wtorek, 22 grudnia 2015

W drodze ku wolności

Świeżo po atakach w Paryżu zabrałem się za czytanie "Szkiców piórkiem". Czytałem już wcześniej Bobkowskiego - "Coco do Oro" i inne krótkie formy wydane kilka lat temu w jednym zbiorze. Ciekawe to było. Ale bez ochów i achów.

Świat w szoku. Francja zmasakrowana szaleństwem islamistów.

Dziennik Bobkowskiego rozpoczyna się w maju 1940 roku w Paryżu. Francja tuż przez kapitulacją.

I moja Francja, w głowie. Epoka napoleońska sławiona przez Łysiaka i moje sporadyczne kontakty z tym krajem, za które nie za bardzo chyba go lubię.

Czytam jednak "Szkice piórkiem" i coraz bardziej się w nich rozsmakowuję. Wzruszający, bardzo osobisty fragment rozstania z żoną Basią, kilka uwag o Francuzach i Polakach, jakże celnych.

I południe Francji, Tadzio i Andrzej. Monte Carlo, Carcassone, Gruissan, plaża, chleb, wino, oliwki, swoboda i wiele cennych,, pełnych życia rozmyślań.

Gdy dochodzę do opisów rowerowego powrotu Andrzeja i Tadzia znad morza do Paryża, czuję że czytam jedno z najlepszych wydarzeń pisarskich od lat. Francja, rower, piękna pogoda, wojna, która jest gdzie indziej, smakowanie życia, powiew wolności. Już wiem, ostatni raz podobał mi się tak bardzo chyba "Kochanek Wielkiej Niedźwiedzicy" Piaseckiego. To samo poczucie osobistej wolności.

Gdy czytam Bobkowskiego, czuję jak inaczej myślimy. Jego ucieczka przed polskimi przywarami, wszelkiego rodzaju nacjonalizmami, życie chwilą - tą która jest teraz i jednocześnie życie pełne realizmu (ale nie cynizmu). W wielu miejscach nie zgadzam się z autorem, ale wczytując się w argumentację, jestem w stanie przyjąć dużo jego myśli jako swoje. Nie wiem, jak on to robi, ale brzmi bardzo przekonująco. Natrafiam na kolejne znakomite fragmenty, jak wywód na temat podstaw współczesnej cywilizacji opartej o trzy filary: kulturę grecką, rzymską i chrześcijaństwo. Z jakąż żarliwością opowiada o tym Tadziowi!

Dalsza część dziennika po powrocie do Paryża już nie jest tak lekka. Za dużo wojny, rozmyślań o teraźniejszości i nieciekawie rysującej się przyszłości.


Ale wciąż wiele smaku ma ta książka. Odwiedziny grobu Chopina 1 listopada, uwagi o Balzacu (muszę zacząć czytać Balzaca!), miłość do Francji - jedynego kraju w Europie, który potrafił ofiarować tak dużo wolności, a jednocześnie Francja z jej przywarami nie do zniesienia

Opisy wycieczek z żoną w ciepłe dni, wyjść do kawiarni, wyjazdów na wczasy na francuską prowincję, wywód na temat precyzji języka chińskiego versus pełne abstrakcyjnych pojęć języki europejskie i co z tego wynika. Jakże chciałbym wysłuchać polemiki Bobkowskiego z Feliksem Konecznym, który w swym dziele o cywilizacjach uważał, iż skomplikowanie języka chińskiego będzie zawsze istotną przeszkodą w rozwoju chińskiej cywilizacji.

Gdy czytam końcowy fragment książki z sierpnia 1944 roku, gdy Amerykanie wkraczają do Paryża, smucę się wraz z autorem. Najbardziej chyba tym, że pełna ucieczka w stronę wolności i szczęścia niezależnie od tego czy owego, nie była po prostu możliwa. "Szkice piórkiem" to kawałek świetnej literatury, która podładowała moje czytelnicze akumulatory na długo.

Andrzej Bobkowski, "Szkice piórkiem", Wydawnictwo CiS, Warszawa-Stare Groszki, 2014

czwartek, 17 grudnia 2015

Gródek

Gdy nadmiar pracy dusił, a siedzenie na miejscu nużyło, wykorzystałem pierwszą wolną chwilę i pojechałem do Gródka.

