środa, 26 lipca 2017

Portugalia. Nazaré

O kurna chata! Wybór padł na Portugalię! Długo jednak sprawdzaliśmy oferty i nie mogliśmy się zdecydować. Pewnego wieczora, gdy pojawiła się atrakcyjna cena lotu do Lizbony, szast prast, zapłaciliśmy i przypięczetowaliśmy nasz zamiar. Nazaré! W głowach mieliśmy opowieści Karoliny o pięknie położonego na klifie miasteczka, wieczornym wietrze i suszonych rybach sprzedawanych na plaży. Mieszkanie znaleźliśmy na OLX-ie. Pozostała sprawa podróży. Nasz lot zakładał lądowanie w Lizbonie późnym popołudniem, z powrotem zaś na lotnisku w Modlinie mieliśmy być około 23.00.  Znaleźliśmy ciekawą ofertę firmy Ankar, która swoimi busami odbiera pasażerów spod domu, zawozi na lotnisko, a z powrotem czeka na pasażerów, aż wylądują i odwozi pod adres docelowy. Z Lizbony do Nazaré planowaliśmy dojechać autokarem linii Rodotejo lub Rede Expressos.

Autokar okazał się najsłabszym ogniwem naszego planowania. Lot z Modlina opóźnił się o dwie godziny. Pozostało przymusowo nocować w portugalskiej stolicy, bądź zadzwonić do Vitora, który czekał na nasz przyjazd w Nazaré z kompletem kluczy do mieszkania. Wybraliśmy tę drugą opcję i tuż przed północą dojechaliśmy autokarem do malutkiego miasteczka Caldas da Rainha, gdzie czekała już na nas obszerna taksówka. Podjechaliśmy pod dwupiętrową kamieniczkę w wąskiej uliczce, nieopodal plaży. I mimo, że było grubo po północy zachwycaliśmy się miejscem, gdzie mieliśmy spędzić nasze wakacje. Do mieszkania weszliśmy po schodach, gdzie na piętrze była nasza sypialnia, kuchnia i łazienka, na najwyższej kondygnacji zaś znajdowały się sypialnie dzieci. Z okna widzieliśmy prawie na wyciągnięcie ręki okna kamieniczki po drugiej stronie zaułka. Życie w Nazaré mimo drugiej w nocy wciąż nie zamarło, tak było zresztą przez cały nasz pobyt. Za to poranki rozpoczynały się dość późno. Gdy na zegarze wybijała godzina 10.00, miasteczko zaczynało szumieć swym codziennym rytmem.

Nazaré składa się z dwóch części: starszej, zwanej Sitio, położonej na klifie (to tam właśnie znajduje się sanktuarium), oraz młodszej położonej poniżej, oddzielonej od plaży ulicą, pełnej domków z dachami pokrytymi czerwoną dachówką i wąskich uliczek oraz jeszcze węższych zaułków, gdzie można przystanąć i niemal oprzeć się rękami o ściany dwóch przeciwległych domów. Do Sitio można wjechać kolejką (zwaną tu Elevador) lub wejść malowniczą drogą pod górę. Widok jaki się roztacza z brzegu klifu na plażę i mrowie czerwonych dachów niższej części miasteczka zapiera dech w piersiach. Warto przejść się na drugą stronę klifu i spojrzeć z góry na pustą plażę z jego drugiej strony. Dzikość fal, piaszczyste pustkowie ciągnące się po horyzont również zachwyca.


Mieszkaliśmy w dolnej części miasteczka, nieopodal kościółka. Od plaży oddzielał nas fragment zaułka, oraz szeroka droga, zwana przez nas "promenadą", ciągnąca się równolegle do wybrzeża. Blisko mieliśmy do małego sklepu spożywczego oraz całej gęstwy barów i małych restauracji. Lubiliśmy zwłaszcza przed wieczorem spacerować w labiryncie wąskich urokliwych uliczek, nad głowami widząc suszące się pranie mieszkańców, wsłuchując się w dźwięki muzyki dolatującej z otwartych okien mijanych budynków. Nad drzwiami wiodącymi do mieszkań przyglądaliśmy się płytkom terakoty przedstawiającym zazwyczaj jakiegoś świętego lub świętą albo też bardzo popularny motyw z Matką Boską z Nazaré, a zdarzało się, że zwykły motyw z rybakami wypływającymi w morze. Spoglądaliśmy na starsze kobiety w czerni (bardzo popularny k0lor ich strojów), ubrane w krótkie spódnice, siedzące na krzesłach przed drzwiami swych domów, trwające w zadumie bądź robiące na drutach. W Nazaré, jeśli tylko nie było upalnie, czuliśmy miły powiew wiatru nawet w zaułkach. Charakterystyczną porą był czas popołudniowy, gdy Portugalczycy piekli na grillu, często bardzo prowizorycznym, rozstawianym w ciasnych uliczkach, sardynki. Powietrze przesycone było wówczas zapachem palonego węgla drzewnego, zmieszanego z zapachem świeżych ryb i przypraw.


Oczywiście plażowaliśmy, zwłaszcza na początku, gdy o przesycie zimnym oceanem i jego falami nie było jeszcze mowy. Kąpiel w oceanie jest możliwa, lecz jeśli ktoś wybiera się do Nazaré, powinien zapomnieć o ciepłej morskiej wodzie, takiej jak na przykład w Chorwacji. Woda jest zawsze zimna, nawet w upalne dni. Poza tym często fale są dość wysokie. Do wody wchodziliśmy więc po to, aby nieco się ochłodzić, oraz poczuć siłę oceanu. Zdarzało się, że woda była spokojniejsza, zwłaszcza w upalne dni, wtedy nawet pływanie było możliwe.

