czwartek, 27 marca 2014

Żyjmy architekturą!

Latem 2011 roku wybrałem się na wycieczkę-spacer "Szlakami białostockiego modernizmu", zorganizowaną w ramach festiwalu "Inny wymiar-sąsiedzi", firmowanego przez Białostocki Ośrodek Kultury. Oprowadzał białostocki architekt i znawca zabytków Sebastian Wicher. Zobaczyłem wtedy wiele miejsc, nie opisywanych w przewodnikach turystycznych, położonych bowiem poza głównymi szlakami turystycznymi, a także wiele takich zakamarków, w których wcześniej nie byłem. Oprowadzający mówił interesująco, ze swadą, przytaczał wiele ciekawostek związanych z pokazywanymi budynkami. Czuło się, że opowiada o rzeczach, które lubi i które zna. Mogłem wtedy wyraźnie zobaczyć wiele elementów architektonicznych na mijanych budynkach w zupełnie inny sposób, niedostępny mi wcześniej. Na spacerze przewijało się często nazwisko Rudolfa Macury, związanego przez krótki, ale jakże owocny czas z Białymstokiem przed II wojną światową. Nie mogło zabraknąć również wzmianek o Stanisławie Bukowskim, głównym architekcie powojennej przestrzeni miejskiej Białegostoku. Od Sebastiana Wichra nie raz uzyskałem później pomoc, gdy chciałem się czegoś więcej dowiedzieć o białostockich zabytkach. Jednakże to spacer "Szlakami białostockiego modernizmu" zadecydował o chęci zapoznania się z jego książką o Stanisławie Bukowskim.

Każdy, kto interesował się architekturą Białegostoku, jego zabytkami, musiał zetknąć się z nazwiskiem Stanisława Bukowskiego. Pałac Branickich, Rynek Kościuszki z ratuszem, kościół świętego Rocha, żeby wymienić tylko niektóre z najważniejszych miejsc w Białymstoku wyglądają dziś tak, a nie inaczej dzięki powojennej pracy tego człowieka. Stanisław Bukowski przyjechał do Białegostoku pod koniec II wojny światowej i od początku został zatrudniony przy porządkowaniu architektonicznym i przestrzennym zniszczonego wojną miasta.


Książka monograficzna autorstwa Sebastiana Wichra jest porządnie wydana, w twardej okładce. Została podzielona na bardzo logicznie, układające się w całość części. Zapoznajemy się więc z przedstawieniem mistrza. Dowiadujemy się skąd pochodził, jakie szkoły skończył, kiedy i w jakich okolicznościach poznał swą przyszłą żonę Placydę, również wielce zasłużoną dla Białegostoku, a także w jaki sposób układały się jego losy przez cały okres pracy zawodowej, ściśle zespolonej z życiem. Następnie mamy możliwość zapoznać się z trzema okresami twórczości i pracy Bukowskiego: z krótkim epizodem warszawskim zaraz po studiach, pierwszymi poważnymi pracami architektonicznymi w Wilnie tuż przed wojną i twórczością artystyczną w jej trakcie, a także z okresem białostockim - najdłuższym i najważniejszym, trwającym od 1944 roku, aż do śmierci w roku 1979. Poznajemy jego działalność przy powojennej odbudowie zabytków Białegostoku, zrealizowane projekty budowli sakralnych, budynków użyteczności publicznej, a także te, które nie doczekały się realizacji. Wreszcie, możemy zobaczyć, gdyż książka jest bogato ilustrowana, prace malarskie, portrety, rysunki, a także zapoznać się z twórczością pisarską Stanisława Bukowskiego.

Teraz pora na parę osobistych dygresji. Czytając książkę, dzięki fotografiom, mogłem przekonać się naocznie, w jak wielkim stopniu zniszczone po wojnie były białostockie i nie tylko białostockie zabytki. Możemy zobaczyć, jak zrujnowany był podominikański kościół w Choroszczy, dowiedzieć się, że letnia rezydencja Branickich w tym mieście była rekonstruowana od nowa, gdyż dawny zniszczony budynek został rozebrany w 1933 roku.





Ciekawie było zapoznać się z realizacjami świątyń wiejskich, między innymi jednym z najwcześniej zrealizowanych kościołem w Chodorówce Nowej, leżącej na trasie do Augustowa, o której nie raz rozmawialiśmy z racji pochodzenia nazwiska Noruk w gronie Jamińskiego Zespołu Indeksacyjnego. Powstał on według projektu Stanisława Bukowskiego w latach 1947-1952.