Nie znałem zupełnie tej miejscowości mimo długiego już czasu zamieszkiwania na Podlasiu. Po raz pierwszy otarłem się o nią podczas jednego z jesiennych grzybobrań parę lat temu. Później były rodzinne letnie wyjazdy nad zatłoczony zalew (przy okazji zaliczyliśmy Siabrouską Biasiedę), a dzięki Basi i Jarkowi miałem też okazję przejeżdżać kilkakrotnie przez Gródek, mijać Bielewicze, Wiejki, aby zaszyć się na końcu świata na Wyrębach. Liznąć nieco gródeckiej najnowszej historii mogłem jedynie podczas zeszłorocznej pttkowskiej wycieczki "Śladami Jerzego Nowosielskiego", zorganizowanej przez Iwonę Zinkiewicz.

Ostatnia niedzielna wyprawa umożliwia spojrzenie na pozostałości najstarszej historii Gródka. Dochodzę do końca uliczki Zamkowej mijając niską, drewnianą w większości zabudowę. Przede mną wije się wąską strugą Supraśl. Trzeba przyznać, że miejsce zupełnie nijakie. Łąka porośnięta gdzieniegdzie chaszczami. Gdyby nie tablica informacyjna, nie zgadłbym, że znajduję się w miejscu, skąd zaczęła się pisana historia Gródka. To w tym miejscu na przełomie XV i XVI wieku Aleksander Chodkiewicz rozpoczął budowę zamku, a kilka lat później to właśnie miejsce (zbyt gwarne, jak mówią podania) opuścili mnisi, aby nową siedzibę ulokować na skraju Puszczy Błudowskiej, rozpoczynając historię Supraśla. Jedyny zachowany opis gródeckiego zamku znajduje się w inwentarzu spisanym w 1677 roku, gdy Gródek czasy świetności miał już za sobą. Dwukrotnie prowadzone badania archeologiczne w połowie lat 80-ych i 90-ych XX wieku na dzisiejszej Górze Zamkowej potwierdziły istnienie osady grodowej. Kawałek wału obronnego, dwa groby znajdujące się najpewniej przy dawnej cerkwi, fragmenty dwóch budynków, z których jeden, nowszy, pochodził z przełomu XVII i XVIII wieku. O tych odkryciach dowiaduję się już w domu. Gdy stoję na Górze Zamkowej, mogę jedynie zamyślić się nad kruchością śladów materialnych zwiewanych przez wiatry historii.


Wracam w stronę urzędu gminy. Nieopodal znajduje się szkoła, na budynku której można oglądać herb Gródka, nawiązujący do rodu Chodkiewiczów, autorstwa Leona Tarasewicza.


Centrum miejscowości wyznaczone jest właśnie przez szkołę, kilka sklepów, urząd gminy i cerkiew prawosławną, wybudowaną już po II wojnie światowej w latach 1946-1970.


Przypominam sobie wycieczkę z listopada zeszłego roku "Śladami Jerzego Nowosielskiego". Odwiedziliśmy wtedy trzy miejsca, w których zachowały się dzieła mistrza (cerkiew w Gródku, cerkiew w Michałowie, baptysterium przy cerkwi w Bielsku Podlaskim). Byłem wtedy świeżo po lekturze  tekstów zebranych Nowosielskiego pt. "Inność prawosławia". Książka mnie zachwycała, gdyż ukazywała w sposób szczegółowy, filozoficzny te odczuwalne, choć trudne do zdefiniowania dla osoby wychowanej w kręgu kościoła zachodniego, fundamentalne różnice pomiędzy prawosławiem, a katolicyzmem. Pamiętam, jakie wrażenie zrobił na mnie wywód Nowosielskiego o tym, że prawosławie przyjmuje zło, jako integralną część świata, w odróżnieniu od katolicyzmu, który definiuje to co złe i dobre i próbuje kreować świat, w którym zło byłoby zminimalizowane. Trywializuję teraz tę wypowiedź Nowosielskiego, ale mniej więcej oddaje ona sens tej dość długiej i skomplikowanej wypowiedzi.

Podczas wycieczki, w autokarze, Iwona opowiadała o życiu rodzinnym Nowosielskiego, drodze artystycznej, wiązała te wszystkie elementy, tak abyśmy mogli zrozumieć jakie czynniki miały wpływ na tak oryginalny styl filozoficzno-malarski.

Wnętrze cerkwi gródeckiej nie przypomina tego, do czego można było przyzwyczaić się mieszkając na Podlasiu. Sprawia wrażenie dość ciemnego - to jeszcze nic oryginalnego, ale największy efekt zadziwienia wywołuje zestawienie witraży, charakterystycznych raczej dla sakralnej architektury zachodu z polichromią na ścianach i kopule świątyni. Wewnętrzny wystrój cerkwi w Gródku to głównie dzieło Adama Stalony-Dobrzańskiego. Poza freskami i witrażami uwagę zwraca również wszechobecne liternictwo, jako składowa część dzieła.

