środa, 10 sierpnia 2022

Zákinthos wakacyjnie

 Skąd pomysł?

Kilka lat temu byliśmy w Trzepnicy na zjeździe rodziny Nalepów. W rozmowach z Wandą Amarantidou usłyszeliśmy wtedy sporo o Grecji, jej kulturze, języku i prawdziwej perełce - Ikarii. Wanda Grecji poświęciła większość swego zawodowego i prywatnego życia. Jakiś czas później do mych rąk trafiła jej książka "Juliusz Słowacki i Grecja nowożytna", w której opisana jest podróż poety do Grecji w roku 1836. Wśród cytowanych fragmentów "Podróży do Ziemi Świętej z Neapolu" - poetyckiej relacji z wyprawy znalazł się taki ustęp:

"A potem wszedłszy na fortecy góry,
Spojrzałem: Zante szmaragdami siana,
W szczerych szafirów oprawna lazury,
Niebem i morzem dokoła oblana".

Zante to włoska nazwa wyspy Zákinthos, wszak w latach 1484-1797 roku należała do Republiki Weneckiej.

Minęło kilka lat od tamtego spotkania, podczas którego greckie ziarno zostało zasiane. W tym roku wybraliśmy Grecję na miejsce wakacyjnego odpoczynku. O wyborze między Ikarią, a Zákinthos zadecydował czysty przypadek.

Limni Keri

Już nie pamiętam dlaczego wybraliśmy akurat Limni Keri szukając noclegu na Bookingu. Nie lubimy spędzać wakacji w Zakopanem, Władysławowie czy Krynicy Morskiej, jeśli wiecie, co mam na myśli. Staraliśmy się uniknąć podobnego rodzaju kurortów na Zákinthos. Krótko po wyborze miejsca trafiłem na blog Siga Siga. To co w przytoczonym artykule przeczytałem, potwierdziło się po przylocie na wyspę. Dokonaliśmy trafnego wyboru. Limni Keri to wioska leżąca nad samym morzem na południu wyspy. Jest spokojna, nie ma tu tłumu turystów, są trzy sklepy spożywcze, piekarnia ze świeżymi wypiekami co rano, kilka tawern, bardzo urokliwa nieduża plaża z widokiem na pobliską wyspę Marathonisi i otaczające dolinę wzgórza.


Maria Studios
Pensjonat wybraliśmy przez Booking. Szukaliśmy mieszkania dwupokojowego z kuchnią i łazienką i wybrany obiekt spełniał te wymagania. Po przyjeździe mieliśmy wrażenie, że sypialnia jest trochę mała (duże łoże, niewielka szafa na ubrania, skromne miejsce do pracy z laptopem), ale później okazało się, że większej nam nie było trzeba. W drugim pokoju bardzo obszernym był telewizor, oraz aneks kuchenny, gdzie przygotowywaliśmy śniadania. Z obu pokojów były wyjścia na tarasy. Z tego większego korzystaliśmy codziennie w porze śniadań. To co nas bardzo zaskoczyło to codzienne dyskretne sprzątanie pokojów z wymianą pościeli i ręczników co trzy dni. Nie można napisać o Maria Studio bez kilku słów o jej właścicielce, bardzo opiekuńczej i pomocnej. Nie raz wracaliśmy wieczorem do pokoju z prezentem w postaci wina. Gdy potrzebowaliśmy wynająć samochód na jutro i nigdzie gdzie dzwoniliśmy nie było takiej możliwości, Maria wieczorem, po kilku dosłownie telefonach, zorganizowała nam samochód i rano wyznaczonej godzinie auto podjechało pod pensjonat. Gdybym miał napisać, czy polecam to miejsce, odpowiedziałbym: zdecydowanie.


środki transportu
Do najbliższych miejscowości wybieraliśmy się często pieszo, jednak w lipcowym upale nie jest to najlepsza opcja, chyba, że wybierzemy się rano, zanim słońce zamieni wyspę w piec. Niestety na Zakynthos nie sprawdzają się piesze wędrówki bocznymi drogami. Google Maps często prowadzi ścieżkami na środku których w pewnym momencie wyrastają zabudowane i zamieszkane posesje. Z drugiej strony aplikacja ta często nie pokazuje ścieżek uczęszczanych przez lokalną ludność, znacznie skracających odległości. Chodzi się więc raczej drogami asfaltowymi, na których ruch nie jest szczególnie duży.

Często korzystaliśmy z autostopa. Ani razu nie czekaliśmy długo na podwózkę, za to mieliśmy okazję poznać ludzi z różnych zakątków świata. Byliśmy podwożeni prze Bułgara, Polaków, Włochów, Belgów, Francuzów, Australijczyków, Greków. Sami, gdy w końcu wynajęliśmy auto, zrewanżowaliśmy się tym samym Francuzkom w pobliżu plaży Gerakas. 

Do miejscowości położonych na wschodnim i południowo wschodnim wybrzeżu dobrą opcją jest jazda publicznym autobusem. Zaletą jest bardzo niska cena, punktualność i dobre warunki wewnątrz. Wadą niska częstotliwość kursów. Z Limni Keri do Zákinthos, jedynego miasta na wyspie jeździły w ciągu dnia dwa autobusy. 

Do zachodniej części wyspy, moim zdaniem najpiękniejszej, i dość odludnej nie kursuje transport publiczny. Jedyną opcją jest wynajem samochodu. Po zakyntońskich drogach (inną polską nazwą wyspy jest Zakrętos) jeździ się wolno ze względu na krętość dróg. Brak tu autostrad. Prędkość 70 km/h wydaje się na większości odcinków czystym szaleństwem.

Inną opcją transportu między miejscowościami leżącymi na wybrzeżu jest taksówka wodna (taxi boat). Jest to opcja dość droga, ale ma swoje zalety: szybkość transportu oraz piękne widoki. Najlepsza opcja podróży wtedy, gdy po całodziennym zmęczeniu nie ma się już na nic ochoty.

Agios Sostis, wyspa Cameo
Poza plażowaniem i chłodzeniem się w wodzie, co nie jest złym pomysłem na upał, ale po paru dniach śmiertelnie nudzi, staraliśmy się zwiedzać. Wyspa Cameo w Agios Sostis, jako najbliżej położona Limni Keri była naszym pierwszym celem podróży. Postanowiliśmy zdobyć ją pieszo idąc brzegiem morza w kierunku północno-wschodnim najdalej, jak się da. Szybko porzuciliśmy jednak ten szlak ze względu na kolczaste zarośla porastające kamienisty brzeg morza. Do Agios Sostis doszliśmy pieszo lokalnymi drogami w upale. Niewielka wysepka Cameo, którą łączy drewniany mostek z brzegiem jest bardzo urokliwa. Wyłania się z wody, ukazując warstwowo poukładane jak na cieście skaliste, urwiste brzegi. Po dwóch godzinach pieszej wędrówki w upale, zaciszna plaża na wyspie Cameo z charakterystycznymi, powiewającymi na wietrze kawałkami białego materiału, okazała się spełnieniem marzeń. Moczyliśmy się w wodzie, drzemaliśmy na kocu, podziwialiśmy widoki. Podobno w XV wieku wyspa Cameo była częścią Zákinthos, ale po trzęsieniu ziemi w 1663 roku odłączyła się od lądu. Na pamiątkę po wizycie na Cameo został nam breloczek z naszym zdjęciem.


