środa, 9 kwietnia 2014

Cmentarz ewangelicki w centrum Białegostoku - ważna publikacja

4 marca 2014 roku w Centrum im. Ludwika Zamenhofa przy ul. Warszawskiej odbyło się ciekawe spotkanie poświęcone nieistniejącemu już cmentarzowi ewangelickiemu przy ulicy Młynowej w Białymstoku. Spotkanie prowadziła archeolog Małgorzata Karczewska przy współudziale Barbary Tomeckiej oraz innych osób biorących udział w badaniach nad przeszłością cmentarza oraz w przygotowaniu publikacji poświęconej temu miejscu. Prowadzący spotkanie opowiadali o pracach archeologicznych prowadzonych na terenie nekropolii, jego historii, zwrócili uwagę na nazwiska znanych białostoczan pochowanych prawdopodobnie w tym miejscu. Piszę prawdopodobnie, gdyż nazwiska pochowanych zachowały się dzięki księdze zgonów parafii ewangelicko-augsburskiej w Białymstoku z lat 1870-1891. Okres ten częściowo pokrywa się z istnieniem nowszej nekropolii ewangelickiej przy ulicy Wasilkowskiej. W księdze zgonów zaś nie odnotowano na którym z dwóch cmentarzy zostały dokonane pochówki. Dużą uwagę poświęcono utracie pamięci o tym cmentarzu wśród białostoczan. Fakt ten jest znamienny. Publikacja wydana z okazji spotkania unaocznia to w sposób bardzo wyraźny. Indagowani wieloletni mieszkańcy Białegostoku w większości w ogóle nie kojarzyli miejsca zwanego dziś Siennym Rynkiem z cmentarzem ewangelickim. A przecież przestał on istnieć zupełnie niedawno, w czasie II wojny światowej dopiero.

Moja najwcześniejsza świadomość miejsca zwanego dziś Rynkiem Siennym (a przyjechałem do Białegostoku w drugiej połowie lat 90-ych XX wieku), to istniejący pawilon handlowy o tej samej nazwie przy ulicy Legionowej. Nie pamiętam jednak, abym robił w nim kiedykolwiek zakupy, choć z usług notariusza korzystałem czasami. Zawsze wydawało mi się, że miejsce to jest zbyt puste (nie zagospodarowane lokale), a ceny drogie. To pewnie koresponduje z zasłyszaną anegdotą, mówiącą o przekonaniu handlujących w pawilonie kupców, iż biznes w tym miejscu nie wychodzi ze względu na położenie budynku na terenie cmentarza. Na pewno bywałem na dzisiejszym Rynku Siennym z okazji jarmarków ludowych odbywających się w tym miejscu, kiedyś z kolegą oglądaliśmy mecz piłkarski na rozpostartym w tym miejscu telebimie. O cmentarzu ewangelickim usłyszałem kilka lat temu, ale nie potrafiłbym wtedy podać dokładnej jego lokalizacji.

Spotkanie spotkaniem, ale nie poświęciłbym mu tyle czasu tutaj, gdybym nie nabył i nie przeczytał publikacji, którą można było kupić przy jego okazji w Centrum Zamenhofa. Składa się z dwóch części. Pierwsza poświęcona jest historii miejsca, druga zaś jego pamięci.

W pierwszym tomie możemy przeczytać, że cmentarz powstał wraz z pojawieniem się większej liczby ewangelików w Białymstoku po III rozbiorze Polski, gdy miasto znalazło się w Prusach Nowowschodnich. Poznajemy dokładną lokalizację nekropolii leżącej w rozwidleniu ulic Młynowej i Suraskiej (dziś ta część ulicy nie istnieje), widocznej już na jednym z pierwszych planów Białegostoku, sporządzonym przez Georga Beckera w 1799 roku. Cmentarz czynny był  do końca XIX wieku. Przez pewien czas pochówki ewangelickie w mieście dokonywane były równolegle na powstałym u końca XIX wieku cmentarzu przy ulicy Wasilkowskiej. Zdjęcia lotnicze niemieckie wykonane u schyłku II wojny światowej pokazują wyraźnie odrębność terenu cmentarza, wówczas zadrzewionego od otoczenia. Jego kres przyniosły lata powojenne wraz z wytyczeniem nowego terenu pod Rynek Sienny.