Książka jest również potwierdzeniem jak wiele Wilna jest w Białymstoku. To się tutaj czuje. Nazwisko Eugeniusza Kazimirowskiego, Ludomira Ślendzińskiego, Michała Sopoćko, rodziny Bałzukiewicz świadczą o tym dobitnie. Po wojnie poza Stanisławem Bukowskim, jego żoną Placydą z Siedleckich ściągnęła tu  z Wilna cała plejada twórców, którzy pozostawili w tkance miejskiej swój trwały ślad, aby wspomnieć tylko Tadeusza Horno-Popławskiego, Tadeusza Bołoza, czy współpracującego z Bukowskim, Aleksandra Welsa. Książka jest kolejnym przypomnieniem tych związków.

Na koniec tej krótkiej notatki chciałbym wspomnieć, jak dużą dla mnie niespodzianką jest zamieszczenie w ostatniej części książki portretu Sergiusza Piaseckiego, wykonanego w 1941 roku w Wilnie. Jakże inna, wąsata to postać, w porównaniu do gładkich wizerunków pisarza widocznych na, tak często reprodukowanych,  nielicznych fotografiach. Piasecki w swej twórczości nie raz nawiązuje do okresu wileńskiego podczas wojny ("Człowiek przemieniony w wilka", "Dla honoru organizacji"), wspomina przy tym o zarobkowym pozowaniu w charakterze modela w czasie okupacji na uniwersytecie wileńskim. Czy zamieszczony portret powstał właśnie wtedy?

Poza powyższymi osobistymi dygresjami chciałbym na koniec podkreślić, że książka o Stanisławie Bukowskim daje nie tylko wgląd w jego twórczość architektoniczną, ale pokazuje co myślał o architekturze, jaką rolę jej wyznaczał i co sądził o powojennych trendach w tej dziedzinie. Jak napisał w przytoczonym w książce felietonie: "Architektura wychowuje społeczeństwo nie gorzej od literatury lub muzyki". Obcując z socjalistycznymi blokowiskami, obserwując zanik dawnych drewnianych dzielnic Białegostoku, czy też godząc się na bezwyrazową i tandetną architekturę współczesną, czy zdajemy sobie sprawę, w jak fatalny sposób jesteśmy formowani i uwrażliwiani na piękno? Tak więc żyjmy też architekturą, chciałoby się powtórzyć!

Sebastian Wicher "Żyć architekturą. Życie i twórczość Stanisława Bukowskiego.", Stowarzyszenie Architektów Polskich, Oddział w Białymstoku, 2009.

sobota, 15 marca 2014

Blisko, ale ... kto by się tego spodziewał!

Zawziąłem się na poszukiwania informacji o ślubie Balbiny Kaczmarek i Marcina Uzarka. Zacząłem od poszukiwań przez internet list osób wyjeżdżających do pracy w Niemczech z Odolanowa bądź Ostrzeszowa z lat 1880 - 1900. Przeczytałem gdzieś bowiem o tym, że w niektórych miejscowościach takie listy istniały. Trafiłem na stronę z adresami Towarzystwa Przyjaciół Ziemi Ostrzeszowskiej i napisałem e-maila z zapytaniem o takie listy. Odpowiedział mi pan Marek Makieła. O istnieniu list nic nie dowiedziałem się. Otrzymałem natomiast sugestię kontynuowania poszukiwań metryki ślubu w Bottrop lub w okolicach. Skoro bowiem Balbina w 1914 roku mieszkała w Bottrop, a rok wcześniej nieopodal w Horst, równie dobrze mogła wziąć ślub w tych miejscowościach w latach 1888-1893. Dość mgliście to wszystko wyglądało, ale nie mając żadnego innego pomysłu, napisałem do Standesamt w Bottrop, z którego usług w przeszłości nie raz korzystałem.

Czekałem prawie dwa miesiące. Metryki ślubu Balbiny i Marcina nie odnaleziono. Podczas poszukiwań natrafiono natomiast na kartę meldunkową z 1914 roku na nazwisko Franz Scholtyssek. Bardzo ciekawy to dokument. Jak z niego wynika Franz Scholtyssek, urodzony w 1859 w Kotulinie koło Gliwic, w 1914 roku mieszkał w Horst. Buł górnikiem, wyznania rzymskokatolickiego. Na pierwszej stronie karty, po prawej stronie u góry widnieje krzyż i data 21 października 1947. Czyżby data zgonu Franciszka?

Razem z Franciszkiem mieszkali (i tu prawdziwe odkrycie) Balbina z Kaczmarków, po pierwszym mężu Uzarek, urodzona 24 listopada 1867 roku w Siedlikowie, Paulina Scholtyssek (najprawdopodobniej córka Franciszka), Walenty Uzarek urodzony w 1895 roku w Siedlikowie, którego metrykę urodzenia odnalazłem swego czasu w księgach ostrzeszowskich oraz najprawdopodobniej trzej synowie Marcina i Balbiny, nieznani mi wcześniej: Józef urodzony w Siedlikowie w 1904 roku, Stanisław (rocznik 1906) i Jan (rocznik 1909 - rok śmierci Marcina Uzarka). Zarówno Stanisław, jak i Jan przy dacie urodzenia mają wpisaną trudną, jak na razie, do zidentyfikowania nazwę miejsca urodzenia, którą odczytuję, jako Parzyel albo Paryzyel.

