niedziela, 15 czerwca 2025

Elżbieta Rytwińska, po pierwszym mężu Biało z domu Kotulska

Mam problem z moją 3xprababcią Elżbietą Rytwińską. Elżbieta była matką Agnieszki Biało, która z kolei urodziła Andrzeja Tudora, a ten z kolei był ojcem mego dziadka Wojciecha Tudora.

Nie udaje mi się znaleźć jej aktu zgonu. Elżbieta urodziła się 5 listopada 1821 roku w Chmielowie koło Tarnobrzegu, jako córka Szymona Kotulskiego i Barbary z Samojednych. W zaborze austriackim dodatkową pomocą przy badaniu historii rodziny są numery domów wpisywane do metryk urodzenia, ślubu i zgonu. Elżbieta urodziła się w domu o numerze 115.


Elżbieta miała rodzoną młodszą siostrę Teresę, która urodziła się 7 października 1823 roku w Chmielowie również w domu pod numerem 115. Nie znam jej dalszych losów. Rok po urodzeniu Teresy, zmarł Szymon Kotulski, ojciec obu dziewczynek.

Elżbieta Kotulska w dniu 6 lipca 1840 roku poślubiła w Miechocinie mego 3xpradziadka Wojciecha Biało. Wygląda na to, że po śmierci ojca, Elżbieta wraz z matką zamieszkała w jej rodzinnym domu numer 50. Taki numer domu widnieje w akcie urodzenia Barbary Samojeden z roku 1797, jak i w akcie ślubu Elżbiety Kotulskiej z Wojciechem Biało. Dodatkowo jako opiekun Elżbiety w jej metryce ślubu został zapisany Antoni Siekierski. Barbara Kotulska z Samojednych również jest zapisana w tym akcie. Można więc mieć pewność, że Barbara żyła w roku 1840. Dalsze losy Barbary, podobnie, jak jej córki Teresy są dla mnie nieznane.


Wojciech Biało zmarł 17 lutego 1851 roku w Chmielowie i w tym samym roku 4 sierpnia Elżbieta poślubiła Wojciecha Rytwińskiego w Miechocinie.


Ostatnie dziecko, które urodziła Elżbieta Wojciechowi Rytwińskiemu to Wawrzyniec Rytwiński urodzony w roku 1861 w Chmielowie. W roku 1875 z kolei Wojciech Rytwiński, wdowiec po Elżbiecie poślubił Mariannę Kotulską w Miechocinie. Gdzieś między 1861, a 1875 musiała odejść z tego świata Elżbieta. Jej aktu zgonu nie zapisano w Chmielowie.

sobota, 17 maja 2025

Cmentarze na Litwie - Dusmiany (Dusmenys), stary cmentarz

Kolejną miejscowością, po Niemoniunach, gdzie eksplorowaliśmy cmentarze były Dusmiany (Dusmenys). W miejscowości tej zmarli i zostali pochowani w XIX wieku Michał i Józefa z Gutowskich Szadziewiczowie, których nagrobki mieliśmy nadzieję odnaleźć. Nagrobki starego cmentarza parafialnego wciąż otaczają położony na wzgórzu w centrum wsi ładny drewniany kościół wybudowany przez Kamedułów w roku 1818. W miejscowości, gdzie pierwszy kościół wzmiankowany był już w roku 1522.


Nie udało nam się odnaleźć nagrobka Szadziewiczów, ale wiele z otaczających świątynię grobów wciąż nosi stare polskie napisy. Oto one:


Maria Sinkiewiczowa z Krysiulewiczów, zmarła w roku 1887 w wieku 39 lat.


Mikołaj Hryncewicz, żył 75 lat, zmarł 13 marca 1895 roku.


Wincenty Stodolnik, zmarł 9 marca 1902 roku w wieku 60 lat, żona Katarzyna Stodolnik zmarła 14 lutego 1894 roku w wieku 59 lat.


Piotr Narynkiewicz, żył 67 lat, zmarł w roku 1887, jego żona Katarzyna Narynkiewicz zmarła 28 maja 1885 roku.


Andrzej Jałłowiecki.


Piotr Wasilewski (10.11.1848-20.09.1917).


Henryk Wasilewski z żoną Apolonią Wasilewską.


Wiktoria Jaruszewicz.


Jan Stanulonis (1908-1952). Pamiątka od żony.


Geno(w)efa Żukie(w)iczowa, zmarła w roku 1920.


Urszula Rawińska.


Nagrobek z polską inskrypcją, nieczytelną dla mnie.