gaje oliwne
Wyspę Zákinthos można podzielić na dwie główne części, których wyznacznikiem jest ukształtowanie terenu: część północno-zachodnia - górzysta, bez transportu publicznego, część południowo-wschodnia - położona w dolinie, całkiem nieźle skomunikowana. W dolinie drzewa oliwne rosną wszędzie. Widać je co krok w Limni Keri, ale o tym, jak wielki procentowo obszar zajmują gaje oliwne przekonaliśmy się po raz pierwszy podczas wyprawy do wyspy Cameo. Gaje te nie dają żadnego cienia w upał, ziemia i słaba trawa są całkowicie wyschnięte wokół. Drzewa są niskie o powykręcanych pniach z niewielkimi listkami i takimiż owocami, których zbiory przypadają na październik. Aż trudno uwierzyć, że tak niepozorne drzewa oferują taki przysmak. 

Świeży zakyntoński chleb z oryginalnie smakującą chrupiącą skórką i lekko żółtawym miąższem, maczany w oliwie na śniadanie, jedzony ze świeżymi warzywami i owocami, palce lizać!


przydrożne kapliczki
Po raz pierwszy natknęliśmy się na taką w gaju oliwnym w drodze do wyspy Cameo. Z daleka wyglądała, jak grill. Tylko krzyż wykuty w kamieniu na szczycie obiektu świadczył o tym, że to kapliczka.



Natykaliśmy się również na większe obiekty, jak i na zupełne małe, rodzinne, we wgłębieniach murów otaczających domostwa. Czułem się trochę, jak na Podlasiu, choć stylistyka greckich prawosławnych kapliczek oraz materiał, z jakiego powstały są zupełnie inne.

jaskinie Keri
Wybraliśmy się do tego miejsca autostopem. Piękne widoki z klifu na jaskinie i na wyspę Mizithres, będącą celem wielu rejsów łodzią o zachodzie słońca. Ustęp ze Słowackiego jak ulał pasuje do tego miejsca. To tu zobaczyliśmy po raz pierwszy największy urok wyspy Zákinthos: błękitne morze widziane z wysokości klifu i przepięknie ukształtowana linia brzegowa. Do jaskiń Keri wynajęliśmy innego dnia rejs łodzią. To również niesamowite przeżycie, choć nieco innego gatunku. Kąpiel w głębokiej wodzie w sąsiedztwie jaskiń i majestatyczne skały wokół warte podróży łodzią.


wioska Keri
Wieś Keri została przedstawiona na blogu "Siga Siga" jako oaza dzikości i naturalności. Zeszliśmy do niej pieszo, wracając z punktu widokowego na jaskinie Keri przy latarni morskiej. Moje wyobrażenia zostały zweryfikowane nieco. Przed oczami miałem przecież owce, kozy, gaje oliwne. Przede wszystkim Keri nie jest aż taką małą wioską. Nie widzieliśmy kóz i owiec, za to gaje oliwne są wszechobecne. Jest w niej parę starych kamiennych budynków. Mam tu na myśli budynki sprzed trzęsienia ziemi w 1953 roku, które spowodowało zniszczenia 90 % zabudowy wyspy. Trafiliśmy do bardzo klimatycznej tawerny Allegro, gdzie mogliśmy się przede wszystkim napić zimnej kawy, coli, piwa - czego dusza zapragnie oraz raczyć się świeżym chlebem z oliwą, oliwkami i serem feta.
W Keri znajduje się kościół sprzed trzęsienia ziemi z oddzielną dzwonnicą, a właściwie należałoby powiedzieć cerkiew, choć architektura greckich świątyń w niczym nie przypomina podlaskich cerkiewek. Budynek datowany jest na rok 1620, choć obecny wygląd świątynia zawdzięcza renowacji z 1745 roku. Prawdę mówiąc nie spodziewałem się zobaczyć na wyspie tak starej świątyni, naczytawszy się wcześniej wiadomości przewodnikowych. Później już okazało się, że takie miejsca na  Zákinthos nie są wyjątkiem. Wioska Keri poza kamiennymi budynkami, zrobiła na nas wrażenie mnogością kwiatów w przydomowych ogrodach, co na tle wydawałoby się kamiennej pustyni dodawało niezwykłego kolorytu temu miejscu. Może nie jest to aż tak dzikie miejsce, jak sobie wyobrażałem, ale z dala od głównych szlaków zachowało w sobie sporo z zakyntońskiej urokliwej prowincji.



Koiliomenos
Nadszedł ten dzień, kiedy postanowiliśmy zobaczyć zachodnią część wyspy: najstarsze drzewo oliwne w Exo Chora, cmentarzysko kultury mykeńskiej w Kambi oraz widok z klifu przy białym krzyżu w tej samej wiosce. Niestety do tej części wyspy nie jeździ transport publiczny, a na jazdę autostopem ze względu na odległość nie zdecydowaliśmy się. Pozostało wynająć samochód. Wyruszyliśmy rano, a droga wspinała się stopniowo coraz wyżej i wyżej. Pierwszą urokliwą wioską w której zatrzymaliśmy się była Koiliomenos. Przyciągnęła moją uwagę niezwykła XIX-wieczna wieża dzwonnica stojącego po drugiej stronie ulicy kościoła Agios Nicolaos. Wyrosła nagle pośród niskiej zabudowy. Chwilowy postój i dalej w drogę.


Exo Chora
Wioska z najstarszym drzewem oliwnym w Grecji, datowanym na 2500 lat, zlokalizowana przy zachodnim wybrzeżu wyspy Zákinthos. Drzewo wciąż owocuje. W okolicy Exo Chora auto wspięło się dość wysoko, a sąsiednie wioski rozrzucone były rzadziej niż w dolinie. Miejsce gajów oliwnych zastąpiły pięknie pachnące lasy sosnowe. Najstarszego drzewa oliwnego nie sposób nie zauważyć. Rośnie rozłożyście w centrum wioski, ma olbrzymi, gruby pień, powykręcany na różne strony. Pomyśleć, że nadal owocuje, a rosło już kilkaset lat przed Chrystusem.