Ciekawie również wygląda rubryka dotycząca adresów zamieszkania. Wygląda na to, że rodzina Franza Scholtysska wyjątkowo często je zmieniała. W latach 1914 - 1919 w samym Horst nad Emscher mieszkała pod 6 adresami. W roku 1919 pod datą 5 maja jako miejsce zamieszkania można odczytać Poznań. Ale tuż poniżej pod datą wcześniejszą 1 marca 1919 jako miejsce zamieszkania podane jest Hobrechtsfelde pod Berlinem. W tym miejscu, jeśli wierzyć karcie, Franz z rodziną (czy nadal razem z Balbiną?) mieszkał pod 5 różnymi adresami. Wreszcie w roku 1935 rodzina mieszkała już w Odolanowie (spod Odolanowa wywodził się pierwszy mąż Balbiny, Marcin Uzarek). Wreszcie jako ostatni adres z 21 lipca 1943 roku widnieje trudne do zlokalizowania miejsce, które odczytuję jako Haardtbusch bądź Saardtbusch z dopiskiem 8b Sowiński bądź Serwiński.

Reasumując, wiem gdzie i kiedy urodziła się moja praprababcia, ale co do dalszych poszukiwań zarówno miejsca jej ślubu z Marcinem, jak i miejsca zgonu mam niemałą zagwozdkę.

Przy okazji chciałbym podziękować panu Markowi Makiele za sugestywne naprowadzenie mnie, a także Renacie Messel za tłumaczenie trudnych do odczytania zwrotów.


środa, 5 lutego 2014

Genealogicznie do Nowej Dęby, Chmielowa, Cmolasu i Poręb Dymarskich

Na zewnątrz panuje wściekły mróz, gdy idę w kierunku przystanku autobusowego. Zima w końcu dotarła na Podlasie, oferując momentalnie tradycyjne temperatury poniżej -10. Na twarzy warstwa ochronnego, tłustego kremu, ale i tak po kilku minutach mam wrażenie, że to coś co ma być skórą, jest sztywne i jakby nie moje.

Pociąg firmy TLK, którym jadę do Warszawy, jak zwykle spóźniony. Tym razem na pocieszenie pasażerowie raczeni są przepraszającymi komunikatami wraz z podaniem czasu spóźnienia. Dobre i to.

Na dworcu Warszawa Wschodnia jestem na pół godziny przed odjazdem kolejnego pociągu. Dworzec po generalnym remoncie nie straszy już jak kiedyś. Rezygnuję ze  zjedzenia obiadu w jedynym lokalu oferującym ciepłe posiłki, obserwując, jak ślamazarnie wydawana jest kawa z ekspresu niecierpliwiącym się przede mną w kolejce podróżnym. Kanapki to jest to!

Pociąg jadący do Przemyśla przybywa punktualnie na stację. Do Lublina przedział pełen ludzi, później wagon pustoszeje. Wreszcie po paru godzinach jazdy wypatruję swojej stacji w ciemności. Jest. Wysiadam w Nowej Dębie.

Hotel położony jest za miastem w specjalnej strefie ekonomicznej. Dookoła las pokryty śniegiem. Cisza, pusta droga, bloki i budynki zakładów przemysłowych. Jest zimno, jak na Podlasiu, które niedawno opuściłem. Gdy przechodzę obok fabryki Polpharmy tuż obok mnie podbiega pies, jak mi się zdaje. Za chwilę jednak widzę już dokładnie - to umykający zając, który zorientował się, że zbyt blisko podbiegł. W hotelu restauracja już nie pracuje, zamawiam więc pizzę na telefon. Może i nie jest rewelacyjna, ale jestem tak wściekle głodny, że tego typu niuanse nie robią na mnie wrażenia. Pokój jest wygodny i ciepły, szybko więc zasypiam.

Nowa Dęba to dość specyficzna miejscowość. Dominują niskie bloki mieszkalne, otoczone lasem. Prawa miejskie otrzymała dopiero po II wojnie światowej, a rozwój swój zawdzięcza uruchomieniu przed wojną wytwórni amunicji w niewielkiej wówczas osadzie leśnej.