Dwa nagrobki, górny upamiętnia Paulinę. Reszta jest dla mnie nieczytelna.


Na powyższym nagrobku odczytuję jedynie nazwisko: Stadolnikowa.


Ludwik Mikutowicz, zmarł w roku 1894 w wieku 97 lat.


Władysław Gutowski, żył 81 lat, zmarł 20 lipca 1910 roku.


Michał Bożyczka, żył 63 lata, zmarł w roku 1902.


Szymon Montwił i żona jego Scholastyka Montwił.


Antoni Józef Bingel (1863-1943), Wacław Bingel (1900-1956).


Maciej Reunis.

sobota, 10 maja 2025

Kulinarne białostockie wspominki

"Jesteś tym, co jesz". Tego powiedzenia, pochodzącego z eseju niemieckiego filozofa i antropologa Ludwiga Feuerbacha nie chcę traktować dosłownie, ale ...

gdy usłyszałem, że król Władysław Jagiełło jadał sałatę, na długo przed przybyciem królowej Bony do Polski i że brał kąpiel codziennie, byłem zaskoczony, gdyż wiedza o tym, że wielmoże litewscy dysponowali niezłym poziomem codziennej kultury już w XIV wieku, przeczyło funkcjonującemu powszechnie mitowi o dzikości pogańskich Litwinów w naszym społeczeństwie.

Gdy czytam w "Chłopkach", jakimi możliwościami kulinarnymi dysponowała polska wieś przed II wojną światową i gdy czytam w metrykach zgonu z XIX wieku, jak często nasi chłopscy przodkowie umierali na kołtun, wiem więcej o poziomie biedy i higieny na polskiej wsi, niż gdybym czytał roczniki statystyczne.

Podobnie jest dziś, gdy mamy tak wielki wybór w dziedzinie kulinarnej. Jeśli ktoś ogranicza się do schabowego albo jada tylko w sieciach fastfoodów lub z drugiej strony tylko w ekskluzywnych restauracjach, możemy na tej podstawie wywnioskować wiele o jego upodobaniach, wrażliwości, otwartości, przynależności społecznej.

Pod koniec lat 90-ych mój znajomy Amerykanin, Joe Bradshaw, który przybywając co jakiś czas służbowo do Warszawy, nocował w hotelu Forum lub w Marriocie, zapytany został przeze mnie, gdzie na co dzień stołuje się w Warszawie. Odpowiedział z rozbrajającą szczerością, że w KFC, bo ma do tej marki zaufanie i wie czego się spodziewać. Z drugiej strony, gdy kiedyś jedliśmy razem obiad, i zauważył, jak posoliłem frytki, powiedział, że Henry Ford nie zatrudniłby mnie w swojej fabryce. Gdy zapytałem dlaczego, odpowiedział - Bo nie spróbowałeś przed posoleniem. Ponoć znana jest anegdota która mówi, że aplikanta do pracy w fabryce Henry zapraszał na obiad i gdy zauważył, że bez spróbowania doprawia posiłek, nie zatrudniał go w swej firmie wnioskując, że podobnie nie dociekliwie i rutynowo może zachowywać się w życiu codziennym, a więc i w pracy.

Tak, zamierzam napisać post o jedzeniu. Kuchnia bowiem, to poza przyziemnym zupełnie aspektem i wsakazanymi wyżej wartościami kulturalnymi i obyczajowymi wywołuje w nas często wiele wspomnień. Do dziś pamiętam swe ulubione smaki dzieciństwa.

U babci ze strony ojca były to gorące lane kluski, gotowane na mleku, posypane obficie cukrem z dodatkiem zimnego, startego na tarce jabłka. Zajadałem się tym we wczesnym dzieciństwie, aż mi się uszy trzęsły. Później po latach, poprosiłem babcię o to samo danie. Ledwo je zjadłem.

W domu moimi ulubionymi słodyczami były chałwa i kogel mogel. Zachodziło się też specjalnie w niedzielę po kościele po rurki z bitą śmietaną do kawiarni "Maleńka" prowadzonej przy ulicy Chrobrego w Gorzowie przez Różę Aleksandrowicz. Dzięki ojcu nauczyłem się jeść jajecznicę smażoną na maśle ze świeżym szczypiorku. Do dziś pamiętam, jak mi tata przygotował taką jajecznicę na działce. Jemu też zawdzięczam upodobanie do świeżych bułek z masłem i miodem oraz zimnej wątróbki drobiowej z cebulką jedzoną na świeżym suchym chlebie. Babcia ze strony mamy przygotowywała rosół z oprawionej przez siebie kury. Sama wyrabiała makaron. To jest danie nie do powtórzenia. Podobnie jak grochówka gotowana na uchu świńskim, albo racuchy z własnymi powidłami truskawkowymi. Babcia także smażyła bardzo dobrze ryby złowione przez wujka w Warcie. Podawała je po prostu z suchym, ale świeżym chlebem. Żadna ryba nie równa się tej usmażonej przez babcię. Kuchnia mamy? To cała paleta ulubionych smaków. Wspomnę tylko jedzone na balkonie naszego bloku w ciepły letni dzień gotowane młode ziemniaczki z koperkiem, kotletem schabowym i mizerią.