Anna Radziukiewicz napisała o tym w następujący sposób: "Liternictwo? Tak, ono podpowiadało Dobrzańskiemu drogi myślenia plastycznego. Jego profesor, Ludwik Gardowski, prowadził pracownię liternictwa na krakowskiej Akademii Sztuk Pięknych. Dobrzański został jego asystentem. W literze zaczął dostrzegać wartość, siłę trwania, przekaz i tradycję. Litera stanowi u Dobrzańskiego integralną część polichromii i witraży, co doskonale widać w gródeckiej cerkwi."


Polichromia w gródeckiej cerkwi powstawała w pierwszej połowie lat 50-ych. Jerzy Nowosielski wówczas dopiero kształtował swój przyszły, oryginalny styl. Efekt jego pracy widać na ścianach po lewej stronie nawy.


Dzisiejszy Gródek, jak wiele miast i wsi na Podlasiu, ale i w całej Polsce przecież, przeżywa wyraźny regres. Śladów dawnej świetności z czasów Chodkiewiczów nawet nie sposób sobie wyobrazić. Ale i pozostałości przemysłowego rozwoju miejscowości z czasów XIX-wiecznego boomu włókienniczego nie widać. Niby to małe miasteczko, niby wieś. Pielęgnuje się ślady świadczące o historii Gródka, wydaje pieniądze z funduszy unijnych, ale prawdziwego życia nie są w stanie te surogaty dobrobytu przywrócić. Przepaść pomiędzy ofertą bogatszych krajów Europy, a tym co ma do zaoferowania nasza prowincja, jest wciąż nie do zasypania. Prowincja czeka na nowe historyczne rozdanie.

Obok szkoły stoi osiedle bloków mieszkaniowych powstałe za czasów PRLu, gdy w Gródku ulokowana została fabryka wyrobów dziewiarskich KARO. Bloki odnowione, ale budynki dawnego przedsiębiorstwa znajdują się w stanie daleko posuniętego rozkładu.


Śladów dawnego Gródka jadę szukać na cmentarzach. Najbliżej znajduje się prawosławny, w którego centrum stoi cerkiew cmentarna z połowy XIX wieku.


W jej okolicach odnajduję najwięcej śladów XIX-wiecznej historii Gródka. Kamień z nie do odczytania w dzień deszczowy inskrypcją,


pamiątkę czasów zaboru rosyjskiego  - nagrobek majora 102 Wiackiego Pułku Piechoty - Fiodora Antonowicza Diakonowa (1823-1867),


czy nagrobki z przełomu XIX i XX wieku, niektóre zwieńczone artystycznie kutymi krzyżami kowalskimi.











Czytam inskrypcje - nazwiska  tutejsze: Michał Bogdanowicz (1855-1907), Franciszka Tarasewicz (1837-1910), Iwan Kondrusik, Mikołaj Sawicki (1911-1913), псаломщик Władimir Smolski (1842-1911), Marcin Borowski (1850-1911), Bartłomiej Kosteńczyk (1828-1899).

Wychodzę z cmentarza prawosławnego i jadę w kierunku Białegostoku. Chcę jeszcze koniecznie zobaczyć kirkut, który zlokalizowany jest właśnie przy drodze wylotowej z Gródka obok cmentarza katolickiego. Osadnictwo żydowskie, którego początek datuje się na XVI wiek, przyczyniło się do przemysłowego rozwoju Gródka w wieku XIX (podobnie zresztą, jak wielu innych podbiałostockich miejscowości). W 1890 roku w Gródku pracowało 21 zakładów, spośród których 2o działało na rynku włókienniczym, z czego tylko jeden należał do chrześcijan. Poza granicą celną pomiędzy Królestwem Polskim, a Imperium Rosyjskim, której powstanie spowodowało rozwój przemysłu włókienniczego w okolicach Białegostoku w ogóle, niewątpliwie dla Gródka znaczenie miało otwarcie stacji kolejowej w Waliłach w 1887 roku. Początek włókiennictwu w Gródku dała manufaktura hrabiny Niesiołowskiej w latach 20-ych XIX wieku. Ale w drugiej połowie wieku XIX wieku przodują w produkcji zakłady Wileńczyka, Łuńskiego (dwa - jeden Barucha, drugi Arona), Kronenberga, Repelskiego, Degentisza, Selpickiego. W roku 1914 działa w Gródku 5 bożnic Mitnagdim i 2 chasydzkie domy modlitwy. Dziś oczywiście po tym wszystkim nie ma śladu. Tym bardziej ciekawi mnie, czy kirkut gródecki podzielił los wielu podlaskich kirkutów, gdzie często poza pojedynczymi macewami ukrytymi w poszyciu nie ma nic, czy też może jednak przetrwał zawieruchy dziejowe, podobnie, jak kirkuty w Białymstoku, czy w Krynkach.