W Exo Chora warto obejrzeć również XVII-wieczny kościół Saint Nikolaos, architektonicznie podobny do tego, który widzieliśmy w Keri. 


klif w Kambi
Turkus, czysty błękit, zieleń i biel opadających do wody skał, ich dzikość i majestat. Na to piękno można patrzeć codziennie, dumając nad potęgą natury. Będąc w Kambi nie można pominąć pięknych widoków z klifu przy białym krzyżu poświęconemu ofiarom II wojny światowej. Po raz pierwszy przekonuję się do tego, że zachodnia część wyspy jest moją ulubioną.


plaża Gerakas
Bywa określana najpiękniejszą plażą na wyspie. Jest pięknie położona w otoczeniu skał, nie powiem, a z racji tego, że to miejsce wylęgu żółwi Karetta, nie ma na przybrzeżnych wodach żadnych łodzi. Jest spokojnie i w miarę cicho. Jednak moim zdaniem, żadna plaża nie równa się widokom z klifów na błękitno-turkusowe wody Morza Jońskiego - patrz jaskinie Keri, klif w Kambi.



plaża Xigia
Jeden dzień poświęciliśmy na całodniową wycieczkę autokarową z biurem podróży Magic Tours. Muszę przyznać, że wycieczka była bardzo dobrze przygotowana pod względem logistycznym. Rano w umówionym miejscu podjechał po nas kierowca, a następne dowiózł nas do miejsca, gdzie za niespełna 5 minut wsiedliśmy do klimatyzowanego autokaru. Przewodniczka Weronika była doskonale przygotowana, a każdy z punktów na trasie był ciekawy. Jednym z nich była plaża Xigia. Z grot w pobliżu tej plaży wybijają chłodne źródła siarkowe. Plaża jest mała i zatłoczona z charakterystycznym zapachem zepsutych jaj unoszącym się w powietrzu, ale kąpiel w wodzie solankowo-siarkowo-kolagenowej jest prawdziwą przyjemnością. Poza tym jest zdrowa. Woda ma miejscami temperaturę w okolicy 10 stopni Celsjusza.



zatoka wraku
Chyba najsłynniejsze miejsce na wyspie. Napisano i obfotografowano je już wiele razy. Rdzewiejące szczątki statku przemytników tytoniu, który osiadł na mieliźnie w latach 60-ych, a odkryty został podobno niespełna dwie dekady później przyciągają turystów, którzy fotografują je od strony plaży i z klifu, gdyż wyglądają bardzo malowniczo, dzięki zacisznej plaży położonej wśród skał. Warto to miejsce zobaczyć, ale trzeba mieć na uwadze, że plaża jest cały czas zatłoczona w pogodne dni, a do punktu widokowego na klifie stoją kolejki.


muzeum pras do oliwek  w Lithakii
Nie mogło nas tam zabraknąć, zwłaszcza, że Lithakia to miejscowość sąsiednia do Limni Keri, a ogłoszenia na słupach zachęcające do odwiedzin muzeum widzieliśmy już w kilku miejscach w okolicy. Na miejscu, na zewnątrz można obejrzeć narzędzia używane do obróbki oliwek od połowy XIX wieku. A w środku spróbować oliwy z dodatkami, oliwy z zakyntońskich oliwek dopio, czy pochodzącej z oliwek dziko rosnących. Dla wyjaśnienia procesu produkcji oliwek obejrzeć krótki film z napisami w języku polskim. A na końcu robiąc zakupy dowiedzieć się, że w Polsce oliwa z Zakynthos jest dystrybuowana przez jedną tylko firmę ... z Ignatek koło Białegostoku.


Marathias
Wioska położona nad morzem na wysokiej skale. Aby się do niej dostać, należy pokonać bardzo stromo wznoszącą się drogę w kierunku południowym od Limni Keri. Warto. Co chwilę można oglądać przepiękne widoki na zatokę, plażę w Limni Keri i wyspę Marathonisi. Albo zejść na urokliwą kamienistą plażę wśród skał. W Marathias doświadczyliśmy, co znaczy zjeść śniadanie na zewnątrz tuż po otwarciu tawerny, gdy promienie właśnie wzeszłego słońca delikatnie głaszczą taflę wody.


Agalas
To była nasza ostatnia podróż autostopem. Mieliśmy okazję poczuć, jak to jest pędzić po lokalnych krętych drogach. Podwozili nas Grecy. Agalas to ostatnie miejsce niejako po sąsiedzku, do którego chciałem koniecznie dotrzeć. Jedno z najciekawszych obok Limni Keri. Można tu obejrzeć muzeum i małą galerię sztuki współczesnego artysty Dionysiosa Gatriasa mieszczącą się po sąsiedzku z domem zbudowanym w roku 1796 przez jego przodka o tym samym imieniu. W muzeum znajduje się olbrzymich rozmiarów prasa do oliwek z XVIII wieku. Nieopodal galerii znajduje się odbudowany po pożarze w 1978 kościół z urokliwą starą dzwonnicą pochodzącą z XIX wieku. To nie koniec atrakcji. Wieś położona jest na wysokich skałach, a w nich znajduje się udostępniona dla turystów jaskinia Damianosa. Jednak największe wrażenie zrobiły na nas studnie zbudowane przez Wenecjan w XV wieku. Jest ich 12, z tym że jedna jest ukryta pod powierzchnią ziemi. Zimna woda ze studni wylana na rozgrzaną głowę w tamten upalny dzień podziałała naprawdę orzeźwiająco.


 
tawerna Konaki w Limni Keri
Najbliżej położona naszego pensjonatu, posiadająca bardzo urokliwie zaaranżowane wnętrze pełne roślin i kamienia. Bardzo dobre jedzenie. Królik po zakyntońsku w czerwonym sosie z cynamonem z talarkami ziemniaczanymi posypanymi bardzo popularnym na Zákinthos oregano, był daniem wyśmienitym. Wadą tego miejsca jest brak przystawek w cenie. Zaletą zaś są czwartkowe wieczory. Wówczas zespół na żywo gra tradycyjną muzykę grecką. Są też tańce, które prowadzą młodzi Grek i urokliwa czarnowłosa Greczynka. Pod koniec tańczą z nimi już wszyscy chętni, zarówno Greka Zorbę i inne tańce.


taverna Nicolas w Limni Keri
Pewnie nigdy nie trafilibyśmy do tego miejsca, gdyby nie przypadek. Po całym popołudniu spędzonym na plaży na wyspie Cameo, poprzedzonym dwugodzinnym marszem w upale, byliśmy już tak zmęczeni, że gdy wysiedliśmy z łodzi w porcie w Limni Keri nie mieliśmy ochoty niczego więcej szukać. Tawerna Nicolas to ostatnia po lewej stronie z szeregu tawern znajdujących się tuż przy plaży. Moje wyobrażenie było takie, że nie znajdziemy tam typowo greckiej kuchni, gdyż lokale te są nastawione na międzynarodowych turystów. Jakże się myliłem! Pierwsze zaskoczenie miało miejsce, gdy dostaliśmy darmową przystawkę, na którą składały się kawałki ciepłego chleba pita w ziołach z czarnym oliwkami i oliwą grecką. Pychota. Souvlaki jakie zamówiłem z mieszanego mięsa były porcją olbrzymią. Ale przede wszystkim bardzo smakowały. Sos tzatziki to temat na oddzielną opowieść. Na Zákinthos nie ma w nim śladu czosnku. Jest za to doskonały grecki jogurt i bardzo drobno starte świeże ogórki. Ogórki wypełniają wręcz całymi sobą sos jogurtowy. Jest on gęsty, nie przypomina w ogóle sosu tzatziki serwowanego w polskich restauracjach i barach. W Nicolasie wypiliśmy wtedy wieczorem karafkę ouzo, greckiej wódki na bazie anyżu. Nie jestem fanem anyżu, choć na zimno w Grecji wszystko dobrze smakuje. Przy następnej okazji zamawiałem ouzo w drinkach - znakomite połączenie z sokiem z pomarańczy i grenadyną. Nicolas odwiedziliśmy jeszcze dwukrotnie. Sardynki z grilla, czy potrawa z fasoli w sosie pomidorowym zwana gigantes były również bardzo dobre. Tawerna Nicolas przy plaży w Limni Keri to mój numer jeden spośród wszystkich odwiedzonych tawern.