Do napisania takiego postu o jedzeniu zainspirowała mnie książka Andrzeja Fiedoruka "W białostockich karczmach, zajazdach i restauracjach". Pierwszy raz z jego nazwiskiem zetknąłem się około 20 lat temu, gdy w moje ręce trafiła niewielka książeczka o różnych sposobach parzenia i przygotowania kawy. Przeczytałem też całkiem niedawno całkiem ciekawą książkę "Moje białostockie powidoki". Jednak najbardziej przypadła mi do gustu pozycja nieco niechlujnie napisana (przydałaby się solidna korekta tekstu), ale pełna wiedzy o historii karczem i restauracji, a także o tym jak ta historia kształtowała się w Białymstoku pod tytułem "W białostockich karczmach..." wspomniana wyżej. Książka jest pełna smaczków zwłaszcza z historii białostockiej gastronomii w okresie PRLu i w czasie transformacji ustrojowej poparta artykułami prasowymi, ale przede wszystkim unikalną wiedzą autora, który miał wiele możliwości aby zaglądać do kuchni ... od kuchni.

Wielu miejsc opisywanych na kartach książki już nie ma, albo po prostu nie znam ich z czasów, gdy stawiałem swe pierwsze kroki w Białymstoku pod koniec lat 90-ych.

Do mych ulubionych miejsc obecnych, a jakże, na kartach książki, jest do dziś kuchnia restauracji hotelu Cristal. Hotel ten zaprojektowany przez legendarnego Stanisława Bukowskiego, był chyba pierwszym wybudowanym po wojnie z w zniszczonym mieście. Zakochałem się w jego kuchni w dzień chrzcin mojej córki, które świętowaliśmy właśnie w Cristalu. Do dziś pamiętam smak deseru, którego już dziś nie ma w karcie. Deseru lodowego nugat z sosem truskawkowym.

Z restauracją tego hotelu mam też wspomnienie innego rodzaju. W 2010 pod auspicjami białostockiego Urzędu Miejskiego otwierano "Białostocki szlak kulinarny". Restauracje, które zdecydowały się uczestniczyć w tej imprezie można było odwiedzić tamtego dnia, aby zamówić przygotowane specjalnie na ten dzień nieduże danie za 5 zł. Hotel Cristal oferował placki ziemniaczane z sosem borowikowym. Wszędzie, gdzie zachodziliśmy, było tłoczno. To może nie jest tak ważne, jak to, że siedzieliśmy przy stole naprzeciw Olafa Lubaszenko, który albo wdał się w rozmowę z moim synkiem, albo też usłyszał, jak ten czyta na głos i ofiarował mu w prezencie swoją książeczkę dla dzieci z dedykacją.

Z innych miejsc opisanych w książce chciałbym wspomnieć Arsenał, gdzie miałem okazję trafić, gdy szefowała tej restauracji Arleta Żynel. To była rzeczywiście bardzo dobra kuchnia. Nawet zamawiając tak proste wydawałoby się dania, jak placki ziemniaczane, czy też gulasz z dzika z buraczkami i ziemniaczkami gotowanymi, dostawało się zawsze małe dzieło sztuki kulinarnej przygotowane w sposób niestandardowy, ale smaczny. Byłem tam ostatni raz w 2008 roku z Zsoltem z Węgier w zimowy wieczór. Spracerowaliśmy wtedy po starych jeszcze, peerelowskich ogrodach pałacu Branickich, a także po Plantach gawedząc na różne tematy w bardzo dobrym humorze po wizycie na kolacji właśnie w Arsenale.

Pamiętam też Kastel, z tym magicznym ogrodem na tyłach restauracji, gdzie czasami widziało się szachistów grających wśrod talerzy z posiłkiem. Wydawało mi się wtedy, że to miejsce będzie tam przy Spółdzielczej zawsze.