Przechodząc koło cmentarza katolickiego zwracam uwagę na pomnik poświęcony poległym żołnierzom AK w starciu z siłami niemieckimi pod wsią Żubry 15 lipca 1943 roku. To na samym cmentarzu. Ale tuż obok niego zwraca moją uwagę pomnik z napisem cyrylicą poświęcony zabitym w roku 1942: Stefanowi Chrenowskiemu, Siergiejowi Pietrowowi, Piotrowi Mieleszy i Konstantemu Denisikowi.

Poza cmentarzem, w lesie. Czy miejsce to upamiętnia poległych w walkach z Niemcami prartyzantów? Nie jestem w stanie odnaleźć żadnych informacji po powrocie.



Niewielki obecnie kirkut gródecki został ogrodzony, obok postawiono tablicę opisującą historię cmentarza. Jednak niewiele macew przetrwało do dnia dzisjeszego. Właściwie tylko fragmenty dwóch z nich zawierają czytelne napisy.




Nie da się niestety odczytać z pozostałości żydowskiego cmentarza, świetności tej społeczności w XIX wieku. Ale jeden z dwóch fragmentów macew przykuwa szczególnie uwagę. Przedstawia mężczyznę z fajką, dość rzadki motyw w symbolice cmentarnej. Po raz pierwszy zetknąłem się z takim. Ciekawe, komu mógł być poświęcony?



Halina Karwowska "Ukryte ślady gródeckiego zamku", Gryfita, nr 20/21, 1999,
"Puszcza Knyszyńska. Przewodnik", Supraśl, 2009,
Anna Radziukiewicz, "Gródek nad Supraślą. Z dziejów prawosławnej parafii", Gródek, 2011,
Zbigniew Romaniuk, "Żydzi w Gródku koło Białegostoku (zarys historii osadnictwa)", Gryfita, nr 19, 1999.

sobota, 21 listopada 2015

O Sokracie po

Pamiętam, jakie wrażenie zrobił na mnie wywiad z Sokratem Janowiczem w Kurierze Porannym, gdzieś pod koniec lat 90-ych. Do tej pory o Białorusi, sprawach białoruskich nie wiedziałem prawie nic. Ot, istniał Związek Radziecki i jego republiki. Później Związek Radziecki upadł, republiki zyskały samodzielność i w jednej z nich zaczął rządzić postsowiecki satrapa. Była druga połowa lat 90-ych. Przybyszem zza wschodniej granicy, a więc i z Białorusi, najczęściej był wtedy handlarz z towarem poupychanym po reklamówkach i zdartych torbach, mieszczących różne mniej lub bardziej atrakcyjne badziewie sprzedawane na wielkomiejskich targowiskach. Bieda posowiecka po prostu. I nagle przeczytałem słowa wypowiadane przez Sokrata Janowicza o białoruskiej tożsamości, walce o nią, o wzniosłych ideach, a nie codziennej walce o chleb i moje wyobrażenia o białoruskiej sferze wartości nabrały kolorów, stały się bogatsze. Później była książka "Nasze tysiąc lat", do której z pobudzonym już zainteresowaniem sięgnąłem, chcąc się czegoś więcej dowiedzieć, kim jest ten Sokrat. Dzięki książce zacząłem z kolei podczytywać "Czasopis" i na stałe interesować się sprawami mniejszości. Nie raz przekraczałem w późniejszym okresie granicę z Białorusią i moje pojęcie o wschodnim sąsiedzie zaczęło nabierać prawdziwej, a nie tylko wyczytanej gdzieś treści.

Wyznania Sokrata o współpracy z SB również były niecodziennym wydarzeniem i paradoksalnie wzbudziły moją sympatię do  niego. Miało to miejsce w czasach, gdy niejeden ujawniony dawny współpracownik SB starał się pomniejszać swoją rolę donosiciela, zaprzeczać jej, bagatelizować, wreszcie w niektórych przypadkach milczeć. Wyznania Sokrata Janowicza do łatwych nie należały, ale odniosłem wrażenie, że były w dużej mierze szczere. Pokazywały, jak odczytywana była komunistyczna rzeczywistość przez wiejską, białoruską społeczność północno-wschodniej Polski. Wartością samą w sobie było przyznanie się i otwarte mówienie o swojej współpracy, ale pośrednio też dzięki temu mogliśmy poznać mechanizmy, które spowodowały podjęcie decyzji o kolaboracji przez konkretnego człowieka.