Moim celem jest Urząd Stanu Cywilnego, w którym przechowywane są księgi metrykalne obejmujące parafię Miechocin i miejscowość Chmielów. W nich to zapisany został akt ślubu pradziadków Andrzeja Tudora i Marianny Ozimek, zawarty w 1911 roku. Aby mieć wgląd w oryginalny zapis, trzeba osobiście tu przyjechać.


Ale nie tylko Nowa Dęba mnie tu przygnała. Chcę odwiedzić miejsca związane z moimi przodkami ze strony dziadka macierzystego Wojciecha Tudora. Wszystkie one leżą między Tarnobrzegiem, a Rzeszowem. Dotychczas byłem tu tylko raz odwiedzając Cygany, gdzie pradziadkowie Andrzej z Marianną założyli rodzinę i skąd po pierwszej wojnie światowej wyjechali do Wielkopolski. Wówczas odwiedziłem również stary Miechocin z gotyckim kościółkiem parafialnym i starym cmentarzem na Piasku. Z Nowej Dęby planuję pojechać do Chmielowa, wioski sąsiadującej z Cyganami, leżącej przy Tarnobrzegu. Po drugiej stronie ulicy, gdy wychodzę z urzędu widzę okazały, jak na małą miejscowość, budynek dworca autobusowego. Aby dojechać do Chmielowa, należy wybrać jeden z busów kursujących tutaj regularnie pomiędzy Tarnobrzegiem, a Rzeszowem.

Podróż trwa kilkanaście minut. Wysiadam na przystanku w Chmielowie nieopodal kościoła. Stanowi on dominantę tej miejscowości, a bryła wskazuje na barokową metrykę świątyni. Nic z tych rzeczy jednak. Kościół został wybudowany dopiero w latach 20-ych XX wieku, dzięki staraniom mieszkańców wioski. Przy okazji chciałbym podziękować panu Krzysztofowi Krząstkowi, dzięki któremu drogą korespondencyjną mogłem ujrzeć, jak na piśmie wyglądały starania mieszkańców wioski o świątynię. Widziałem podpisy pod petycjami Piotra Tudora i Jana Tudora, najprawdopodobniej krewnych mego pradziadka.

W czasie, gdy Andrzej brał ślub z Marianną, świątyni w Chmielowie jeszcze nie było, sama wieś też inaczej przez to wyglądała. Ślub musiał odbyć się w nieodległym Miechocinie.


Na ścianie kościoła znajduję tablicę poświęconą poległym podczas nalotu bombowego, który miał miejsce 2 września 1939 roku. Sporo na niej nazwisk Biało i Motyka, najprawdopodobniej dalszych lub bliższych krewnych pradziadka Andrzeja. Jak ważne było to wydarzenie w dziejach niedużego przecież Chmielowa świadczy pomnik stojący nieopodal, poświęcony poległym.


Nagrobki osób poległych podczas bombardowania spotykam również na cmentarzu. Przekonuję się, że nazwisko Tudor rzeczywiście należy do rzadkich - jedynie dwa nagrobki osób o tym nazwisku odnajduję. Podobnie niewiele jest nagrobków osób o nazwisku Samojeden. Odnajduję również groby osób noszących nazwiska Motyka i Biało, bardzo rozpowszechnione, jak się przekonuję w tej okolicy. Wszystkie te nazwiska nosili moi bezpośredni przodkowie.


Kolejnym miejscem, które zamierzam odwiedzić jest Cmolas, położony bliżej Rzeszowa. Idę na przystanek autobusowy, na którym uprzednio wysiadłem, aby już za 15 minut jechać lokalnym busem w zamierzonym kierunku. Cmolas to miejscowość, w której została ochrzczona prababcia Marianna Ozimek w 1878 roku.

Autobus mija Jadachy, Nową Dębę, Majdan Królewski. Kilkadziesiąt kilometrów. Uświadamiam sobie, że przeprowadzka Marianny pod Tarnobrzeg do Cygan (całkiem spora odległość) w początku XX wieku, nie była czymś powszechnym w tamtych czasach. Jak pisała mi kiedyś pani M.K. do Cygan przeprowadził się brat Marianny Piotr, a sama przeprowadzka spowodowana była zarazą szalejącą w Porębach Dymarskich, gdzie mieszkała rodzina Ozimków. W Cmolasie, znajduje się Sanktuarium Przemienienia Pańskiego z nowym, dostojnie wyglądającym kościołem. Widać stamtąd drewniany XVII-wieczny kościółek o interesującej bryle, pokryty z zewnątrz deszczułkami o niewielkich rozmiarach. Tu musiał odbyć się chrzest Marianny. Choć pewności nie mam, o czym dalej.


