do lasu pod górę piaszczystą drogą, a następnie zatrzymaliśmy się przy polanie leśnej. W lewo od drogi poszliśmy ścieżką do miejsca pamięci narodowej. Dotarliśmy do krzyża i towarzyszącego mu pomnika. Napis na nim głosił: "Żołnierzom IV-go Insp. AK poległym za wolną Polskę w dniu 8 VII 1945 r., kpr. NN ps. Mściwy, szer Dresler Władysław ps. Wężyk. Cześć ich pamięci."



Jak się okazało, dotarliśmy do miejsca, w którym odbyła się jedna z największych bitew na Białostocczyźnie po zakończeniu II wojny światowej, znana jako Bitwa pod Ogółami. Jednak nie tego krzyża szukaliśmy. Wróciliśmy do wsi, nadal pytając okolicznych mieszkańców oraz penetrując wszystkie możliwe zakątki wokół wsi. Niedaleko leśniczówki natknęliśmy się na krzyż przydrożny postawiony przez Wincentego Rybnika jeszcze przed II wojną światową: "Od nagłej niespodziewanej śmierci zachowaj nas Panie. Ta pamiątka od Wincentego Rybnika dla całej jego rodziny, jako żołnierza amerykańskiego. Ten pomnik postawiony w 1931 roku."



Nieopodal zaś przy drodze prowadzącej do kolonii Rybniki, ujrzeliśmy stary drewniany krzyż zwieńczony u szczytu kutym ażurowym krzyżem żelaznym, jakie rozpowszechniły się na Podlasiu w wieku XVIII, a stawiane były jeszcze przy drogach w początku ubiegłego stulecia.



Spalona gajówka, koło której stał pomnik bitwy pod Ogółami, leśniczówka przy drodze do kolonii, inna położona bliżej rezerwatu Krzemianka. Namnożyło się tych miejsc, przy żadnym nie odnaleźliśmy krzyża postawionego ojcu przez syna. Nie przyszło nam do głowy, aby odszukać krzyż nieopodal drogi do Kopiska. Ja zaś podczas tej jazdy tu i tam, przypomniałem sobie osobę księdza Pawła Grzybowskiego, łączącego, podobnie jak Aleksander Rybnik, podbiałostockie Starosielce, gdzie odbudowywał życie parafii po pierwszej wojnie światowej z Rybnikami, gdzie zginął tragicznie w stodole przy gajówce.  Zastanawiałem się, o którą gajówkę może chodzić:

"15 sierpnia 1932 r. w uroczystość Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny spełniał posługę duszpasterską w swojej parafii w Starosielcach. Myślał już o jutrzejszym wyjeździe na obóz do swoich harcerzy w Rybnikach. Miał być tam tylko jeden dzień. Jego przyjazd uradował wszystkich harcerzy. Nie chcieli go wcześniej puścić do domu. Pozostał więc z nimi na apelu i ognisku wieczornym. Spóźnił się tym samym na ostatni pociąg jadący do Białegostoku i Starosielc. Musiał nocować, by następnego ranka odjechać do swojej parafii.

Postanowił przespać się na sianie w stodole należącej do tamtejszej gajówki. Było już późno i ciemno, kiedy wchodził po drabinie. Drabina, opierająca się o "klepisko", pod ciężarem wspinającego się ks. Pawła, osunęła się w dół. Ksiądz z wysokości paru metrów spadł na stojącą obok żelazną sieczkarnię. Upadek okazał się tragiczny. Ks. Grzybowski stracił przytomność i po kilku godzinach zmarł. Miał niespełna 58 lat."

Po drugiej stronie szosy augustowskiej, naprzeciw wjazdu do wsi, odczytaliśmy inskrypcje z dwóch innych ciekawych krzyży:

"Od powietrza, głodu, ognia i wojny zachowaj nas Panie. Pamiątka młodzieży ogólnej wsi Rybniki. 1 września 1928 r."



"Wincenty Pietreniuk. Żył 25 lat. Poległ na froncie francuskim w 1917 r. Proszę o zdrowaś Marya. Ta pamiątka od ukochanej matki Karoliny Pietreniuk."



Tam zakończyliśmy wycieczkę nie odnajdując poszukiwanego krzyża.


***

Po powrocie do domu, Jurek pierwszy przyjrzał się zdjęciu na stronie radia Białystok. Za chwilę, dzięki Google Maps, miał już pewność, gdzie stoi poszukiwany przez nas krzyż.

Pojechaliśmy tam pewnego popołudnia. Odnaleźliśmy go z łatwością.







Postawiony nocą w stanie wojennym, przypominał krzyż przydrożny, jakich wiele stoi przy szosach. Być może dlatego też przetrwał. Drogą obok krzyża weszliśmy do lasu. Tuż obok znajduje się odkryta w roku 1991 przez leśnika Romana Pruskiego prehistoryczna kopalnia krzemienia. Dość trudno do niej trafić ze ścieżki przyrodniczej rozpoczynającej się przy parkingu w rezerwacie Krzemianka, o czym nie raz miałem okazję się kiedyś przekonać. Według reportażu, w okolicach krzemiankowego wzgórza miał znajdować się bunkier partyzancki, ale na jego pozostałości tym razem nie natrafiliśmy.

Wojciech Kowalczuk, "Krzyż kowalski na Podlasiu", Muzeum Podlaskie w Białymstoku, 2013

Ks. Kazimierz Kułakowski, "Ks. Paweł Stanisław Grzybowski (1874 - 1932)", Białostocczyzna, nr 23/1991.