Załapałem się też na China Garden w odeszłym właśnie bezpowrotnie do przeszłości budynku Ruczaju, gdzie kuchnia stylizowana na chińską była rzeczywiście niczego sobie. Miałem okazję być też jeszcze w dawnej smażalni ryb przy dworcu PKP na pysznej smażonej kargulenie i w Szaszłykarni przy Mickiewicza na pysznych pierogach.  Niestety nigdy nie zdarzyło mi się być w Venessie i spróbować podobno całkiem niezłej chałwy z marchwi.

Co mnie urzekło w kuchni białostockiej u mych początków? Na pewno jajka faszerowane na święta wielkanocne, czyli połówki jajek w skorupkach, wypełnione nadzieniem jajecznym z pietruszką, maczane w bułce tartej i smażone. Wielkie wrażenie zrobił na mnie oryginalny Marcinek, przygotowany prywatnie pod Hajnówką i przywieziony prosto z wesela przez mojego kolegę Jurka, który wraz ze świeżo poślubioną małżonką pochodził z Hajnówki.

Moje zaś pierwsze restauracje i bary białostockie, które dziś wspominam z nostalgią to resturacja arabska przy Świętojańskiej, jak powiew egzotyki w tym wówczas o wiele bardziej wiejskim mieście niż dzisiaj; to pizza polska na grubym cieście, którą można było kupić w restauracji przy Curie-Skłodowskiej, bardzo popularna wśród studentów, mieszkających w położonych nieopodal akademikach Akademii Medycznej; to bar Odeon przy Akademickiej z muzyką graną na żywo.

(Tu pora na dygresję. Chyba ostatni raz byłem tam z Tomkiem z Warszawy na wieczornym piwie. Zamówiliśmy do niego kiełbaski na ciepło. Słuchaliśmy muzyki, gawędziliśmy. W pewnym momencie Tomek stwierdził: "Wiesz, bardzo lubię barowe jedzenie. Dla zademonstrowania, jak bardzo, zamówię nam jeszcze po kiełbasce.""

To też bar "Hokus-Pokus", świeżo wówczas otwarty przy Kilińskiego, gdzie oferowano niezłe spagetti, tak przypominający mi restaurację Avanti na rynku w Poznaniu, którą odwiedzało się zawsze podczas wyjazdów z klasą do operetki na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, a która tak mocno zaważyła na moich latach studenckich.

Z rzeczy nierestauracyjnych, świeży, ciepły chleb wypiekany w supermarkecie "Bażantarnia", po który zajeżdżało się z okazji sobotnich zakupów rano.

Dzisiejszy Białystok kulinarny, tak bogaty w różnego rodzaju smaki to już jednak zupełnie inne miasto, stąd chęć pozostawienia paru słów nostalgii, wywołanej przez książkę Andrzeja Fiedoruka.

Andrzej Fiedoruk "W białostockich karczmach, zajazdach i restauracjach", Dorzecze, 2017

sobota, 3 maja 2025

Cmentarze na Litwie - Niemoniuny (Nemajūnai)

I znów przyszedł czas szwędania się po litewskich cmentarzach, podziwiania litewskich, pięknie zdobionych krzyży, czy drewnianych rzeźb Chrystusa frasobliwego zdobiących litewskie nagrobki. Tym razem rozpocząłem od miejscowości Niemoniuny, leżącej w rejonie birsztańskim w okręgu kowieńskim tuż przy zakolu Niemna. We wsi jest drewniany, piękny kościół pod wezwaniem świętych Piotra i Pawła zbudowany w drugiej połowie XIX wieku do kórego nie udało nam się wejść. Za to cmentarz położony przed wioską na leśnym wzgórzu przeszedłem wzdłuż i wszerz fotografując te nagrobki, na kórych widać było inskrypcje w języku polskim.



Całkiem sporo ich było.


1. Julian Radziewicz, Zofia Radziewiczowa. Pamiątka dzieci.


2. ...wa Gurka rodziny Błażewiczuw, zmarła 13 m. 1911 roku, żyła 66 lat.


3. Ludwika z Margiewiczów Downarowiczowa, zmarła 3 lutego 1853 roku.


4. Janusia Toczyłowska, 1888-1906.


5. Jan Czechowicz, 28 lipca 1858-26 września 1895.


6. Jadwiga Bagińska z Jacuńskich.


7. Emilia Jacuńska, po pierwszym mężu Wiszniewska, zmarła 17 grudnia 1908 roku w wieku lat 70.


8. Wacław Wiszniewski, zmarł 28 lipca 1878 roku.


9. Stanisława Wieliczkówna, żyła 32 lata, zmarła w 1927 roku.


10. Franciszek Jodkowski, którego zwłoki pochowane są przy kościele, zmarł 29 kwietnia 1832 roku w wieku 69 lat; córka Dominika Bartoszewicz, zmarła w październiku 1841 roku w wieku 37 lat; Anna Jodkowska z Kosińskich, zmarła 10 marca 1860 roku w wieku 85 lat; Teresa Wnorowska z Jodkowskich, córka Anny, zmarła 8 lipca 1859 roku w wieku 45 lat.