tawerna Finale w Limni Keri
To niestety nasze największe rozczarowanie, jeśli chodzi o tawerny na Zákinthos. Pięknie położona na skale przy nabrzeżu zatoki Laganas, na samym krańcu drogi na wschód wzdłuż wybrzeża. Dalej już tylko skały i woda. Stoliki stały nad samym morzem z widokiem na Marathonisi. Zatrzymaliśmy się na chwilę przy jednym z nich w upale podczas marszruty do wyspy Cameo. Nie minęła dłuższa chwila, gdy podszedł do nas starszy mężczyzna i zaprosił na domowe jedzenie. No i wróciliśmy któregoś wieczoru. Niestety kozina z grilla, którą zamówiłem była strasznie twarda, podobnie souvlaki zamówione przez żonę (a mieliśmy już porównanie z tą samą potrawą z tawerny Nicolas). Tak rozczarowani nie byliśmy w stanie odpowiednio docenić prezentu w postaci darmowego tzatziki. Tak to bywa z rozczarowaniami... Choć Kamil zachwalał swoją doradę z grilla.


tawerna Agrilaki w Limni Keri

Jest położona na uboczu wioski od strony przeciwnej do plaży. Kiełbaski greckie z grilla były całkiem niezłe. Tzatziki również na wysokim poziomie. Specjalnością miejsca są owoce serwowane na deser, w cenie zamówienia. Pewnie wracalibyśmy tam nie raz, gdyby nie to, że odkryliśmy tawernę Nicolas.


tawerna Vrahos w Agios Marina
Trafiliśmy do tego miejsca zupełnie przypadkiem zjeżdżając z Kambi w górach w stronę półwyspu Vasilikos. Zjedliśmy tam pyszne gołąbki Dalmadakia w liściach winogron. Tawerna jest bardzo urokliwie położona na zboczu wzgórza, z którego rozciąga się przepiękny widok na dolinę. Dla tego widoku warto się w niej zatrzymać.


tawerna La Storia w Agios Nikolaos
Trafiliśmy do niej przypadkiem podczas postoju na lunch w trakcie wycieczki autokarowej z Magic Tours w porcie w Agios Nikolaos na wschodnim wybrzeżu. Pewnie zaszlibyśmy do niej nie raz, gdyż moje kleftiko, czyli potrawa jednogarnkowa z jagnięciny, ziemniaków i warzyw było wyśmienite.

tawerna Festini w Agalas
W przerwie między wyprawą do jaskini Damianosa a spacerem do studni weneckich usiedliśmy w tawernie Festini. Tu po raz pierwszy naprawdę zakosztowaliśmy greckiego stylu siga siga. Było bardzo niespiesznie. Siedzieliśmy przy stoliku otoczeni ze wszech stron roślinnością. Czasem przeleciał ptak, a pies gospodarzy z cierpliwością wykopywał roślinę z doniczki. W końcu mu się udało, więc poszedł się schować.
Pomidory i ogórki greckie są doskonałej jakości. Sałatka pomidorowo-ogókowa z oliwą tak tutaj popularna jest doskonała na przekąskę wczesnym popołudniem. Do tego filiżanka kawy greckiej i tzatziki.


cmentarz prawosławny w Keri
Na skraju wioski Keri, gdy wracaliśmy, tuż za kościołem natknęliśmy się na niewielki cmentarz. Muszę przyznać, że stylistyka zakyntońskiego cmentarza prawosławnego nieco mnie zaskoczyła. Szereg nagrobków kamiennych i prawie w każdym zdjęcia zmarłych umieszczone za szkłem szyby lub wolno stojące portrety rodzinne. Wszystkie krzyże bez wyjątku bez dolnej belki znanej z polskich cmentarzy prawosławnych.


cmentarzysko kultury mykeńskiej w Kambi

Jest to jedyne zorganizowane cmentarzysko kultury mykeńskiej na wyspie datowane na okres 1400-1190 p.n.e. Zostało odkryte w latach 30-ych XX wieku podczas budowy zbiornika na wodę. Większość z nich zostało wówczas splądrowanych. W latach 70-ych, gdy wykonywano prace archeologiczne, odnaleziono  14 kamiennych grobów wykutych w kamiennych skałach, spośród których tylko 2 nie były wcześniej plądrowane. Pojedyncze groby zawierały wiele pochówków. Prawdopodobnie były więc grobowcami rodzinnymi. Każdy z grobów pierwotnie przykryty był płytami kamiennymi. Zwłoki chowano w pozycji leżącej z lekko zgiętymi nogami. Tyle wiedzieliśmy przed podróżą. Zatrzymaliśmy samochód na skraju sosnowego lasu i zeszliśmy w dół zbocza na teren cmentarza. Wokół słychać było cykady, byliśmy otoczeni przez rosnące tu i ówdzie drzewa oliwne i sosny. Zdałem sobie sprawę, że to prawdopodobnie najstarszy cmentarz, który dotychczas odwiedziłem.


cmentarz żydowski w Zakynthos
Wyspa zamieszkana jest przez około 40 tysięcy ludzi, z czego jedna czwarta mieszka w jedynym miasteczku o nazwie Zakynthos na wschodnim wybrzeżu. W jeden z ostatnich dni wybraliśmy się do Zakynthos autokarem. Kościół świętego Dioniziosa, Alexandrou Roma, kawa wypita w jednej z tawern oraz miejski zgiełk, gdyż turystów w okresie wakacyjnym przyjeżdża na wyspę wielokrotnie więcej od liczby stałych mieszkańców. Mnie jednak interesował obiekt związany z pobytem Żydów na wyspie. Podczas II wojny światowej na populacja żydowska na wyspie wynosiła około 275 osób. Bardzo głośna jest historia uratowania Żydów zakyntońskich przed zakusami Niemców podczas okupacji wyspy. W roku 1944 Niemcy zażądali od burmistrza Zakynthos, Loukasa Karrera wydania listy wszystkich Żydów zamieszkujących wyspę w celu ich deportacji do obozów koncentracyjnych. Burmistrz wraz z arcypiskupem Chrysostomosem doprowadzili do ukrycia Żydów w różnych małych wioskach na wyspie, a na liście przekazanej Niemcom umieścili tylko dwa nazwiska - swoje. Po wojnie Żydzi opuścili Zakynthos, udając się do Aten bądź Izraela. Gdy w roku 1953 Zakynthos nawiedziło silne trzęsenie ziemi, jednym z pierwszych państw, które zaofiarowało swoją pomoc był Izrael.