Poza wyjątkami, nie mieliśmy okazji nawiązać bliższych znajomości z mieszkańcami. Poczyniliśmy za to nieco obserwacji. To co rzuca się w oczy, to skromność napotykanych Portugalczyków. Wyrażająca się na wiele sposobów - przez sposób bycia, zwykły, najzwyklejszy ubiór, ciasnotę mieszkań i uliczek. Pocałunek w policzek na powitanie na przystanku autobusowym, na ławce, podczas dzielenia się znakiem pokoju w kościele.

Zdarzyło nam się w jednym ze sklepików natknąć na kolekcję pamiątek miejscowej drużyny piłkarskiej. Zdjęcia stare i nowe, proporczyki, koszulki, medale, artykuły archiwalne. Muzea przy stadionach piłkarskich największych klubów europejskich nie powstydziłyby się takiej kolekcji. Nie na sprzedaż - jak poinformował właściciel sklepiku.

Nie sposób pominąć kuchni miejscowej. Próbowaliśmy stołować się w miasteczkowych restauracjach i barach, a także pichcić obiady w domu, zaopatrując się głównie na miejscowym targu, zwanym Municipal Mercado, gdzie można było kupić warzywa, owoce, nabiał, pieczywo oraz owoce morza. Zajadaliśmy się pysznymi miejscowymi bułkami oraz świeżymi figami i soczystymi arbuzami. Niestety jeśli chodzi o warzywa, wiele z nich nie dorównywało jakością naszym polskim. Papryka, pomidory, długa fasola były niezłe, ale już ogórki i ziemniaki mierne. Z owoców morza nie widzieliśmy na targu krewetek, zajadaliśmy się za to smażonymi sardynkami, doradami, minogami (!) i pyszną, o białym mięsie i czerwonej skórze rybie zwanej po portugalsku cantaril. Całkiem dobre wychodziły nam również smażone kalmary.

Próbowaliśmy również miejscowej kuchni. Za pierwszym razem usiedliśmy przy stoliku nieopodal naszego mieszkania. Kelner, rosły, sympatyczny czarnoskóry mężczyzna zaproponował  danie dnia. Do wyboru był dorsz z jajecznicą i ośmiornica serwowana z fasolką. Wyobrażaliśmy sobie talerz ze smażoną, chrupiącą rybą, leżącą obok jajecznicy oraz chrupiącą ośmiornicę w towarzystwie fasolki szparagowej. Jakież było nasze zdziwienie, gdy dorsz z jajecznicą okazał się być jajecznicą z dodatkiem dorsza, a kawałki ośmiornicy pływały w pomidorowym sosie przyprawionym kolendrą w towarzystwie kiełbasy i fasoli.

Wałęsając się nazareńskimi uliczkami wieczorem, przechodziliśmy często obok rozstawionych na zewnątrz stolików. Wieczorem zdecydowanie królowały na nich owoce morza - precebes, w kształcie kopyta zakończonego pazurkami, małże i sercówki.

Pewnego ranka kupiliśmy na targu właśnie precebes, które w języku polskim zwie się pąklami kaczenicami. Jada się je na surowo, odłamując nóżkę, rurkę czy też trąbkę od "kopytka z pazurem". Wewnątrz rurki znajduje się część jadalna tego małża, o nieco słonym smaku. Całkiem, całkiem.



SMS od Vitora: "Jeśli chcecie zjeść naprawdę dobre małże idźcie do baru w sąsiedniej uliczce. Tam chodzą tylko Portugalczycy." Poszliśmy. Bar to właściwie mały pokój mieszczący kuchnię i kilka stolików na zewnątrz. Wszystkie zajęte, ale jak powiedział pan z obsługi: "za pięć minut na pewno coś się zwolni". Zamówiliśmy małże (ameijoa po portugalsku). Chwilę trwało i na stole zjawił się talerz z ciepłymi skorupiakami pływającymi w maśle z czosnkiem i pietruszką o smaku cytrynowej trawy. Były przepyszne. Nie nadążaliśmy oblizywać palców. Na drugi ogień poszły sercówki jadalne (berbigao po portugalsku). Te z kolei pływały w sosie ze świeżych pomidorów, lekko pikantnym z cebulką. Były podobnie pyszne. Zamówiliśmy kolejną turę. Nasyceni, poszliśmy płacić. Skończyliśmy wieczór zaproszeni przez właściciela baru na szklaneczkę zimnego Sagres. To było zdecydowanie warte zachodu.

Nazaré to nie tylko plaża, wąskie uliczki, owoce morza, sanktuarium. Warto wybrać się na spacer po okolicy. Gdy stałem na szczycie klifu, w oddali widziałem wzgórze, które okazało się nosić nazwę Monte de São Bartolomeu. Droga na szczyt okazała się dość atrakcyjna. Wyszedłem od strony "nadoceanicznej promenady" ulicą w górę obok hotelu Praia. Wkrótce wszedłem do miejskiego parku i choć droga wciąż wiodła w górę, obecność drzew i cisza sprawiały, że szło się nieco lżej. Gdy wyszedłem z parku skręciłem w prawo w stronę cmentarza. Warto nań wejść, aby móc podziwiać nieco inną estetykę tego miejsca, pełnego rodzinnych grobowców w kształcie małych kapliczek, tonącego w bieli nagrobków. Okolice cmentarza, położonego na szczycie wzgórza pozwalały chłonąć piękny widok na plaże, klif i ocean. Później ścieżka wiodła bezdrożem, aby po przejściu pod ruchliwą drogą wyjazdową doprowadzić do suchego portugalskiego lasu, pełnego dźwięków cykad. Wejście na szczyt wzgórza świętego Bartłomieja wiodło stromym podejściem po schodach. Na szczycie kapliczka i nieczynne niestety wejście na wieżyczkę widokową. Jednak z samego wzgórza można podziwiać również piękną panoramę.