Z Cmolasu idę pieszo do Poręb Dymarskich. Całe 7 kilometrów, zimową porą. W ferie i na dodatek w sobotę komunikacja z Cmolasu do tej leśnej osady nie kursuje. Poręby Dymarskie, jak sama nazwa wskazuje jest miejscem związanym z wytopem żelaza z rud. Składa się z wielu rozrzuconych po lesie niewielkich przysiółków. To tu przyszła na świat w rodzinie Marcina i Marianny Ozimków moja prababcia. Mam zamiar dotrzeć do plebanii tutejszego kościoła i poprosić o możliwość zajrzenia do dawnych ksiąg metrycznych, aby zobaczyć pisany jeszcze łaciną akt chrztu prababci. Droga z Cmolasu mija linię kolejową, ale zabudowania wsi ciągną się parę kilometrów. Później zaczynają się tereny leśne, ale jeszcze przed nimi teren częściowej ochrony ujęć wodnych, wykorzystywanych przez Zakład Produkcji Wody w Kolbuszowej. Wreszcie docieram do Poręb Dymarskich. Rzeczywiście miejscowość, a właściwie jeden z jej przysiółków, otoczona jest ze wszystkich stron lasem. Domów tu niewiele. Na horyzoncie wyrasta, jak z innego świata, piękny budynek drewnianej świątyni.


Docieram do plebanii, gdzie zostaję bardzo gościnnie przyjęty przez młodego księdza proboszcza. Przed sobą mam księgę i widzę wyczekiwany zapis.


Zmierzcha już, dlatego udaję się do kwatery agroturystycznej, położonej w środku lasu. Na drugi dzień udaję się jeszcze raz w kierunku kościoła, aby obejrzeć budowlę w świetle dziennym.


Kościół ma metrykę XVII-wieczną i został do Poręb przeniesiony z Cmolasu w drugiej połowie XX wieku. Tak więc, chrzest prababci równie dobrze mógł się odbyć i w tym kościele.

Powrót do domu wiedzie z powrotem do Cmolasu na stację kolejową, skąd szynobus zabiera mnie do Lublina, skąd z kolei busem wracam do Białegostoku. Ale to już najmniej emocjonująca część tej wyprawy, gdzie wszystko, co miało się wydarzyć, wydarzyło się wcześniej.

sobota, 25 stycznia 2014

1,5 dager i Oslo.

- Może polecielibyśmy gdzieś kiedyś na weekend? - zapytała Kasia dość dawno temu.
 Ciekawe propozycje mają to do siebie, że domagają się realizacji.
- Czemu nie? - pomyślałem któregoś jesiennego poranka. Najbliższy możliwy termin na wyjazd wypadał w styczniu. Sprawdziłem tanie loty za pomocą wyszukiwarki Google i wybór padł na kraj fenomenalnego Magnusa Carlsena - obecnego mistrza świata w szachach, a konkretnie na stolicę kraju Oslo.

Początek stycznia był niemalże wiosenny, ale gdy przyszedł piątek, dzień naszego wyjazdu, od trzech dni padał śnieg i warunki dojazdu do lotniska Modlin przedstawiały się problematycznie. Wybraliśmy więc podróż pociągiem z przesiadką w Warszawie Wschodniej. Kto jeździ pociągami w Polsce, wie iż zegar i rozkład jazdy rozmijają się dość często. Planowanie podróży w oparciu o godziny połączeń kolejowych jest dość ryzykowne. Wygoda podróżowania również pozostawia wiele do życzenia, tak jakbyśmy wciąż tkwili w czasach sprzed 1989 roku. Do Warszawy Wschodniej pociąg przybył z ponad 40-minutowym opóźnieniem. Całe szczęście, w obrębie województwa mazowieckiego działają Koleje Mazowieckie, więc z dojazdem w kierunku Modlina i później samego lotniska nie było problemu. Trzeba było jednakże wytłumaczyć kontrolerowi, że nasz bilet wystawiony na Tanie Linie Kolejowe (TLK) został podstemplowany przez kierownika pociągu do Warszawy z dyspozycją jazdy Kolejami Mazowieckimi i że mamy prawo bez dopłaty jechać tym właśnie pociągiem. Kontroler wydawał się nie podzielać naszego poglądu, ale słuchając po raz kolejny argumentacji o spóźnionym pociągu, braku wyjścia i tym podobnych, machnął w końcu na nas ręką.

Z lotniska w Modlinie do Rygge koło Oslo, wybraliśmy lot tanimi liniami RyanAir. Nasz lot podobnie, jak pociąg okazał się być opóźniony o prawie godzinę.