Dalszy ciąg pierwszej części dokładnie omawia badania archeologiczne wykonywane na terenie cmentarza w 2010 roku, przy okazji budowy instalacji wodociągowej przy ulicy Młynowej. Możemy zapoznać się z wykorzystywanymi metodami badań, ilością oraz zawartością odkrytych grobów, obejrzeć dokładne plany z lokalizacją nagrobków, przyjrzeć się fotografiom wydobytych przedmiotów oraz przeczytać ciekawy artykuł porównawczy zestawiający społeczność, której pochówki znajdowały się na wielowyznaniowym cmentarzu okalającym wzgórze świętej Marii Magdaleny ze społecznością białostockich ewangelików, na podstawie cech antropologicznych ekshumowanych szczątków ludzkich.

Dla mnie szczególną ciekawostką było odkrycie na cmentarzu mogiły zbiorowej, zawierającej 22 szczątki ludzkie, których cechą wspólną było skrępowanie rąk za plecami. Szczątki 6 osób wskazywały na śmierć poprzez ścięcie. Autorzy opracowania ze względu na brak źródeł historycznych snują jedynie hipotezy, mówiące o tym, że mogiła zbiorowa kryje szczątki osób (wyłącznie młodych lub w średnim wieku) zaangażowanych w wydarzenia burzliwe, acz ważne dla historii Polski (wojny napoleońskie, bądź jedno z powstań narodowowyzwoleńczych XIX wieku), skłaniając się do Powstania Styczniowego, gdy społeczność ewangelicka w Białymstoku okrzepła i stała się istotną częścią miasta.

Druga część publikacji jest równie, jeśli nie bardziej ciekawa. Rozpoczyna się artykułem Barbary Tomeckiej dogłębnie analizującym historię cmentarza w odniesieniu do zmieniającego się otoczenia - artykułowi towarzyszą plany tej części Białegostoku obrazujące lokalizację nekropolii w otoczeniu zmieniającej się siatki ulic na przestrzeni ponad dwóch wieków. Sporo miejsca poświecono czasom przed i po II wojnie światowej, gdy cmentarz jeszcze istniał i gdy już przestał istnieć, ustępując miejsca rynkowi. Jest to świadectwo tego, jak szybko przestano o tym miejscu mówić w kontekście cmentarza. Uzupełniają tę część wycinki z gazet dotyczące Rynku Siennego, wspomnienia mieszkańców Białegostoku, a także archiwalne fotografie Piotra Sawickiego seniora i juniora. Doskonałym materiałem do badań genealogicznych jest lista pochowanych osób na podstawie ksiąg zgonów parafii ewangelicko-augsburskiej z lat 1870-1891. Dla mnie ciekawostką są osoby o nazwisku Wieczorek, białostockich przemysłowców kojarzonych z polską społecznością miasta, a także nazwisko Aleksandra Krusensterna, właściciela majątku Dojlidy, wyznania ewangelicko-augsburskiego, według wielu źródeł pochowanego na dzisiejszym cmentarzu prawosławnym na Dojlidach. Całość spinają zdjęcia umieszczone na okładkach: pierwsza część pokazuje lokalizację cmentarza według XVIII - wiecznego planu Georga Beckera z czasów krótko po jego założeniu, na okładce drugiej części widzimy parking samochodowy, który obecnie znajduje się w miejscu cmentarza.

Małgorzata Karczewska, Maciej Karczewski "Cmentarz ewangelicki przy ul. Młynowej w Białymstoku. Tom I. Historia miejsca, Tom II. Pamięć miejsca", Białystok, Poznań, 2013.

czwartek, 27 marca 2014

Żyjmy architekturą!