Czy Nazaré warto odwiedzić na dłużej? Zdecydowanie. Do dziś tęsknimy za portugalskim wiatrem, a przed oczami mamy widoki miasteczka i plaży oraz czujemy smak małży, sercówek oraz zimnego porto.

wtorek, 20 czerwca 2017

Łomża

Wybraliśmy się z Kasią na 2 dni do Łomży. Niegdyś miasto wojewódzkie, dziś jeden z trzech największych ośrodków miejskich w województwie podlaskim. Niby znane. Sam przejeżdżałem przez Łomżę wielokrotnie, prywatnie i służbowo zatrzymywałem się na chwilę, ale tak naprawdę znałem bardzo pobieżnie.

Hotel
 
Najpierw było planowanie. Okazało się, że łomżyńska baza noclegowa wcale nie jest bogata w oferty. Wybraliśmy hotel Mohito położony w najbliższym sąsiedztwie rynku. Po pierwsze zbierał pochlebne opinie w internecie. Po drugie oferował pokoje w umiarkowanych cenach, które na zdjęciach prezentowały się zachęcająco.

Był to bardzo dobry wybór. Pokój urządzony był schludnie, łóżka były bardzo wygodne, a i śniadania w formie bufetu smaczne (pieczywo, wędliny, ser, warzywa świeże, sałatka jajeczna bajeczna).




Narew

Najpierw nad rzekę. Łomża malowniczo rozlokowała się w średniowieczu na wzgórzu zwanym Popową Górą. Niemal naprzeciw hotelu widzieliśmy wejście przez bramę do kościoła Matki Boskiej i klasztoru Kapucynów, o którym wzmiankowałem przy okazji podlaskich wędrówek śladami Augustyna Mirysa. To historyczne miejsce.  W czasach, gdy książę mazowiecki Janusz I lokował miasto na prawie chełmińskim, pierwszy miejski kościół Najświętszej Marii Panny i Świętych Rozesłańców stał właśnie tu. Uliczką Krzywe Koło schodziliśmy nad rzekę. Minęliśmy budynek dawnej parafii ewangelickiej związanej z osobą Józefa Piłsudskiego (pamiątkowa tablica przypomina o tym, a jakże), a zaraz potem bramę Napoleona, prowadzącą donikąd, jakby przeniesioną w to miejsce z dawnej, zapomnianej epoki. W dół do ulicy Rybaki prowadziły nas schody i miłe zapachy unoszące się w powietrzu. Kwitł jaśmin, róża, powoje. Doszliśmy do przystani zlokalizowanej u przedłużenia uliczki Żydowskiej, a potem poszliśmy na południe w kierunku najstarszego cmentarza żydowskiego, położonego malowniczo na stoku wzgórza.




Później, już wieczorem dotarliśmy dalej do Starej Łomży, kolebki dzisiejszego miasta. Góra królowej Bony położona już za wsią, niby nic. Warto jednak wejść, aby spojrzeć na wijącą się jak wąż rzekę Narew w świetle zachodzącego słońca.




Katedra

Ze wszystkich łomżyńskich zabytków zrobiła największe wrażenie. Czy dlatego, że weszliśmy do środka, gdy pięknie rozbrzmiewały organy? Czy też dlatego, że gotyk na terenach województwa podlaskiego nie jest częstym widokiem? Tablice epitafijne i pamiątkowe na ścianach świadczące o bogatej historii miasta. Henryk Sienkiewicz, Adam Chętnik, Jan Nepomucen Kamil Bisping. Nastrój zadumy i zapach starej świątyni.




Dysonanse

Mimo świetnej historii sięgającej wczesnego średniowiecza oraz malowniczego położenia na wzgórzu co i rusz mieliśmy wrażenie, że potencjał Łomży jest nie wykorzystany. Nad Narwią jedna przystań z dwiema budkami lodów, jeden ogródek piwny fantazyjnie obsadzony kwiatami z wystrzyżoną trawą, pedantycznie przygotowanym miejscem na ognisko i reklamowany niestety w sposób mało zachęcający, jako bilard i piwo plus plaża miejska. To zdecydowanie za mało. 



Gdy wracaliśmy schodami Krzywego Koła wieczorem do hotelu nie mogliśmy uwierzyć, że wokół nie palą się latarenki zachęcające do zjedzenia kolacji w w rozlokowanych na stoku wzgórza knajpkach.

Wrażenie nie wypełnionej niczym pustki pojawiło się w sposób wyraźny na rynku. Tylko cztery miejsca, gdzie można zjeść obiad, w tym burgerownia, kebab, pizzeria i jedna, jedyna restauracja. Zresztą po godzinie 22.00 nie ma czego szukać w rynku. Wszystko pozamykane. Żywej duszy. Na kolację Łomża zaprasza poza starówkę. Może McDonalds?