11. Ewa Jodkowska, 1829-11 czerwca 1899.


12. Julija Downorowiczowna, zmarła 12 stycznia 1927 w wieku lat 16.


13. Stefanija Downorowiczowna, zmarła 4 lipca 1927 roku w wieku lat 4.


14. Wiszniewska.


15. Leon, zm. 8 lutego 1918 r., żył 60 lat; Michalina, zm. 29 września 1926 r., żyła 74 lata Nowiczy.


16. Marcin Jakubik, zmarł 1 stycznia 1914 roku. Żył 47 lat.

sobota, 5 kwietnia 2025

Chocz

Chocz, miasteczko niedaleko Pleszewa w kaliskiem znajduje się na liście moich najważniejszych miejsc związanych z genealogią rodzinną. Na tamtejszym cmentarzu znajduje się nagrobek mojej praprababci. Jeśli chodzi o nagrobki prapradziadków, jeszcze tylko w Pińsku na Białorusi zachował się jeden. Prapradziadków ma się szesnaścioro. Dwa nagrobki z szesnastu to tak niewiele. Ale wiele osób nie ma w ogóle nagrobków tak odległych przodków do odwiedzenia.

Chocz znalazł się na liście najważniejszych miejsc zupełnym przypadkiem. Józefa Pociejowska po mężu Stępień, podobno jedynaczka, urodziła się w parafii Szumsko na ziemi opatowskiej w 1882 roku. Po ślubie mieszkała przez chwilę w sąsiedniej parafii Bardo, gdzie urodził się mój pradziadek Stefan. Rodzeństwo Stefana rodziło się już na terenie parafii Gidle koło Radomska, a po I wojnie światowej rodzina przeniosła się w rejon Sarn na Wołyniu. Pewnie by się stamtąd nie ruszyła, gdyby nie II wojna światowa. Józefa z córkami: Kazimierą (po pierwszym mężu Grabka, po drugim Lemańska) i Antoniną (po mężu Abramowicz), trafiła w kaliskie do Józefowa koło Chocza. I tam wkrótce, bo w 1947 roku zmarła.

Małe miasteczko posiada dziś dwa obiekty świadczące o jego dawnym znaczeniu. Jeden z nich to kościół parafialny Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny i św. Andrzeja Apostoła z pierwszej połowy XVII wieku, choć w XIX wieku został gruntownie przebudowany. Sąsiadujący z brzydkimi bloczkami epoki PRLu kryje prawdziwe skarby wewnątrz - piękne XVIII-wieczne ołtarze.



Niestety dawny pałac infułatów i kościół klasztorny św. Michała Archanioła, choć równie piękne są zamknięte na 4 spusty i wyglądają, jakby miały nie przetrwać XXI wieku.



Za nimi już tylko pusta przestrzeń i Prosna, niegdyś stanowiąca granicę między Królestwem Polskim i Prusami. Podobno zachowały się dwa dawne słupki graniczne. My znaleźliśmy tylko jeden obiekt, który wyglądał jak dawny słupek graniczny.



Pojechaliśmy na cmentarz. Odwiedziłem nagrobek Józefy, jej córki Kazimiery Lemańskiej, zauważyłem też że Honorata Rybarczyk, z którą rozmawiałem telefonicznie jakieś 15 lat temu też znalazła miejsce na cmentarzu w Choczu. Potem pojechaliśmy do Józefowa. Rozmawialiśmy z ludźmi, którzy znają wieś przynajmniej od lat 1970, ale Lemańskich nie pamiętają. Byliśmy też w Stawiszynie, gdzie podobno osiadli potomkowie Kazimiery. Rozmawialiśmy z dwoma wiekowymi mieszkańcami tego miasteczka, ale nazwisko Lemański nie obiło im się nawet o uszy.


Wróciliśmy na rynek w Choczu z charakterystyczną, pocztówkową kamienicą. Zjedliśmy przyzwoity obiad w jedynej restauracji oferującej głównie włoską kuchnię i pożegnaliśmy się z Choczem na kolejne 15 lat, a może na zawsze.