Sięgnąłem później również po książki Janowicza. Na razie po te najstarsze. "Wielkie miasto Białystok" jest bardzo nierówne jakościowo. Perełki przeplatane miernymi opowiastkami. Zapominanie o wiejskiej i białoruskiej tożsamości przez postaci przewijające się na kartach zbioru, procesy asymilacyjne po przyjeździe do miasta, niechęć do wszystkiego, co kojarzyć się może z wsią. Dla mnie to wszystko było dotychczas obce, nieznane, a więc pod tym względem bardzo odkrywcze. Nie zrobiły na mnie natomiast aż tak dobrego wrażenia "Zapomnieliska", ani powieść "Ściana".

Wiosną tego roku dzięki Instytutowi Filologii Polskiej Uniwersytetu w Białymstoku ukazał się zbiór tekstów poświęconych Sokratowi Janowiczowi zatytułowany "Sokrat Janowicz, pisarz transgraniczny. Studia, wspomnienia, materiały", a ja przez wiele wieczorów jesiennych miałem przyjemność go czytać. Prawdziwą przyjemność, jaka nieczęsto się zdarza - inaczej nie pisałbym o książce w tym miejscu. Największą wartością zbioru jest pokazanie prekursora białoruskiej literatury na Podlasiu z wielu różnych perspektyw. Nie jest to bynajmniej laurka, a przecież nie jest łatwo nie ulec pokusie pokazania wielkiego człowieka (Tak - wielkiego. Wielkiego w sensie stworzenia podwalin pod odrodzenie białoruskie na Białostocczyźnie w wymiarze literackim, wydawniczym, dziennikarskim i politycznym.) w li tylko różowych barwach. Po drugie, wiele tekstów jest dla mnie odkrywczych. Zacząłem bowiem interesować się Sokratem Janowiczem, tym co mówi i pisze, w dość późnym okresie jego życia, przez teksty w Czasopisie, pierwsze książki i nieliczne wypowiedzi w mediach. A przecież jego aktywność datuje się od lat 60-ych. Więc o wielu projektach, jak to dzisiaj nazwalibyśmy oraz aktywnościach pisarza po prostu nie wiedziałem.

Książka podzielona została na pięć części. W pierwszej, zatytułowanej "Przed Janowiczem", zwrócił moją uwagę tekst Elżbiety Dąbrowicz "Naród w jednej osobie", w którym autorka skupia się na wydanej w drugiej połowie lat 80-ych książce "Białoruś, Białoruś". Przybliżyła ta książka białoruską problematykę polskiemu czytelnikowi. Nie znam jeszcze tej pozycji, do tekstów Janowicza sięgnąłem dużo później, ale potrafię sobie wyobrazić ten ferment  w polskich środowiskach literackich wywołany prekursorską publikacją, krytykującą wiele elementów polskiej historii.

Przyznam, że druga część zbioru, zawierająca teksty literaturoznawcze była dość trudna dla mnie, ale i tu natknąłem się na ciekawe opracowania. Elżbieta Rybicka na przykład skupiła się na latach 40-ych i 50-ych i rewolucji społecznej, która się wówczas dokonywała. Po pierwsze z małych miasteczek i wsi zniknęli Żydzi, a pustkę po nich zaczęli wypełniać dotychczasowi sąsiedzi. Po drugie nastąpił rozwój uprzemysłowienia ośrodków miejskich i stopniowa emigracja ludności wiejskiej do lepszego życia w mieście. Tematyka podobna do tej znanej z kart choćby "Wielkiego miasta Białystok", choć autorka skupiła się na nieznanej mi dotychczas opowieści autobiograficznej Janowicza z 1993 roku"Dolina pełna losu". Podobnie ciekawie o tym, co najważniejsze (czyli białoruskość i powojenna migracja ze wsi do miasta) w pisarstwie Janowicza napisał Dariusz Kulesza. Podobał mi się także esej Elżbiety Konończuk "Poetyka miasta", w którym autorka skupiła się na opisach Białegostoku w dziełach Janowicza. Odnalazłem tu wzmiankę o okolicach ulic Brukowej i Sosnowej oraz warsztatach mechanicznych, do których prowadziły, która przypomniała mi "moje" rejony w centrum tego miasta. Ciekawie o przeobrażeniach Białostocczyzny w kontekście białoruskości "wychodzącej z cienia" napisała Jolanta Sztachelska. Wspomniała też o współpracy Janowicza z SB i jej trudnościom z rozgrzeszeniem tegoż. Takich głosów na łamach książki jest więcej. A przecież Sokrat w tej sprawie (przyznanie się, otwartość w mówieniu o tych przykrych sprawach) zachował się zupełnie inaczej niż większość byłych współpracowników, o czym pisałem wyżej. Z tym, że ja komentuję to z innej perspektywy - człowieka, który takich wyborów ze względu na wiek nie musiał podejmować.