Muzeum

Świetną kolekcję bursztynu z dorzecza Narwi można zobaczyć w Muzeum Północno-Mazowieckim nieopodal rynku przy Długiej. Sporej wielkości bryły jasnobrązowe, żółte, o kolorze ciekłego miodu z zatopionymi szczątkami dawnych światów. Ozdoby ludowe i religijne z bursztynu i ciekawie opisana historia jego wydobywania na Kurpiach. Obok równie ciekawa ekspozycja rzeźb ludowych świątków. Jednak i w muzeum odniosłem wrażenie pewnego dysonansu. Trzy wystawy stałe. Na każdą oddzielne bilety. Jak na Wawelu, panie.

Kolebka

W muzeum można kupić książeczkę Antoniego Smolińskiego "Ze wzgórza św. Wawrzyńca". Autor zaangażowany niegdyś w badania archeologiczne na wzgórzu, będącym kolebką chrześcijaństwa zachodniego na terenach Polski północno-wschodniej bardzo ciekawie opowiada o pracach badawczych, odkryciu drugiej świątyni oraz pierwszej z czasów Bolesława Chrobrego, co do której istnienia wciąż trwają spory wśród historyków. Być może osoba Brunona z Kwerfurtu, który podobnie, jak święty Wojciech wyruszył z misją chrystianizacyjną na północny wschód nie jest tak samo powszechnie znana, ale i w przypadku wzgórza świętego Wawrzyńca, wokół którego powstała pierwsza osada zwana Łomżą i prawdopodobnie pierwsza świątynia zniszczona podczas buntu Masława, odnoszę wrażenie, że nie jest jego potencjał wykorzystywany. Spróbujcie na wzgórze trafić, nie pytając miejscowych o drogę. Traficie do nieodległej Góry Królowej Bony (kierunkowskaz "grodzisko" wskaże drogę do niej), położonej już za Starą Łomżą i będziecie błądzić nie zdając sobie sprawy, że wzgórze św. Wawrzyńca położone jest niżej i schody do niego prowadzą jeszcze wśród zabudowań wsi. O tabliczkę ze strzałką nikt się nie zatroszczył.



Łomża na pewno stała się dla nas bliższa, to był dobry czas. Odjeżdżaliśmy z nadzieją, że przyjdzie moment, gdy miasto które opuszczaliśmy, stanie się o wiele częstszym celem wypraw turystów (jak Kazimierz Dolny na przykład).

środa, 14 czerwca 2017

Akt ślubu Marcina Uzarka i Balbiny Kaczmarek odnaleziony!

Początki zagadki związanej z późniejszymi poszukiwaniami metryki ślubu prapradziadków Marcina Uzarka i Balbiny Kaczmarek sięgają odnalezienia w księgach ochrzczonych parafii rzymskokatolickiej w Ostrzeszowie z roku 1888 metryki chrztu prababci Józefy. Zdziwiło mnie, że została ochrzczona jako dziecko nieślubne, pamiętałem bowiem, że w metryce zgonu dziadka została zapisana pod nazwiskiem Uzaryk, z błędem co prawda, ale było to nazwisko jej ojca, prawidłowo pisane Uzarek.

Później, odnajdowałem kolejne dokumenty, w których Józefa zapisywana była pod nazwiskiem ojca. W akcie ślubu Józefy z Aleksandrem Kurosińskim zawartym przed urzędnikiem Standesamt w Bottrop w 1913 roku, jako rodzice Józefy wymienieni są Marcin Uzarek i Balbina z Kaczmarków.  Akt zgonu Marcina Uzarka, który zmarł w Buchow Karpzow w 1909 roku podaje zaś, że osobą zgłaszającą zgon była córka Józefa Uzarek. Przesłanki przemawiające za tym, że Marcin i Balbina byli małżonkami istniały więc, ale w księgach ślubów parafii rzymskokatolickiej w Ostrzeszowie, skąd pochodziła Balbina, aktu ślubu nie znalazłem.

Przeglądając księgi stanu cywilnego z parafii odolanowskiej, z której pochodził z kolei Marcin Uzarek, znalazłem akt urodzenia Walentego Uzarka, syna Marcina i Balbiny, urodzonego w 1895 roku, jako ślubne dziecko w Garkach. Było to kolejny przesłanka potwierdzająca, że Marcin z Balbiną byli małżonkami.

Poszukiwałem też bezskutecznie aktu ślubu Marcina i Balbiny w księgach stanu cywilnego parafii rzymskokatolickiej w Odolanowie i wówczas natknąłem się na kolejne metryki urodzenia ich dzieci. W roku 1893 urodziły się Anna i Emilia, obie córki zapisane jako ślubne. Czyli ślub musiał mieć miejsce między 1888, a 1893 rokiem.

W kolejnym kroku kontynuowałem poszukiwania w Bottrop, gdzie Balbina mieszkała przed I wojną światową. Tam również nie znalazłem poszukiwanego aktu ślubu, ale dowiedziałem się za to, że Balbina po śmierci Marcina poślubiła w Horst Franciszka Szołtyska.

Akt ślubu prapradziadków odnalazłem dzięki przypadkowi. Kilka lat wcześniej, gdy wypożyczałem mikrofilmy zawierające księgi ślubów parafii rzymskokatolickiej w Ostrzeszowie za pośrednictwem Archiwum Państwowego w Białymstoku sądziłem, że są to księgi tożsame z księgami stanu cywilnego. Dlatego nie zaglądałem na stronę szukajwarchiwach.pl, gdzie między innymi odnalazłem wiele akt rodzinnych w księgach stanu cywilnego parafii Odolanów. Gdy zajrzałem w końcu do ksiąg parafii Ostrzeszów, zdziwiło mnie, że widzę indeks urodzeń, małżeństw i zgonów, którego wcześniej nie widziałem na wypożyczonym mikrofilmie.