Wspinałem się pod górę, aby znaleźć chwilowy odpoczynek w zaciszu kościoła Agios Georgios Filikon i zmoczyć czoło zimną wodą. Nieopodal, niemalże po sąsiedzku znajduje się brama prowadząca do cmentarza żydowskiego, całkiem nieźle utrzymanego z kilkudziesięcioma nagrobkami w większości w postaci skrzyń kamiennych. Cmentarz położony jest na zboczu wzgórza, stanowiąc niezły punkt widokowy na wybrzeże.



***
Chętnie wrócę kiedyś na Zakynthos. Najlepiej późną jesienną porą, po skończonym sezonie turystycznym. Zaszyję się gdzieś we wschodniej części wyspy. Na spacery wybiorę się do sosnowego lasu, albo nad brzeg klifów, a wieczorami będę sączył tsipouro do jakiejś pysznej greckiej potrawy, gdzieś w odludnej tawernie.

poniedziałek, 25 lipca 2022

Deskale w Sitawce

Ewa Łajewska - koleżanka i przewodniczka z Białegostoku od jakiegoś czasu zachęcała do odwiedzenia podjanowskiej wsi Sitawka, publikując posty na profilu facebookowym. Zachęcała do kupna dobrego sera korycińskiego i innych produktów regionalnych, ale przede wszystkim do obejrzenia ciekawych deskali. Deskale kojarzyły mi się przede wszystkim z muralami, które w ostatnim 15-leciu stały się w Polsce niezwykle modne. Białystok także doczekał się wielu ciekawych i mniej ciekawych realizacji. Niektóre, jak dziewczynka z konewką, czy z babcią Gienią wzbudzały pełne emocji dyskusje w internecie. Z jednej strony myślałem, czy warto jechać, aby zobaczyć  sztukę, która stała się aż tak powszednia ostatnimi czasy? Deskale, jak sama nazwa wskazuje różni się od muralu tylko materiałem na jakim wykonywane jest dzieło. Okolice Janowa zjeździłem jednak w ostatnich latach dość intensywnie, ale w samej Sitawce nie zatrzymywałem się wcześniej. Postanowiłem więc to nadrobić. Okazja nadarzyła się pewnej lipcowej niedzieli, gdy mieliśmy z Marcinem sprawdzić jakość dań w nowo otwartej restauracji indyjskiej w Białymstoku. Kilka godzin na podróż do Sitawki i na odkrywanie jej uroków powinno było nam wystarczyć.

Minęliśmy Popiołówkę, następnie Ostrą Górę i zatrzymaliśmy się przy ostatnim gospodarstwie w Sitawce, gdzie już z daleka ujrzeliśmy wymalowaną sylwetkę mężczyzny z wiadrami na drewnianych drzwiach budynku gospodarczego.


Wydawałoby się, nic specjalnego. A jednak tak nie jest. Wszystkie deskale powstały na podstawie starych zdjęć i upamiętniają dawnych mieszkańców Sitawki, a samym deskalom towarzyszą reprodukcje starych fotografii wraz ze wspomnieniami dotyczącymi osób uwiecznionych w ten sposób. Moim zdaniem jest to doskonały sposób zapisania kawałka historii małej ojczyzny.


Deskali powstało 13. Jedenastu z nich towarzyszą reprodukcje fotografii oraz notki wspomnieniowe. Upamiętniono w ten sposób następujących mieszkańców Sitawki:

Romuald Kozłowski,

Bronisław Stasiełuk,

Mirosław Taudul,

Kazimierz Kloza,

Wiktor i Wicio Grabowiczowie,

Janina Baranowska,

Aurelia Baran,

Teresa Masłowska,

Władysław Szamborski,

Stanisław Bielawski,

Anzelm Borodziński,

Wiktor Kloza,

Bronisława i Jerzy z córką Krystyną,

Zenon Witkowski - fotograf, którego autorstwa jest większość fotografii, wykorzystanych przy tworzeniu deskali.

Autorem wszystkich deskali jest młody artysta z Sanoka, Arkadiusz Andrejkow. Powstały w roku 2017 w ramach projektu "Cichy Memoriał". Projekt obejmował deskale tworzone w większości na Podkarpaciu, choć jak pokazuje ich mapa na stronie projektu, rozsiane są po terenie prawie całej Polski, poza jej północno-zachodnią i zachodnią częścią. Na terenie województwa podlaskiego deskale Andrejkowa można zobaczyć jeszcze w Dubnie, Knorydach, Hajnówce (na stacji kolejowej), Słuczance i w Raduninie. Czy warto zobaczyć je wszystkie? Nie wiem. Ale do Sitawki na pewno warto przyjechać.

środa, 6 lipca 2022

Marianna Krupa z Laszczyków

Akt zgonu Marianny Krupy z Laszczyków, zmarłej w roku 1886 w Szarbsku w parafii Skórkowice, sfotografowałem z ekranu monitora w warszawskim Centrum Historii Rodziny, mieszczącym się wtedy jeszcze przy Nowym Świecie, w roku 2005. Jednak nie byłem pewien, której Marianny akt powyższy dotyczy.

Marianna Laszczyk pojawia się bowiem wśród moich przodków trzykrotnie:

1) Marianna Laszczyk, urodzona 11 stycznia 1820 w Dąbrówce (parafia Skórkowice), córka Antoniego Laszczyka i Marianny z Krawczyków była moją 3xprababcią. 25 października 1843 roku poślubiła w Skórkowicach mojego 3xpradziadka Ludwika Krupę. Po śmierci Ludwika zaś wyszła za mąż za Pawła Wroniszewskiego w roku 1868.

2) Marianna Laszczyk, urodzona między 1797, a 1804 rokiem, jako córka Aleksego Laszczyka i Katarzyny, była moją 4xprababką. 15 sierpnia 1820 roku poślubiła w Skórkowicach mego 4xpradziadka Antoniego Krupę.

3) Marianna Laszczyk, urodzona między 1794, a 1802 rokiem w Dąbrówce, była moją 5xprababcią, jako żona mego 5xpradziadka Piotra Sokalskiego. Zmarła 27 grudnia 1861 roku w Szarbsku.

Dość długo nie wiedziałem że Marianna Laszczyk (1) po śmierci Ludwika Krupy wyszła za Pawła Wroniszewskiego, stąd nie byłem pewien, czy odnaleziony w 1886 roku akt zgonu Marianny Krupy z Laszczyków dotyczył mojej 3xprababci, czy 4xprababci. Jedna z kolejnych wizyt w Centrum Historii Rodziny wyjaśniła sprawę. Odnalazłem wspomniany akt ślubu, tak więc w roku 1886 mogła spośród moich antenatek odejść tylko Marianna Laszczyk (2). Ale nie obyło się bez wątpliwości. W akcie zgonu Marianna Krupa z Laszczyków została zapisana, jako wdowa, co się zgadza, gdyż Antoni Krupa, jej mąż, zmarł 29 kwietnia 1838 roku w Zygmuntowie. Ale wiek - 70 lat w chwili zgonu budził wątpliwości. Czyżby aż tak pomylili się Wawrzyniec Kowalski i Jan Sokalski, którzy zgon zgłaszali? Według innych metryk, Marianna urodziła się między 1797, a 1804 rokiem. A tu nagle z metryki zgonu wynika, że urodziła się w roku 1816. Niby wiedziałem, że wiek osoby zmarłej podawany przez zgłaszających często mocno różnił się od rzeczywistego, ale nadal nie miałem pewności, że sprawdzając metryki skórkowickie w Centrum Historii Rodziny, nie pominąłem czegoś.