Część 3 książki zatytułowana "Spotkania interkulturowe - recepcja i przekład" wciągnęła mnie na całego. "Polskie recenzje twórczości Sokrata Janowicza jako przestrzeń spotkania kolonialnego" Katarzyny Sawickiej-Mierzyńskiej bardzo odkrywcze. Przypomniało mi się parę scen z życia przy tej okazji.

Koniec lat 90-ych. Jestem z teściem na grzybach w lasach nad Narwią. Zajeżdżamy do baru, chyba w Gorodczynie, na piwo. Jesteśmy jedynymi mówiącymi po polsku. Wszyscy czy to młodzi (niektórzy długowłosi), czy starsi zamawiają piwo w języku "tutejszym". Czuję się trochę nieswojo (nie u siebie), gdy zamówiłem swoje 0,5 litra po polsku i po polsku zostałem obsłużony. Druga scena w Rydze na spotkaniu handlowym zorganizowanym przez jedną z firm sektora teleinformatycznego. Przy stole siedzę z kolegą Polakiem, obok siebie mamy kilkoro Litwinów. Rozmowa dotyczy stosunku państwa litewskiego do mniejszości polskiej wokół Wilna. Młody, sympatyczny Litwin mówi, że nas (Polaków) jest tam za dużo i dlatego państwo litewskie wzmacniając litewskość  nie może pozwolić mniejszości polskiej na pełne swobody. Innym razem czytam w Gazecie Polskiej wywiad z Valdasem Adamkusem, byłym prezydentem Litwy, który ostrzega rodziny poległych w katastrofie pod Smoleńskiem przed służbami rosyjskimi. W sprawie mniejszości polskiej wypowiada się w tym samym tonie, co mój rozmówca z Rygi. I wreszcie wzmiankowana tu na blogu Konstancja Skirmunt, która apeluje o oddanie Wilna Litwie. Piszę to dlatego, że wszystko to w pewnym sensie dotyka tekstu Katarzyny Sawickiej-Mierzyńskiej, która odnosząc swe słowa do polskiego terytorium kulturowego pisze o dyskursie kolonialnym dotyczącym literatury, a przede wszystkim stosunku do historii dyktowanym przez narody silniejsze narodom słabszym. Słabsi, aby móc przebić się ze swoją narracją, swoim opisem historii, kultury, stosunku do większości potrzebują o wiele więcej wysiłku. Wrażliwości w stosunku do mniejszości, państw mniejszych należy się nauczyć, gdyż nie jest dana od razu. Szanuje się to co swoje, więc nauka taka nie jest łatwa, ale konieczna, abyśmy mogli się nawzajem rozumieć i szanować.

O konieczności badań nad obecnością Sokrata Janowicza i jego dzieł na Białorusi napisała z kolei Grażyna Charytoniuk-Michiej. Dla mnie Sokrat Janowicz był przede wszystkim pisarzem białoruskim piszącym dla Białorusinów w Polsce i dla Polaków, więc to czego dowiedziałem się z tekstu, nie było wcale oczywiste. Jednak dużą część swego archiwum przekazał do Mińska i w życiu kulturalnym sowieckiej Republiki Białoruskiej i późniejszej Białorusi również starał się zaistnieć.

W części 3 znalazł się również tekst Anny Sobeckiej, tłumaczki dzieł Janowicza pt. "Sokrat". Ciekawe są listy Sokrata pisane pod koniec lat 70-ych przytoczone w  artykule. Wyłania się z nich osoba stanowcza, uparta i niezwykle dbała o końcowy efekt tłumaczeń. Wręcz pedantyczna. Jakże kontrastuje to z moim wyobrażeniem wolno mówiącego, zacinającego się pisarza, znanego z radia i telewizji.

W części 4 mamy z kolei bardzo ciekawe listy Sokrata Janowicza do Jana Leończuka z końca lat 70, część z lat 80 i jeden z roku 1996. Wyłania się z nich zażyłość, (czy przyjaźń?), jaka łączyła te dwie białostockie osobistości. Ale i tu widać podobnie, jak w listach do Anny Sobeckiej drobiazgowość Sokrata, gdy szło o literaturę.