Gdy z kolei otworzyłem stronę ze skanami indeksów ostrzeszowskich urodzeń z roku 1888 zdziwiłem się widząc w skorowidzu Józefę Uzarek. Pamiętałem bowiem dobrze, że w ostrzeszowskich księgach chrztów zapisana była jako Józefa Kaczmarek, panieńskie dziecko Balbiny. Poczułem, że zapis ten otwiera szansę...

Same skany metryk urodzeń z roku 1888 nie były dostępne na stronie szukajwarchiwach.pl. Napisałem do Archiwum Państwowego w Kaliszu z prośbą o przesłanie. Warto było!



Właściwemu aktowi urodzenia Józefy towarzyszy bowiem dopisek na marginesie z lewej strony. Okazuje się, że Marcin Uzarek, rzemieślnik, zamieszkały w Halle an der Saale przy Grosse Brauhausgasse 30 w dniu 19 stycznia 1889 uznał Józefę, córkę robotnicy dniówkowej, Balbiny Kaczmarek za swoje dziecko. Był to istotny trop. Okazało się bowiem, że sam ślub Marcina i Balbiny odbył się również w Halle tego samego dnia.


Pod aktem widnieją podpisy zarówno Marcina, jak i Balbiny. Mnie ciekawi, co spowodowało, że Balbina, nieco ponad 3 miesiące po porodzie zdecydowała się odbyć podróż z Siedlikowa do Halle, dlaczego nie mogło być odwrotnie? Dlaczego to nie Marcin przyjechał do Siedlikowa, aby tam wziąć ślub? Czy Balbina podróżowała z małym dzieckiem - moją prababcią? Pewnie tak. W jaki sposób, pociągiem? Jak taka podróż wtedy wyglądała? W Halle młodzi małżonkowie długo nie zagrzali miejsca, skoro ich kolejne dzieci urodziły się już w Garkach w parafii Odolanów.

Pod aktem widnieją jeszcze dwa dopiski, dotyczące ślubów dwóch innych dzieci Marcina i Balbiny. Józef Uzarek urodzony w Raczycach w 1904 roku ożenił się w 1939 roku w Bottrop, zaś Stanisław, jego brat urodzony w roku 1906 w Raczycach, w roku 1944 ożenił się również w Bottrop. Ciekawe? Czy świadczą one o zniemczeniu się obu braci?

Bardzo dziękuję Marcinowi Maryniczowi za przesłanie aktu ślubu z Halle, a Beacie Bistram i Wojciechowi Lisowi za pomoc w ustaleniu treści zapisku na marginesie aktu urodzenia Józefy.

poniedziałek, 12 czerwca 2017

Mieczysław Janiszewski "Przyszłość czekała"

Sięgnąłem w ostatnim czasie po książkę napisaną przez dalszego krewnego. Okazuje się bowiem, że w mojej rodzinie, w przeważającej mierze o chłopskich korzeniach, przychodziły na świat osoby z zacięciem literackim. Wspominałem już przy okazji recenzowania książki Antoniego Kieniewicza o pamiętniku prababci ze strony mamy - Agaty Stępień ze Szczerbaczewiczów, pozostawionym podczas II wojny światowej w Pińsku.

Najbardziej płodną literacko była jednak rodzina przodków mojej babci ze strony ojca - Wandy Krupy (1920-2008), pochodzącej z Szarbska nad Pilicą, małej, malowniczo położonej wsi na ziemi piotrkowskiej. Świadczyć o tym może najstarsza pamiątka rodzinna zawierająca pieśni kościelne spisane własnoręcznie przez jej dziadka, Łukasza Krupę (1856-1919). Brat babci zaś, Stefan Krupa (1909-1983) przed wojną działacz PPS, a później więzień Oświęcimia napisał wspomnienia wojenne, wydane pod tytułem "A jednak tak było".

Mieczysław Janiszewski (ur. 1907 w Szarbsku) po którego książkę sięgnąłem, pochodził również z piotrkowskiego. Był bratankiem mojej praprababci Wiktorii Krupy z Janiszewskich (1861-1906), synem jej brata Kazimierza Janiszewskiego (1864-1919).

Wsie leżące nad Pilicą w piotrkowskim otoczone były lichymi ziemiami. Spora rzesza chłopów po uwłaszczeniu dysponowała niewielkimi nadziałami gruntu. Bliskość dużego ośrodka miejskiego, jakim był Piotrków Trybunalski, powodowała, że młodzież właśnie tam wyjeżdżała szukać lepszego życia. W środowisku robotników i drobnych rzemieślników nasiąkała ideologiami lewicowymi. Mieczysław Janiszewski tak opisał swoje wejście w życie dorosłe: "W 1930 roku ukończyłem szkołę zawodową, a następnie odbyłem obowiązkową służbę wojskową. Zwolniłem się do domu w czerwcu 1932 roku i zacząłem szukać pracy. Nie było o nią łatwo w Polsce przedwojennej, chociaż miałem zawód technika włókiennika.  W 1938 roku otrzymałem stałą pracę robotnika w Zduńskiej Woli w fabryce Józefa Rajchenbauma. Pracowała ona dla polskiego wojska, dostarczała materiały na maski gazowe, płaszcze nieprzemakalne i brezenty. Zarobki mieliśmy niskie, ale nie to było najważniejsze."