Dzisiaj dzięki temu, że akta stanu cywilnego parafii rzymskokatolickiej w Skórkowicach zostały zindeksowane, mogę z większą dozą pewności podejść do tematu. Marianna Krupa z Laszczyków, żona Antoniego zmarła na pewno po 29 kwietnia 1838 roku, gdyż wtedy w Zygmuntowie zmarł jej mąż, pozostawiając Mariannę Krupę z Laszczyków w stanie wdowieństwa.

W Genetece nie znalazłem żadnej metryki ślubu Marianny Krupy, córki Aleksego - wdowy, po roku 1837 - ani w parafii Skórkowice, ani w zindeksowanych parafiach sąsiednich. Wypada więc przyjąć, że po śmierci Antoniego, Marianna nie wstąpiła ponownie w związek małżeński.

Pozostało sprawdzić metryki zgonów ze Skórkowic po roku 1837. W roku 1840 zmarła w Dąbrówce Marianna Krupa z Laszczyków, córka Franciszka Laszczyka i Zuzanny, żona Grzegorza Krupy.

Najbardziej intrygujący jest akt zgonu Marianny Krupy z Laszczyków, zmarłej w roku 1865 w Szarbsku w wieku 68 lat, wdowy. Ale w tym wypadku nie zgadzają się imiona rodziców. Marianna owa była bowiem córką Karola Laszczyka i Franciszki.

Kolejnym aktem zgonu jest odnaleziony przeze mnie w roku 1886. Nie podano w nim imion rodziców, a wiek zmarłej różni się znacznie od wieku Marianny z poprzednich dokumentów. Biorąc pod uwagę jednak to, że żadna z poprzednich Mariann nie pasuje do mojej układanki, a zwłaszcza ta, która zmarła w roku 1865, ze względu na różnicę w imionach rodziców, jestem skłonny przyjąć, że Marianna Krupa z Laszczyków, wdowa po Antonim, córka Aleksego i Katarzyny zmarła w roku 1886 w Szarbsku.

niedziela, 29 maja 2022

Majówka w Sztokholmie

Pierwszy od 2,5 roku wyjazd zagraniczny. Pierwszy od wybuchu pandemii COVID-19. Początkowa niechęć do jakiegokolwiek ruszania się z Polski przerodził się w umiarkowany entuzjazm na kilka miesięcy przed. Wreszcie przyszedł ten dzień: pakowanie się, kończenie zaległych zleceń i piątkowym popołudniem ruszyliśmy do Modlina. Lot minął szybko, podobnie przejażdżka metrem. Bardzo późnym wieczorem byliśmy w Sztokholmie w pięknie oświetlonej dzielnicy Mälarhöjden.

Było już długo po zmroku, jednak liczne światła a to w ogródkach, a to pod dachami domów,  czy też latarnie uliczne dodawały uroku dzielnicy domów jednorodzinnych, gdy z walizkami na kółkach toczyliśmy się do wynajętego lokum. Mälarhöjden leży tuż przy jeziorze Melar i tę bliskość wyczuwaliśmy idąc ulicą Pettersbergsvägen, gdyż co i rusz wody jeziora wyglądały zza posesji. Wynajęliśmy dom, w którym na co dzień mieszkała szwedzka rodzina z dziećmi. Niezwykłe doświadczenie, pokazujące jak ludzie mieszkający niemal po sąsiedzku, po drugiej stronie Bałtyku potrafią zaprzyjaźniać otaczającą przestrzeń zupełnie inaczej. Był to otwarty dom dwukondygnacyjny, którego centrum stanowiło atrium ze zwisającym przez dwie kondygnacje abażurem lampy. Pokoje na parterze i piętrze położone były dookoła. Na dolnej kondygnacji w środku znajdował się  nieduży stół i sofa. Można tu było poczytać książkę, napić się kawy. Dookoła stały meble wypełnione książkami, na ścianach wisiały fotografie i obrazy oraz ich reprodukcje. Sporo roślin. Kuchnia z głównym dużym stołem znajdowała się na piętrze. Tam też znajdowało się wejście na taras, skąd podziwiać można było wody jeziora Melar. Całkiem praktycznie, biorąc pod uwagę, że dzięki temu zapachy kuchenne nie rozchodziły się po całym domu.

***

Pierwszego dnia pojechaliśmy do muzeum Vasa. Mieliśmy wówczas okazję w świetle dnia ujrzeć urokliwą dzielnicę Mälarhöjden.



Muzeum powstało w 1990 roku, po wydobyciu z dna morskiego wraku zatopionego w roku 1628 okrętu wojennego Vasa. Statek został zbudowany z drewna na rozkaz króla szwedzkiego Gustawa Adolfa II. Ważył 1200 ton i miał być jednym z najważniejszych okrętów szwedzkiej floty wojennej. Zatonął 10 sierpnia wkrótce po wyjściu z portu. Wskutek gwałtownego porywu wiatru przechylił się, odzyskał równowagę, jednak w wyniku kolejnego przechyłu zaczął nabierać wody i zatonął wraz częścią liczącej 150 osób załogi. Zginęło od 30 do 50 osób. Przyczyną było zbyt lekkie obciążenie statku spowodowane wadliwą jego konstrukcją. Prawidłowe obciążenie statku spowodowałoby, że okręt zanurzony byłby zbyt głęboko. Na tym polegała wada konstrukcji. Poszukiwania wraku okrętu rozpoczęły się na początku lat 50 i w roku 1956 zostały zwieńczone sukcesem.

W muzeum możemy oglądać wrak statku zawierający 98 % oryginalnych elementów. Piękny to statek, z bogatą symboliką zawartą w rzeźbach i ornamentach wieńczących jego sylwetkę. Historia statku, jego zatonięcia, a także wydobycia wraku jest w bardzo ciekawy sposób opowiedziana. Wędrujemy przez sale, gdzie między innymi oglądamy podobizny 2 kobiet, których szczątki wydobyto z wraku, czytamy ich historię opowiedzianą na tle stosunków społecznych pierwszej ćwierci XVII wieku. Na jednej z wyższych kondygnacji oglądamy rzeźby w oryginalnych kolorach, jakie nosiły one w momencie wodowania statku. Schodzimy niżej i możemy zapoznać się ze zrekonstruowanymi twarzami zatopionych członków załogi. Moją uwagę zwróciły akcenty polskie: rzeźba prawdopodobnie Anny Wazy, szwedzkiej królewny, której historia była wykorzystywana przez oficjalne czynniki szwedzkie do podkreślenia nietolerancji religijnej Rzeczypospolitej za czasów Zygmunta III Wazy. Jedną z rzeźb wieńczących brzeg okrętu jest sylwetka polskiego szlachcica pod ławką, która miała przypominać szwedzkiej załodze, jak należy traktować nieprzyjaciela. Z muzeum wyszedłem zauroczony i już żadne miejsce później nie zrobiło na mnie takiego wrażenia w Sztokholmie. Czasami dobrze spojrzeć na historię własnego państwa i jego symbole okiem cudzoziemca.