Najciekawsza była dla mnie część ostatnia zawierająca osobiste wypowiedzi na temat Sokrata Janowicza oraz wywiady z różnymi osobami, których treścią był Sokrat. Tekst Jerzego Plutowicza znałem już wcześniej dzięki Pawłowi, koledze z klasy, który pewnego zimowego dnia zwrócił mi na niego uwagę. Cóż za ciekawe rzeczy opisał w nich autor, np. taki salonik literacki nad nie istniejącą już restauracją Grodno przy ulicy Sienkiewicza w Białymstoku. Plutowicz również nawiązuje do ujawnienia współpracy Sokrata z SB pisząc, że "w ostatnich latach życia brakowało mu słów otuchy, kiedy otaczała go atmosfera sensacji".

Bardzo ciekawie zaczyna się tekst Dariusza Kiełczewskiego, który dzięki Sokratowi, jak napisał otwierał się na białoruskość. W kontekście wcześniej wspomnianej książki "Białoruś, Białoruś" brzmiało to tak: "W dodatku książka była bardzo nieprzyjemna dla mnie jako Polaka (tak to wtedy odczuwałem). To przecież my mieliśmy być narodem skrzywdzonym, rzuconym między agresywne Niemcy i jeszcze bardziej agresywną Rosję, germanizowanym, rusyfikowanym, konsekwentnie pozbawianym elit. Tymczasem z książki Janowicza wynikało, że nie byliśmy lepsi, ponieważ jesteśmy równie agresywni i tak jak nas próbowano zrusyfikować, tak my polonizowaliśmy Białorusinów, w dodatku bardzo skutecznie i całkowicie zamazując wszelkie ślady prawdziwej tożsamości odebranych bohaterów. Strona po stronie odkrywałem białoruskie życiorysy niektórych polskich bohaterów narodowych i nie było to dla mnie wygodne. Nie byłem wtedy na taką lekturę i takie prawdy przygotowany." Jednak zawiodłem się na tym tekście pod sam koniec, gdy przeczytałem: "Tego wszystkiego zacząłem się uczyć od spotkania z Sokratem. Chyba niezły wynik, jak na samotnego człowieka odchodzącego na okładce w dal polną drogą,  z którego wieloma tezami nadal się kompletnie nie zgadzam." Chciałoby się krzyknąć: - Ale z jakimi tezami, panie Dariuszu? Z tekstu tego nie da się wyczytać, a rozwinięcie ostatniego zdania mogłoby być całkiem ciekawe, podobnie, jak reszta eseju.

W podobnym tonie, nieco inaczej rozkładając akcenty wypowiedział się Krzysztof Gedroyć. Równie ciekawy tekst.

Bardzo podobał mi się wywiad z Waldemarem Smaszczem, gdyż ten nie szczędził słów cierpkich o Sokracie : "mnie, młodego człowieka raziły niekonsekwencje Sokrata. Wciąż na przykład opowiadał, jak był prześladowany przez władze, że zmienił bodaj 50 razy pracę, najdłużej ponoć zbijał skrzynki. Także o ciasnym mieszkaniu, kawalerce przy Alei 1 Maja, gdzie swoją pierwszą książkę napisał ... na muszli klozetowej, bo było to jedyne spokojne miejsce. I ten - w moim myśleniu - odrzucony przez "władze"pisarz ze wszystkimi sprawami do tych władz się udawał. Było to coś, czego nie rozumiałem." Pisałem wcześniej, że wartością tego zbioru tekstów jest to, iż nie jest laurką. Dzięki właśnie takim wywiadom, jak z Waldemarem Smaszczem. Ale w wywiadzie z nim pojawia się znów ciekawostka (podobnie, jak w tekście Plutowicza). Klub "Bakałarz", czyli klub nauczyciela, mieszczący się w piwnicy VI LO przy Warszawskiej, gdzie odbywały się spotkania literatów w latach 70-ych.

Wywiad ze wspomnianym wyżej Janem Leończukiem dotyka również przykrych spraw, między innymi rozluźnienia relacji z Janowiczem w połowie lat 80-ych.

Zupełnie z kolei nie przypadł mi do gustu wywiad z Ignacym Karpowiczem. Optyka widzenia świata, w którym idea narodu przeżyła się, Sokrat Janowicz jest człowiekiem nie z tej epoki, kiboli i narodowców należy eliminować ze społeczeństwa, a cerkiew i kościół są tak samo paskudne. Przykro mi, dla mnie to jakieś getto gazetowyborcze, dalekie od rzeczywistości i tchnące inżynierią społeczną.