Książka opisuje drogę wojenną autora, od przegranej kampanii wrześniowej i powrotu spod Lwowa w piotrkowskie, przez udział w rodzącej się konspiracji antyniemieckiej, najpierw w AK, potem w AL, aż do powojennej kariery partyjnej. Dość typowa ścieżka kariery chłopa małorolnego z piotrkowskiego, przesiąkniętego socjalizmem i komunizmem. Podobnie potoczyła się kariera Konstantego Krupy, stryja babci Wandy, który został dygnitarzem partyjnym w Łodzi.

Nie zamierzam oceniać książki pod kątem historycznym. Nie czuję się na tyle kompetentny. Ocena takiej książki nie byłaby poza tym w pełni możliwa bez sprawdzenia, w jakim stopniu na jej treść wpłynęła cenzura, a do tego brak mi źródeł. 

Daje się zauważyć krytyczny stosunek autora do ziemiaństwa, mocno negatywny do Narodowych Sił Zbrojnych, których członkowie na kartach książki wyłącznie współpracują z obszarnikami i Niemcami. O wiele cieplejsze słowa, choć podbarwione krytyką padają w książce w stosunku do AK. Moje sympatie umiejscowione są zdecydowanie po stronie obozu antykomunistycznego, więc ocena drogi autora opisanej w książce siłą rzeczy musiałaby być zabarwiona negatywnie.

Zamierzam natomiast wyłuskać na potrzeby artykułu wszystkie wątki "genealogiczne". Książka bowiem roi się od wzmianek o osobach, które stanowiły bliższą bądź dalszą rodzinę mej babci. Jest prawdziwą skarbnicą wiedzy rodzinnej. O kilku z nich wiem tylko z zapisków archiwalnych, o niektórych słyszałem od babci bądź przeczytałem podobne wzmianki w przywoływanej wyżej książce Stefana Krupy. A o niektórych dowiedziałem się dopiero z książki Mieczysława Janiszewskiego. Dzięki wzmiankom w  książce, osoby wcześniej znane mi jedynie z notatek, widzę w znacznie żywszych barwach.

Zacznę od osoby autora książki.

1. Mieczysław Janiszewski.

Urodził się 14 czerwca 1907 roku w Szarbsku. Rodzice: Kazimierz Janiszewski i Aleksandra z Gaworów. W połowie lipca 1939 roku skierowany został bezpośrednio ze Zduńskiej Woli do Beniaminowa pod Warszawą. W wojsku był radiotelegrafistą. W kampanii wrześniowej trafił pod Mławę, do Nidzgóry, później do Rumunii przez Ciechanów i Warszawę, gdzie został internowany. Z internowania uciekł przez granicę do Lwowa opanowanego przez wojska sowieckie, a następnie pociągiem wrócił w piotrkowskie (matka mieszkała we wsi Władysławowo). Dalszy ciąg losów Mieczysława, jego drogi politycznej stanowi treść książki. Znajdują się w niej dwie fotografie autora. Jedna pochodzi z 23-24 października 1943 roku i została wykonana po potyczce z Niemcami na Diablej Górze pod Skórkowicami, druga zaś przedstawia go, gdy jako pierwszy sekretarz komitetu miasta i powiatu Piotrków przemawiał na wiecu 9 maja 1945 roku.


2. Aleksandra Janiszewska z Gaworów.

Matka autora książki. Moja babcia jej nie pamiętała.  Badając księgi stanu cywilnego parafii rzymskokatolickiej w Skórkowicach ustaliłem, że urodziła się w 1869 roku we w wsi Stara. Rodzicami byli Józef Gawora i Józefa z Kowalskich. Podczas pierwszej wyprawy w piotrkowskie odnalazłem jej nagrobek na cmentarzu w Dąbrówce. Zdziwiło mnie, że nie ma wspólnego nagrobka z mężem, którego przeżyła o 29 lat.



W książce autor kilkakrotnie wymienia matkę i wyczuwa się w jego słowach duży szacunek dla tej prostej wiejskiej kobiety.

"Podczas mego pobytu w domu sąsiadka Waleria Chumek opowiedziała mi, co się tutaj działo 1 września. W Szarbsku (była to moja wieś rodzinna) tego dnia matka przetrząsała suszące się siano. Kiedy zobaczyła na niebie niemieckie samoloty, wygrażała w ich stronę grabiami i strasznie złorzeczyła. Sąsiadka ukryła się za murowaną piwnicą, lecz matka pracowała dalej. Jeden z lotników obniżył lot i posłał w jej stronę serię z karabinu maszynowego. Matka krzyknęła za odlatującym: -Ty podły! Może myślisz, że się ciebie boję? Żebym tak miała karabin maszynowy, tobym cię zaraz zestrzeliła! Masz swoją ziemię, czego tu u nas szukasz?"



3. Marianna Janiszewska z Piotrkowa.

Autor pisze o niej jako o stryjence. Nie jestem pewien, czy nie jest to żona Andrzeja Janiszewskiego (ur. 1867), rodzonego brata mojej praprababci Wiktorii Krupy z Janiszewskich i Kazimierza Janiszewskiego, która tak właśnie miała na imię. Andrzej Janiszewski był jedynym z dwóch rodzonych braci Wiktorii, pamiętanym przez babcię.