Skansen, który znajduje się niedaleko muzeum Vasa zrobił na mnie podobnie bardzo dobre wrażenie. Żaden z dotychczas przeze mnie odwiedzonych: w Osowiczach pod Białymstokiem, Tokarni, Sanoku, czy Wdzydzach Kiszewskich nie dorównuje skansenowi w Sztokholmie moim zdaniem. I nie chodzi tu nawet o ilość nagromadzonych starych budynków. To co naprawdę robi wrażenie to organizacja. Piszę w tym momencie tylko o kwartale miejskim w skansenie sztokholmskim, w którym naprawdę można wyobrazić sobie, jak wyglądała stolica Szwecji 120 lat temu, wówczas niewielkie miasto.  W każdym z budynków, czy to sklep, czy dom mieszczański, możemy porozmawiać po angielsku z osobą przebraną w strój z epoki i jest to angielski na dobrym poziomie, a osoby udzielające informacji posiadają niezłą wiedzę. Miejsce to tętni życiem, a było już popularne w czasach II wojny światowej o czym można przekonać się czytając dzienniki Astrid Lindgren. Na terenie skansenu znajduje się miejsce na gastronomię, co w tym wypadku oznacza stoiska ze szwedzkim, całkiem niezłym fast foodem. Ja akurat próbowałem mięsa łosia z grilla ze wszechobecnymi tutaj tłuczonymi ziemniakami i borówką brusznicą. Skansen odwiedzaliśmy w ostatni dzień kwietnia, ale na tradycyjne ognisko związane ze świętem Walpurgii postanowiliśmy wybrać się w naszej dzielnicy.


Zanim jednak wróciliśmy do Mälarhöjden, odwiedziliśmy muzeum sztuki nowoczesnej. Mimo, że nie jestem jej fanem, muszę przyznać, że muzeum sztokholmskie jest w miarę łatwo strawne dla odwiedzających. Sale podzielone tematycznie, dzieła artystyczne wyczerpująco opisane. Zwróciłem uwagę zwłaszcza na "Zagadkę Wilhelma Tella" Salvadora Dalego oraz dzieła Sigrid Hjertén. Nie mogłem przejść obojętnie wobec akcentów polskich: dzieł Zofii Kulik i Tadeusza Kantora. Nie odwiedziłbym jednak tego muzeum po raz drugi.



Święto Walpurgii obchodzone jest w Sztokholmie masowo, jak zdążyliśmy się przekonać. Nazwa pochodzi od świętej Walpurgii, zakonnicy pomagającej świętemu Bonifacemu nawracać na chrześcijaństwo plemiona germańskie w VIII wieku. Święto to symbolizujące odejście zimy (mroku) i nastanie wiosny (światła) ma jeszcze korzenie pogańskie. 

Mälarhöjden już przed godziną dwudziestą widzieliśmy coraz większe grupki ludzi zdążających nad jezioro do miejsca, gdzie wznosił się olbrzymi stos ułożony ze starych gałęzi. Gdy doszedłem na miejsce trwał właśnie koncert na niedużej scenie. Lokalny żeński zespół grał gitarowe rockowo-popowe kawałki. Przy wejściu na teren koncertu znajdował się bufet z lodami, ciastem i hot dogami. Gdy zaczął się kolejny koncert - męskiego głównie chóru, wykonującego w całkiem profesjonalny sposób szwedzkie tradycyjne pieśni, nad jeziorem były już tłumy. Było coś niesamowitego w tym, że lokalna społeczność osiedlowa potrafiła zorganizować tego typu imprezę w tak profesjonalny sposób. Prowadzenie chóru, gdzie śpiewali i młodzi i starsi mężczyźni oznaczać musiało, że kilkadziesiąt osób poza obowiązkami zawodowymi znajdowało czas na spotkania, stałe próby, ćwiczenia głosu i naukę starych szwedzkich pieśni.
Wreszcie nadszedł moment rozpalenia ogniska. Buchnął ogień i nagle jakby cała atmosfera oczekiwania została rozładowana. Staliśmy na skarpie w sporym oddaleniu od ogniska, a mimo to czuliśmy doskonale powiew ciepłego powietrza na policzkach. Gdy się dopalało ruszyliśmy do domu.




Kolejnego dnia pojechaliśmy zwiedzać ratusz sztokholmski. Ale był akurat 1 maja, więc widzieliśmy najprawdziwsze zgromadzenie, jakich w Polsce od dawna już się nie uświadczy.


Ratusz zwiedzaliśmy z angielskojęzyczną przewodniczką, naprawdę niezłą. Ten 100-letni budynek w którym co roku odbywają się bankiety z okazji wręczenia nagrody Nobla położony jest poza starym miastem. Usłyszeliśmy w ciekawy sposób opowiedzianą historię budynku, przeznaczenie każdej ze zwiedzanych sal, sporo anegdotek, np. dlaczego w sali złotej podobizna króla Eryka została pozbawiona głowy. Sklepik w ratuszu jest pełen książek, przewodników, jak i tych dotyczących menu na kolejnych bankietach noblowskich oraz wielu innych pamiątek. Jest to jedno z tych miejsc, które pamięta się długo i które warto odwiedzić.



Dzień, gdy zwiedzaliśmy ratusz sztokholmski był dniem, kiedy zachciało nam się spróbować tradycyjnej kanapki ze śledziem, jakie podobno można kupić wszędzie w Sztokholmie. Najgorzej jednak jest gdy się jej szuka. Wówczas nijak nie można znaleźć. Była już pora obiadowa, a my głodni niemiłosiernie postanowiliśmy przycupnąć gdziekolwiek. Trafiliśmy do restauracji niezwykłej: Stokholms G
ästabud położonej na rogu Skeppar Karls gränd i Österlånggatan. Było dość ciasno i dużo ludzi w środku, co dobrze wróżyło jeśli chodzi o jakość jedzenia. Na początek zamówiliśmy trzy rodzaje marynowanego śledzia z chlebem, serem i jajkiem. Był to strzał w dziesiątkę. Rzadko kiedy można zjeść tak dobrego śledzika i to w stylu szwedzkim. Szwedzkie kulki mięsne z puree i borówką brusznicą - danie typowe dla Sztokholmu, które można zamówić dosłownie wszędzie, było również niezrównane. Tak dobry posiłek nastroił część naszej grupy pozytywnie na dalsze zwiedzanie. A w planach był cmentarz.


Tu mała dygresja dotycząca poszukiwanych chwilę wcześniej kanapek ze śledziem. Po wyjściu z restauracji, najedzeni natknęliśmy się przypadkowo na lokal serwujący, a jakże ... kanapki ze śledziem, chwilę później zaś na budkę serwującą takie kanapki w różnych wariantach. Ironia losu?
Zamówiliśmy kanapkę w tym pierwszym lokalu. Kromka szwedzkiego chleba, na niej puree ziemniaczane, kawałek pieczonego śledzia, krążki czerwonej cebuli i oczywiście borówka brusznica. Pychotka!