Z lotniska do Oslo mieliśmy zarezerwowany autobus firmy PKS Oslo. Już po włączeniu komórki na lotnisku, otrzymałem sms-a: "Proszę o pilny kontakt. Kierowca." Takie podejście do klienta w przeciwieństwie do podróży koleją i samolotem było bardzo przyjemne. Przed lotniskiem czekał już bus o pojemności około 10 osób. Obok stał kolejny opatrzony napisem "Bogdan. Serwis dla Polaków". Kierowca po sprawdzeniu, czy wszyscy z listy są obecni, ruszył w drogę, a po wjechaniu w granice Oslo odwoził pasażerów pod adres wskazany w rezerwacji.
- Czy macie coś wspólnego z polskim PKSem? - zapytałem.
- Nie, ale nazwa bardzo dobrze się kojarzy.
Chyba w Polsce nie doceniamy pozytywnych cech marek z czasów komunizmu, na które nie raz psioczyliśmy.

Przed hotelem Citybox Oslo, w samym centrum przy Prinsens Gate 6, byliśmy około północy. Była to jedna z najtańszych opcji noclegowych, nie licząc hosteli na peryferiach miasta, czy też kwater typu B&B mieszczących się w domach prywatnych. Aby wejść do hotelu musieliśmy w przedsionku wystukać numer rezerwacji i kod pin na stojącym tam terminalu. Krótką chwilę trwało, gdy terminal wyświetlił powitanie i wypluł kartę, nasz klucz do hotelu, windy i pokoju. Podobał nam się ten brak obsługi. Za szklanymi drzwiami, do których otworzenia potrzebowaliśmy wspomnianej karty, znajdował się komputer z dostępem do internetu, automat do wydawania ciepłych napojów (z darmową gorącą wodą), czajnik elektryczny, automat z batonami, tudzież posiłkami do przygotowania na miejscu w kuchence mikrofalowej stojącej obok. Obok stoliki ze stołkami barowymi oraz wygodne fotele, w których można było wygodnie się ułożyć i oglądać tv. W pokoju mieliśmy to co potrzebne do noclegu: wygodne łóżko, kilka wieszaków na ścianie, biurko i łazienkę z prysznicem oraz podgrzewaną podłogą. Pokój nieduży, ale urządzony bardzo wygodnie i gustownie, co po dość długiej i męczącej podróży miało swoją wartość.


Rano poszliśmy rozejrzeć się po okolicy naszego hotelu. Chcieliśmy też kupić coś na śniadanie. Większość sklepów, które mijaliśmy otwierano dopiero o 10.00. Udało nam się jednak znaleźć sklep, gdzie kupiliśmy gotowe już kanapki i jak się okazało pyszne bułki nadziewane kawałkami czekolady. W hotelu na dole rozsiedliśmy się wygodnie nie niepokojeni przez prawie nikogo, poza starszym azjatyckim małżeństwem, które zjechało windą w pidżamach, aby sobie zagrzać wodę na herbatę i w spokoju oraz luzie zjedliśmy nasz pierwszy posiłek w Norwegii.

Czy mieliśmy jakiś plan na te 1,5 dnia pobytu w Oslo? Można powiedzieć,. że dość mglisty. Chcieliśmy przede wszystkim nasiąknąć klimatem tego miasta, zobaczyć ile się da i ile nasze dusze oraz ciała będą potrzebować, a także przede wszystkim odpocząć i przez pewien czas żyć w oderwaniu od wszystkiego, co zostawiliśmy w Polsce.

Jako pierwszy punkt programu wybraliśmy Muzeum Muncha oddalone około 2 km od hotelu. Zatrzymaliśmy się przy Kirkegate, gdy wyrósł przed nami budynek katedry. Wnętrze warte zobaczenia, szczególnie ze względu na ładnie oświetlony ołtarz główny. Katedra luterańska została wybudowana w roku 1697 i co ciekawe, to w niej odbywają się koronacje królów norweskich.



W muzeum Muncha mogliśmy obejrzeć wystawę czasową pokazywaną od 2 listopada 2013 do 2 marca 2014 roku "Munch på papir", przedstawiającą rysunki i grafiki artysty z całego okresu jego twórczości. Wystawa podzielona została na 13 części, każda obrazująca inny okres z życia Edwarda Muncha (1863-1944). Polecam ją gorąco. Rzadko zdarza się, aby twórczość jednego artysty zebrana w takiej ilości okazywała się w całości interesująca. A w przypadku rysunków i grafik Muncha tak właśnie jest. Twórczość jego jest bardzo spójna, na wystawie nie ma dzieł słabych, czy też nudzących. Wszystkie kipią niesamowitą wprost emocjonalnością. I to zarówno, gdy oglądamy najwcześniejsze dzieła poświęcone zmarłej w wieku 15 lat siostrze Sophie, jak też i te pochodzące z burzliwego, niehigienicznego okresu życia artysty, pełnego niespełnionych namiętności, bliskości śmierci i alkoholowego nałogu. Co zadziwia w Munchu, to zdolność do podniesienia się z dna egzystencji, na którym się znalazł. Ostatni okres życia, dość długi, spędził poza Oslo w swym domu w Ekely. Sporo z tego okresu pięknych norweskich pejzaży. Oczywiście zwracają uwagę na wystawie dwie wersje słynnego "Krzyku", czy też równie słynna "Madonna". Podobały mi się również mistrzowskie akwarele na papierze.