"Pewnego dnia wybrałem się rowerem do Piotrkowa. Odwiedziłem tam stryjenkę, mieszkającą przy ulicy Daszyńskiego 10, aby dowiedzieć się, co u niej słychać. Rozpłakała się biedaczka na mój widok. Jej dwaj najmłodsi synowie, Kazik i Stefan, nie powrócili z frontu. Jak się później okazało, obaj zginęli, lecz do dziś nie wiadomo gdzie. Starszy, Tadeusz, który był kierownikiem pociągu, został zmobilizowany do służby kolejowej. Kiedy przejeżdżał przez Piotrków, w przerwie w pracy wpadał czasem do matki. Najstarszy, Leon, cały czas przebywał w domu; z powodu wady słuchu nie powołano go do wojska. Teraz musiał zgłosić się do pracy w hucie szkła, w przeciwnym bowiem razie wywieziono by go na przymusowe roboty do Rzeszy."

W mieszkaniu brata stryjecznego Leona, 3 września 1944 odbyło się spotkanie powołujące piotrkowską miejską radę narodową.

4. Walenty Janiszewski, Antoni Janiszewski, Stanisław Laszczyk, Piotr Janiszewski.

Walenty i Antoni byli braćmi Mieczysława, o których wcześniej nie słyszałem. Wraz z siostrzeńcem Stanisławem Laszczykiem z Szarbska byli żołnierzami Samodzielnej Grupy Operacyjnej generała Kleeberga i walczyli aż do 5 października. Po zakończeniu walk w kampanii wrześniowej dostali się do niewoli, ale uciekli z transportu, skierowanego do Niemiec.

Nie słyszałem od babci również o innym bracie Mieczysława Janiszewskiego, Piotrze:

"W wiosce Stobnica-Trzy Morgi spotkały się dwa oddziały: Gwardii Ludowej i Armii Krajowej. Ich sztaby postanowiły wspólnie rozbić betonowy bunkier we wsi Klementynów, spalić niemieckie domy i wykonać wyrok śmierci na komendancie selbstuschutzu, Gwizdorze, za to, że we wsi Biała zabił wieśniaka Szarleja, a także katował innych Polaków, wśród nich mojego brata Piotra."

5. Bolesław Leski, ps. "Bęc".

Był prawdopodobnie synem Jana Leskiego, a stąd wnukiem Piotra Leskiego i Magdaleny z Krzysztofików, rodzonej siostry mojego prapradziadka Stanisława Krzysztofika. Bardzo często wymieniany na kartach książki. Wygląda na to, że dzięki Leskiemu, Mieczysław Janiszewski przystał do konspiracji niepodległościowej o lewicowym obliczu ideowym:

"Po powrocie z Piotrkowa spotkałem się we wsi Niewierszyn z Bolesławem Leskim. Był on ślusarzem precyzyjnym, przed wojną pracował w Fabryce Miar i Wag w Warszawie. Kiedy w końcu 1937 roku zwolniono go z pracy, przyjechał do rodzinnego Szarbska i ożenił się z Genowefą Kacprzakówną z pobliskiego Niewierszyna. Wiedziałem, że był członkiem Komunistycznej Partii Polskiej.
Omówiliśmy z Leskim aktualną sytuację w kraju i postanowiliśmy wszelkimi sposobami szkodzić hitlerowskim okupantom."
"Początki lewicowego ruchu oporu na naszym terenie wiążą się właśnie z okolicami Władysławowa, Bratkowa i Janikowic. Przebywaliśmy tutaj z Bolesławem Leskim jako bezrobotni (ja od 1932, a on od 1937 roku). Chociaż miałem średnie wykształcenie zawodowe i odbyłem obowiązkową służbę wojskową, do 1 grudnia 1938 roku pozostawałem bez stałej pracy. Ileż to czyniłem starań, jeżdżąc pożyczonym rowerem po całej Polsce, ileż godzin wyczekiwałem w portierniach łódzkich fabrykantów - wszystko na próżno." Bardzo enigmatycznie opisana została śmierć Bolesława Leskiego w książce: "Leskiego zastrzelił "Loba" z oddziału AK na szosie tuż przed dworem Stefana Łępickiego w Kawęczynie". Bardziej szczegółowy opis przedstawił Jan Zbigniew Wroniszewski: "Po całodziennej walce (24.X.1943) oddział zdołał ze stratą kilku żołnierzy wyjść z nocą z okrążenia. Złożony z Rosjan pluton "Saszki" został rozproszony, a jego żołnierze, włóczący się przez jakiś czas pojedynczo i po kilku, pogłębiali trudną sytuację na terenie "Heleny". Oliwy do ognia dolał jeszcze tragiczny finał nocnego spotkania "Bęca", "Billa" i dowódcy niewierszyńskiej kompanii NSZ ppor. Stefana Łempickiego "Bosmana" z dwoma rozbitkami z plutonu "Saszki". Trzej pierwsi - po wspólnym przyjacielskim biesiadowaniu we dworze Żórawskich w Szarbsku, wyszli późno w noc 7.XII drogą w kierunku szosy Jaksonek - Przedbórz i w jej pobliżu natknęli się na przyczajonych w rowie dwóch Rosjan od "Saszki". "Bosman" - choć nietrzeźwy, zdążył wydobyć "Visa" i trafić jednego z nich, lecz drugi zastrzelił go z karabinu. "Bill" i "Bęc" próbowali wytłumaczyć incydent przypadkowym spotkaniem z Rosjanami, którzy ostrzelani, użyli broni, lecz okoliczni członkowie NSZ z Janem Sudwojem "Litwinem" na czele zgodnie twierdzili, że "Bosman" zginął od strzału w plecy. Bezstronnego świadka nieszczęśliwego wydarzenia nie było. [...] W lutym nastąpił odwet NSZ za śmierć Stefana Łempickiego "Bosmana". Oddział "Las I" dokonał zabójstw: brata wspomnianego wcześniej "Karola" - Wincentego Janiszewskiego oraz Bolesława Leskiego ("Bęc") i Zygmunta Koczwarskiego ("Bill)."