Polecam za to również wywiady z Michałem Androsiukiem, Leonem Tarasewiczem czy Jerzym Chmielewskim, gdyż pozwalają zobaczyć,  w jaki sposób Sokrat Janowicz nawiązywał i urzymywał kontakty z młodszymi twórcami, jak widział Sokrata jego współpracownik przy tworzeniu Villi Sokrates i kontynuator  tejże misji po śmierci mistrza, a także jak wyglądała współpraca przy opracowywaniu tekstów Janowicza współtwórcy "Czasopisu".

Jestem kontent i zachęcam!

"Sokrat Janowicz. Pisarz transgraniczny. Studia, wspomnienia, materiały", Trans Humana, Białystok, 2014

P.S. A tak już zupełnie prywatnie, gdyby nie pewna wycieczka do Krynek pewnie nie miałbym okazji sięgnięcia w szybkim czasie po zrecenzowaną książkę. Dziękuję pani Anno.

czwartek, 12 listopada 2015

Olmonty i Konfederacja Barska

W święto niepodległości pojechałem do Olmont. Ta niewielka wieś, leżąca parę kilometrów od Białegostoku, nie była dotychczas przeze mnie prawie zupełnie odwiedzana. Drogę do Olmont mijam od kilkunastu lat niemal codziennie, ale ... jakoś nie składało się. Byłem kiedyś co prawda tuż, tuż, pod samym Izabelinem. Ale dopiero przewodnik do szlaku turystycznego "Bitwa pod Białymstokiem", który dzięki uprzejmości współautora udało mi się niedawno zdobyć (Dziękuję panie Marku!), skłonił mnie do krótkiej wczorajszej wyprawy.

O bitwie pod Olmontami pisał Michał Starzeński, autor pamiętnika z czasów Jana Klemensa Branickiego i w przewodniku, o którym wyżej, relacja z jej przebiegu opowiedziana jest słowami autora "Na schyłku dni Rzeczypospolitej".

Konfederacja barska. Ruch patriotyczny, a jednocześnie pełen warcholstwa, zdrad, kompromitacji. Jej upadek oznaczał pierwszy rozbiór Polski. Ale  ówczesną Rzeczpospolitą toczył rak rozkładu od ponad półwiecza. Czy śmiertelnie chore państwo mogło zdobyć się na ruch poważniejszy i bardziej skuteczny od Konfederacji Barskiej?

Bitwa pod Białymstokiem to jedna z wielu klęsk w całym ich paśmie na przestrzeni historii konfederacji i ogólnie całego XVIII wieku. Główny jej bohater po stronie polskiej Józef Bierzyński herbu Jastrzębiec nie należał do postaci świetlanych. Jan Klemens Branicki, który dysponował możliwościami wsparcia wojsk konfederackich przyjął postawę stania z boku. W efekcie 16 lipca 1769 roku, konfederaci w liczbie około 4000 ludzi, dysponujący 18 działami, ponieśli porażkę pod Olmontami w starciu z 800 Rosjanami (3-4 działa).

Ale, jak pisze Marek Skrypko: "Wierzę, że odgrzebanie z niebytu bitwy, którą upamiętniają dziś tylko dwa bezimienne krzyże w Olmontach to w pierwszej kolejności złożenie hołdu konfederatom, którzy przez te wszystkie lata nie doczekali się żadnego upamiętnienia."

Święto niepodległości było doskonałym pretekstem z kolei dla mnie, aby zobaczyć miejsce ważne z punktu widzenia historii, a tak mało znane. Olmonty, które uzyskały swą nazwę od ziemian Wolimontów, do których tereny te należały w 1562 roku, dziś stają się powoli sypialnią Białegostoku. Powstaje w nich wiele nowych domów, a kolejnych mieszkańców przyciąga bliskość miasta i urokliwe położenie na skraju lasu. Jest tu jednak wciąż trochę domów o metryce z początku XX wieku, kapliczka i nieliczne krzyże przydrożne.

Szlak bitwy pod Białymstokiem jest dość dobrze opisany na stojących tu i ówdzie przy drodze do Olmont tablicach. Kończy się jednak na samym początku wsi przy boisku. Aby zobaczyć wspomniane dwa bezimienne krzyże (prawdopodobnie o metryce z początku XX wieku) należy dojechać do głównego skrzyżowania we wsi i skręcić w lewo. Prowadzi do nich droga asfaltowa, która później zmienia się w zwykłą utwardzoną, o niezbyt dobrej jakości. Krzyże stoją tuż przy ogrodzeniu sąsiadującego domu, prawie na skraju wsi po prawej stronie. Przydałby im się jakiś opis.


Józef Maroszek, Marek Skrypko "Bitwa pod Białymstokiem. Przewodnik do szlaku historycznego", Neoline Marek Białokoz, Białystok 2012