Jest na wystawie i akcent polski. Jesienią 1892 roku w okresie kształtowania swej drogi artystycznej, Edward Munch przyjechał do Berlina. Dzięki skandalizującej wystawie w Verein Berliner Künstler, trafił do awangardowego towarzystwa, którego centrum stanowili August Strindberg i Stanisław Przybyszewski. Miejscem spotkań była tawerna Zum Schwarzen Ferkel. Bywalczynią tawerny była również muza skandynawskiej kolonii artystycznej, Norweżka Dagny Juel. To z nią burzliwy romans przeżył August Strindberg. Ostatecznie  w 1893 roku Dagny została żoną Stanisława Przybyszewskiego. Odbiegający od standardów był to związek, skoro Przybyszewski równolegle był w związku z Martą Foerder, z którą miał dzieci. Jesienią 1898 roku Dagny (którą Stanisław nazywał Duchą) i Stanisław trafili do Krakowa, a następnie do Lwowa. Oboje prowadzili burzliwe życie uczuciowe zakończone tragicznie. Wiosną 1901 roku Przybyszewscy postanowili wybrać się wspólnie do Tyflisu (dzisiejsze Tbilisi) na zaproszenie krakowskiego studenta i kochanka Dagny, Władysława Emeryka. Dagny wyjechała pierwsza z Emerykiem i synkiem Zenonem. Stanisław z córką Iwi  miał dojechać później, ale tego nie uczynił. Po kilku tygodniach pobytu, 5 czerwca 1901 roku, w pokoju tyfliskiego Grand Hotelu Emeryk zastrzelił Dagny, po czym popełnił samobójstwo.

Na wystawie można zobaczyć portret Stanisława Przybyszewskiego, powstały w Berlinie.




Później skorzystaliśmy z metra. Dojechaliśmy do centrum, po to aby zobaczyć Akker Brygge, tak polecaną przez znajomych i przewodniki, dawną przemysłową dzielnicę portową. Została ona przeprojektowana w latach 80-ych XX wieku przez trójkę architektów o nazwiskach Telje, Torp i Aasen. Część z dawnych budynków przemysłowych została wyburzona, pozostałe zaś zrekonstruowane i dziś mieszczą centra handlowe, knajpki i restauracje.

Zanim jednak doszliśmy do widocznych z oddali budynków Akker Brygge, znaleźliśmy się na nabrzeżu, skąd mogliśmy podziwiać mury pochodzącej z końca XIII wieku twierdzy Akershus, mroczną sylwetkę ratusza, czy też stojący nieopodal budynek Centrum Pokojowej Nagrody Nobla. Po lewej widzieliśmy morze, a na jego tle wznoszące się maszty łódek i statków. W pewnym momencie Kasia zauważyła kuter rybacki, na którym uwijał się mężczyzna wśród stojących pojemników z krewetkami. Okazało się, że pochodzą z wczorajszego połowu i za 100 koron norweskich możemy kupić litr tego przysmaku.

Przenieśmy się na chwilę w czasie. Wnętrze hotelu, wieczór, miękkie fotele, stolik na którym na rozłożonych papierowych ręcznikach pełniących rolę talerzy, rozłożone zostały ciepłe świeże krewetki. Obok norweski chleb (całkiem niezły, choć piekielnie drogi) i lokalne piwo. Aby poczuć to, co my czuliśmy obierając krewetki, trzeba ten rytuał po prostu lubić. Zasmakowałem tego pierwszy raz kiedyś na Tajwanie.



Nie byłem miłośnikiem nowoczesnej architektury. Do chwili, gdy znalazłem się w Akker Brygge. Dawne budynki portowe zostały zrekonstruowane z gustem, smakiem i harmonią. Byłem oczarowany klockami pasującymi do siebie, gdzie cały zamysł architektoniczny zrealizowany został z głową i konsekwencją. Oto jeden z przykładów tego cudu.




W Oslo było około -5 stopni Celsjusza. Po parogodzinnym spacerze przemarzliśmy i zgłodnieliśmy. Wypadało więc poszukać jakiegoś przytulnego lokalu gastronomicznego. Wybór padł na Albert Bistro, gdzie za 195 koron serwowano rybę z grilla z dzisiejszego połowu. Okazał się nim jeden z gatunków pstrąga okraszony puree ziemniaczanym, pysznym białym sosem, gotowanymi brokułami i szparagami. Na początek zamówiliśmy jednak zupę cebulową przykrytą skorupą świeżo stopionego sera. Siedzieliśmy w przytulnym wnętrzu, rozświetlonym światłem ogniska i wielu lampek oraz świeczek, obsługiwani przez sympatyczną kelnerkę. Wrzucając nieregularne kawałki cukru (jakby odłupane od większej bryły) do herbaty rozkoszowaliśmy się ciepłem gorącego napoju, a także przytulnego wnętrza.