6. Wincenty Janiszewski.

Starszy brat Mieczysława Janiszewskiego, urodzony 20 stycznia 1888 roku w Szarbsku. Stefan Krupa pisze o nim w swej książce, jako przeciwniku kleru. Był nauczycielem, zwolnionym z pracy w 1929 roku, a podczas wojny nosił pseudonim "Uczony" i był skarbnikiem KG PPR od 1942 roku. Żonaty z Franciszką. Został zabity podobnie, jak Bolesław Leski w odwecie za śmierć "Bosmana". Jak pisze w książce Mieczysław Janiszewski: "28 lutego 1944 roku został w bestialski sposób zamordowany przez sfanatyzowaną grupę NSZ "Las I" za młynem Rożenek." Nagrobek Wincentego znajduje się na cmentarzu w Dąbrówce.



7. Stefan Krupa.

W książce Stefana Krupy " A jednak tak było", kluczowym momentem akcji był epizod zrzutu broni z Londynu w lutym 1943 roku. W odbiorze broni brali udział między innymi delegowani przez PPS-WRN w Piotrkowie: Mieczysław Szmidt, Stanisław Rajkowski i Antoni Leśniak. Nieszczęśliwie złożyło się, że Antoni Leśniak został aresztowany i zaczął sypać. Stało się to przyczyną wielu aresztowań w Piotrkowie, między innymi Stefana Krupy, który został umieszczony w obozie Auschwitz-Birkenau. Dalsza część jego książki od momentu aresztowania to opis życia obozowego, podczas gdy w książce Mieczysława jest to jeden z wielu epizodów wojennych. Co ciekawe, w obu pozycjach autorzy nieco inaczej przedstawiają pośrednie przyczyny aresztowania Leśniaka. Stefan pisze, że to Bolesław Leski, konspiracyjny współpracownik Mieczysława Janiszewskiego, wpłynął na grupę z Piotrkowa, aby opóźniła wyjazd z odebraną bronią o jeden dzień, co pośrednio wpłynęło na aresztowanie Leśniaka. Mieczysław Janiszewski z kolei ciężar decyzji o wyjeździe z bronią dzień później zrzuca na przybyszów, którzy mieli w sobotę spożyć u teściowej Bolesława Leskiego kolację zakrapianą wódką i zmęczeni wyjechali dzień później. 

8. Stefan Fijołek.

Pojawia się w książce raz, jako bohater jednego tylko epizodu. Gwara, jaką mówili chłopi w cyntrali, czyli w piotrkowskim, w książce praktycznie nie jest obecna, ale w przypadku Stefana Fijołka autor zdecydował się zapisać jego wypowiedź właśnie w języku potocznym.

"Przed południem 11 września przyszedł do oddziału z Szarbska Stefan Fijołek w ważnej, jak mówił sprawie. Nasz posterunek zatrzymał go, jako nieznanego przybysza, miał bowiem rozkaz nie wpuszczać nikogo na kwaterę.
Fijołek jednak domagał się widzenia ze mną lub z Bolkiem Leskim, gdyż ma ważne wiadomości.
Gdy wyszliśmy do niego, powiedział z pretensją w głosie:
- Wy tu siedzicie, a nas tam Nimce biją i rabują! Ostatnie ziorka zabirają, ostatnią świnkę kazali mi załadować na furę i wiźć do Przedboza na kontyget!
Spytałem, ilu ich tam jest w Szarbsku.
- Pełny samochód cinzarowy - odparł. - Niedługo bydą jechać do Przedboza. Jo przyjechołem do Dąbrówki i zostawiłem furę u mojej siostry Walerki na podwórku, ty, co wysła za Ogłoze."

Stefan Fijołek (1907-1977) był kuzynem babci, synem Jana Fijołka i Marianny Krupy, rodzonej siostry mego pradziadka Ignacego Krupy. Pochowany jest na cmentarzu w Dąbrówce.

9. Wawrzyniec Wacław Nalepa.

Syn Wincentego Nalepy (około 1870-1959) i Gabrieli z Krzysztofików (1877-1894), rodzonej siostry mojej prababci Antoniny Krupy z Krzysztofików (1888-1943), i ojciec Wandy, dzięki której miałem w zeszłym roku okazję uczestniczyć w zjeździe rodziny Nalepów. Wzmiankowany dwukrotnie w książce, jako uczestnik posiedzeń piotrkowskiej powiatowej rady narodowej, które miało miejsce w jego domu w Siomkach.

10. Spalenie Zygmuntowa, 28 listopada 1944 roku.

Wielką wartością książki jest opisanie zagłady wsi Zygmuntów w dniu 28 listopada 1944 roku. Co prawda nie zostały przedstawione przyczyny, dla których wieś uległa zagładzie (opisane zostały przez Jana Zbigniewa Wroniszewskiego), ale wymienione zostały osoby, które zginęły w wyniku spalenia wsi. Ponad jedna czwarta wszystkich osób nosi nazwisko Krawczyk, co pokazuje, jak wielka tragedia dotknęła tę rodzinę.

Książkę na pewno powinny przeczytać wszyscy ci, którzy interesują się historią wsi położonych na terenie parafii Skórkowice i Dąbrówka. Dla mnie ma szczególną wartość dodatkową ze względu na powiązania rodzinne z autorem i wzmianki o wielu osobach z rodziny mej babci.

Mieczysław Janiszewski, "Przyszłość czekała", Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej, Warszawa, 1987.