Pora opowiedzieć o kolejnym miejscu, do którego dotarliśmy popołudniem.
Cmentarz Skogskyrkogården powstał w latach 1917-1920 na obszarze 102 hektarów i obecnie zawiera około 100 000 grobów. Założony został w terenie leśnym w sposób zakładający integrację miejsc pochówku z otaczającą naturą. Gdy dojechaliśmy do cmentarza, naszym oczom ukazała się piękna otwarta przestrzeń okolona lasem. Cmentarz ten to przede wszystkim wielki park, gdzie nagrobki widzi się niejako przy okazji. Obcowanie ze śmiercią w takiej scenerii pozwala oddać się rozmyślaniom i zadumie w sposób niespotykany na polskich cmentarzach. W roku 1994 cmentarz został wpisany na Listę Światowego Dziedzictwa Kulturowego i Przyrodniczego Ludzkości UNESCO. Czy warto zobaczyć to miejsce? Zdecydowanie tak. Nie przypominam sobie, abym był na tak wielkim obszarowo cmentarzu, który tak mało ma wspólnego z cmentarzem. Poza tym oszczędna stylistyka nagrobków przemawia do mojego gustu.  Oto garść zdjęć z cmentarza.






"Zmartwychwstanie" - rzeźba Johna Lundqvista




nagrobek Grety Garbo


Kolejny, trzeci już dzień w Sztokholmie poświęciliśmy na zwiedzanie pałacu w Drottningholm. Jest on malowniczo położony jest nad jeziorem Melar na wyspie Lovön na przedmieściach Sztokholmu. Tworzenie Drottningholm rozpoczął król Zygmunt III Waza w hołdzie dla żony Katarzyny Jagiellonki. I choć oryginalny pałac spłonął w 1661 roku, odniesień do wspólnej burzliwej historii polsko-szwedzkiej jest w nim więcej, niż wynikałoby to z samej idei budowy założenia. Pałac został odbudowany w roku 1662, a w roku 1777 został przebudowany w stylu klasycystycznym na zlecenie Gustawa III. W Drottningholm na stałe mieszka szwedzka rodzina królewska, jednak znaczna jego część udostępniana jest turystom.



Zwiedzając sale pałacowe oczywiście zwróciłem uwagę na sceny batalistyczne z okresu wojny polsko-szwedzkiej połowy XVII wieku, znanej w naszej historiografii pod nazwą Potopu Szwedzkiego w galerii Karola X Gustawa. Dla Szwedów wojna była wielkim triumfem, co obrazy, które oglądałem  w wyraźny sposób uwidoczniają. Park w stylu angielskim, czy pawilon chiński udostępniany do zwiedzania za dodatkową opłatą zadowolą oczekiwania wszystkich tych, którzy lubują się w zwiedzaniu rezydencji pałacowych. Ja do tych osób nie należę. Skonstatuję tylko, że tak przez białostoczan ceniony pałac Branickich, zwany Wersalem Północy, to tylko drobna namiastka tego, co można zobaczyć w Sztokholmie.



Po południu odpuściliśmy dalsze zwiedzanie. Czekała nas bowiem atrakcja kulinarna. Nie mogliśmy będąc w Szwecji nie spróbować kiszonego śledzia, czyli surströmminga. Jest to tradycyjna szwedzka potrawa ze sfermentowanych śledzi bałtyckich znana przynajmniej od XVI wieku. Przed przyjazdem do Sztokholmu przygotowywaliśmy się do tego, jak przygotować ten szwedzki przysmak. Robert Makłowicz jadł surströmminga w restauracji podanego na kanapce z czerwoną cebulą i stwierdził, że ma intensywny smak, przypominający nieco camembert. Oglądaliśmy również jak przygotowują tę potrawę Szwedzi i wybraliśmy ten właśnie sposób.

Okazało się, że nie jest łatwo kupić surströmminga w maju, jako że jest to potrawa sezonowa, najpopularniejsza w sierpniu. Ale w jednym z dużych marketów w Sztokholmie niedaleko dworca kolejowego udało się. Puszka którą kupiliśmy, zawierała w środku śledzie ofiletowane. Tak więc usuwanie głów, płetw, wnętrzności i kręgosłupa z ośćmi mieliśmy załatwione. Puszkę otworzyliśmy w ustronnym miejscu w parku. Swąd, jaki wydobywa się z puszki podczas otwierania przypomina zwielokrotniony zapach zgniłych jaj. Nie jest jednak aż tak intensywny, aby można go było wyczuć z dalszej odległości. Wylaliśmy śmierdzącą zalewę do przygotowanego dołka i przykryliśmy to miejsce warstwą gleby. W domu mieliśmy już przygotowany cienki chleb tunnbröd przypominający macę, ugotowane ziemniaczki w łupinach (W Szwecji można kupić odmianę ziemniaka podłużną  o niewielkich bulwach w sam raz do tego typu potrawy.), sos śmietanowy i krążki cebuli oraz wódkę Absolut. I choć zapach filetów śledziowych (choć wyglądały bardzo apetycznie i miały różowy kolor) sam w sobie nie był przyjemny. Położone na chlebie, przykryte ziemniaczkami, cebulą i sosem śmietanowym w połączeniu z wódką były całkiem zjadliwe, posiadając nieco mocniejszy, intensywny smak śledzi. Jednak nie miał on nic wspólnego z camembertem moim zdaniem.

Ostatni dzień przed odlotem, w związku z wciąż piękną pogodą, wykorzystaliśmy na spacer po "naszej" dzielnicy Mälarhöjden. Spacerując, zapamiętywaliśmy piękne widoki na jezioro, kupiliśmy czekoladki produkowane lokalnie i lokalnie w małym sklepiku sprzedawane, gdzie pani z obsługi pożegnała się z nami po polsku.



Zaszliśmy również do Mälarhöjden kyrka, pięknie usytuowanego na wzgórzu kościółka protestanckiego.



Kamień węgielny pod jego budowę położono w roku 1928, w czasie gdy osiedle Mälarhöjden dopiero powstawało. Zaprojektowany został przez znanego szwedzkiego architekta Hakona Ahlberga znanego z wielu realizacji w samej Szwecji, ale również budynku kliniki dziecięcej szpitala Rikshospitalet w Oslo, czy szpitala uniwersyteckiego Maracaibo w Wenezueli. Wnętrze jest surowe, z czerwonej cegły, jednak tu i ówdzie czarowały nas piękne akcenty - przedstawienie Matki Boskiej z Dzieciątkiem - nieczęsto spotykane w kościołach protestanckich, piękny witraż nad ołtarzem głównym czy drewniany sufit z przedstawieniem "Tronu, nadziei i miłości" autorstwa szwedzkiego artysty Alfa Munthe z 1929 roku. Gdy wchodziliśmy do kościoła w środku stało wiele wózków dziecięcych. Spotkaliśmy też jedną z matek spieszącą wraz z maluchem na spotkanie w jednej z sal kościoła.






Przyszedł jednak w końcu czas pożegnania ze Sztokholmem. Chwyciliśmy w rękę walizki, zamknęliśmy za sobą drzwi i ruszyliśmy w stronę stacji metra. Do zobaczenia Szwecjo, może kolejnym razem.