Przed wieczorem przespacerowaliśmy się jeszcze główną promenadą Oslo - Karl Johans gate. - A tędy idzie się do króla - jak poinformował nas jeden ze współpasażerów PKS Oslo. O ile Oslo zimową pora nie sprawia wrażenia specjalnie zatłoczonego miasta, to tutaj mamy okazję spotkać wielu spacerowiczów. W drodze do rezydencji królewskiej na wzgórzu usłyszeliśmy ulicznego grajka, grającego standardy jazzowe, a także mieliśmy okazję oglądać przepiękny pałac zbudowany ze śniegu przez ojca z synem. Parkowe otoczenie pałacu sprawia wrażenie ogólnodostępnego. Co prawda wzdłuż budynku przechadza się strażnik z bronią, ale to wszystkie widoczne środki ostrożności. Na wzgórze warto wejść również po to, aby zobaczyć centrum Oslo, wzdłuż osi widokowej, którą tworzy Karl Johans gate.

***

Ostatniego dnia naszego pobytu wybraliśmy się na nieodległy cmentarz Ereslunden. Zaraz za centrum wkroczyliśmy do dzielnicy sprawiającej wrażenie opustoszałej. Było cicho, a zza szyb wznoszących się wzdłuż chodnika kamienic i bloków słychać było wręcz poświstywanie śpiących ludzi.




Na cmentarzu tym znajduje się nagrobek Henryka Ibsena (czy ktoś pamięta ze szkoły średniej "Dziką kaczkę"?),



a także Edwarda Muncha, którego dzieła oglądaliśmy dzień wcześniej. Cmentarz jest niewielki, otoczony budynkami mieszkalnymi. Oprócz nas na cmentarzu obecne były pojedyncze osoby wyprowadzające na poranny spacer swoje psy. O tym, że wprowadzanie na cmentarz psa jest tutaj dozwolone, świadczyły odpowiednie znaki przy głównym wejściu.


Celem naszego spaceru miał być wznoszący się na wzgórzu nieopodal cmentarza najstarszy budynek w Oslo, sięgająca XI wieku świątynia Gamle Aker Kirke, wzniesiona, jak się uważa, przez króla Olafa Kyrre na terenie starej kopalni srebra. Dookoła romańskiej świątyni  można oglądać stare nagrobki, a najstarsza część cmentarza pochodzi z XII wieku. Kircha była zamknięta, a biorąc pod uwagę fakt, że musieliśmy wrócić wkrótce do hotelu, ruszyliśmy w drogę powrotną.




Szliśmy obok katolickiego kościoła pw. św. Olafa. Jakże swojsko wyglądały samochody z polskimi tablicami rejestracyjnymi z okolic Sokółki, Krakowa i Rzeszowa. W środku odprawiana była właśnie msza święta w języku angielskim. Weszliśmy. Często mówi się, że centrum chrześcijaństwa przesuwa się z coraz bardziej sekularyzującej się Europy i Ameryki Północnej do Azji, Afryki i Ameryki Południowej. Mieliśmy tego doskonały przykład w kościele wypełnionym po brzegi w większości Azjatami. Całości dopełniali nieliczni wierni czarnego koloru skóry i Norwegowie. Większość to młodzi ludzie, małżeństwa z dziećmi. Mieliśmy wrażenie luzu i swobody. Przed kościołem na tablicy ogłoszeń upewniliśmy się, że większość wiernych stanowią jednak Polacy. Mszy świętych w języku polskim było najwięcej. Przetykane były nabożeństwami w językach angielskim, norweskim, litewskim i wietnamskim.



Obiad zjedliśmy w jednej z nielicznych otwartych tego dnia i o tej porze knajpek pakistańskich. W hotelu odebraliśmy telefon od kierowcy PKS Oslo, który zapowiedział precyzyjnie swój przyjazd. Podróż powrotna choć męcząca i denerwująca ze względu na połączenia kolejowe również dostarczyła nam wielu dobrych wrażeń (niesamowity zachód słońca z okien samolotu). Już w Polsce okazało się, że podróż do Norwegii była paradoksalnie podróżą do cieplejszego kraju, ale kto mógł wiedzieć, że w drugiej połowie stycznia przyjdzie na Podlasie prawdziwie mroźna zima.