Latem 2011 roku wybrałem się na wycieczkę-spacer "Szlakami białostockiego modernizmu", zorganizowaną w ramach festiwalu "Inny wymiar-sąsiedzi", firmowanego przez Białostocki Ośrodek Kultury. Oprowadzał białostocki architekt i znawca zabytków Sebastian Wicher. Zobaczyłem wtedy wiele miejsc, nie opisywanych w przewodnikach turystycznych, położonych bowiem poza głównymi szlakami turystycznymi, a także wiele takich zakamarków, w których wcześniej nie byłem. Oprowadzający mówił interesująco, ze swadą, przytaczał wiele ciekawostek związanych z pokazywanymi budynkami. Czuło się, że opowiada o rzeczach, które lubi i które zna. Mogłem wtedy wyraźnie zobaczyć wiele elementów architektonicznych na mijanych budynkach w zupełnie inny sposób, niedostępny mi wcześniej. Na spacerze przewijało się często nazwisko Rudolfa Macury, związanego przez krótki, ale jakże owocny czas z Białymstokiem przed II wojną światową. Nie mogło zabraknąć również wzmianek o Stanisławie Bukowskim, głównym architekcie powojennej przestrzeni miejskiej Białegostoku. Od Sebastiana Wichra nie raz uzyskałem później pomoc, gdy chciałem się czegoś więcej dowiedzieć o białostockich zabytkach. Jednakże to spacer "Szlakami białostockiego modernizmu" zadecydował o chęci zapoznania się z jego książką o Stanisławie Bukowskim.

Każdy, kto interesował się architekturą Białegostoku, jego zabytkami, musiał zetknąć się z nazwiskiem Stanisława Bukowskiego. Pałac Branickich, Rynek Kościuszki z ratuszem, kościół świętego Rocha, żeby wymienić tylko niektóre z najważniejszych miejsc w Białymstoku wyglądają dziś tak, a nie inaczej dzięki powojennej pracy tego człowieka. Stanisław Bukowski przyjechał do Białegostoku pod koniec II wojny światowej i od początku został zatrudniony przy porządkowaniu architektonicznym i przestrzennym zniszczonego wojną miasta.


Książka monograficzna autorstwa Sebastiana Wichra jest porządnie wydana, w twardej okładce. Została podzielona na bardzo logicznie, układające się w całość części. Zapoznajemy się więc z przedstawieniem mistrza. Dowiadujemy się skąd pochodził, jakie szkoły skończył, kiedy i w jakich okolicznościach poznał swą przyszłą żonę Placydę, również wielce zasłużoną dla Białegostoku, a także w jaki sposób układały się jego losy przez cały okres pracy zawodowej, ściśle zespolonej z życiem. Następnie mamy możliwość zapoznać się z trzema okresami twórczości i pracy Bukowskiego: z krótkim epizodem warszawskim zaraz po studiach, pierwszymi poważnymi pracami architektonicznymi w Wilnie tuż przed wojną i twórczością artystyczną w jej trakcie, a także z okresem białostockim - najdłuższym i najważniejszym, trwającym od 1944 roku, aż do śmierci w roku 1979. Poznajemy jego działalność przy powojennej odbudowie zabytków Białegostoku, zrealizowane projekty budowli sakralnych, budynków użyteczności publicznej, a także te, które nie doczekały się realizacji. Wreszcie, możemy zobaczyć, gdyż książka jest bogato ilustrowana, prace malarskie, portrety, rysunki, a także zapoznać się z twórczością pisarską Stanisława Bukowskiego.

Teraz pora na parę osobistych dygresji. Czytając książkę, dzięki fotografiom, mogłem przekonać się naocznie, w jak wielkim stopniu zniszczone po wojnie były białostockie i nie tylko białostockie zabytki. Możemy zobaczyć, jak zrujnowany był podominikański kościół w Choroszczy, dowiedzieć się, że letnia rezydencja Branickich w tym mieście była rekonstruowana od nowa, gdyż dawny zniszczony budynek został rozebrany w 1933 roku.





Ciekawie było zapoznać się z realizacjami świątyń wiejskich, między innymi jednym z najwcześniej zrealizowanych kościołem w Chodorówce Nowej, leżącej na trasie do Augustowa, o której nie raz rozmawialiśmy z racji pochodzenia nazwiska Noruk w gronie Jamińskiego Zespołu Indeksacyjnego. Powstał on według projektu Stanisława Bukowskiego w latach 1947-1952.

Książka jest również potwierdzeniem jak wiele Wilna jest w Białymstoku. To się tutaj czuje. Nazwisko Eugeniusza Kazimirowskiego, Ludomira Ślendzińskiego, Michała Sopoćko, rodziny Bałzukiewicz świadczą o tym dobitnie. Po wojnie poza Stanisławem Bukowskim, jego żoną Placydą z Siedleckich ściągnęła tu  z Wilna cała plejada twórców, którzy pozostawili w tkance miejskiej swój trwały ślad, aby wspomnieć tylko Tadeusza Horno-Popławskiego, Tadeusza Bołoza, czy współpracującego z Bukowskim, Aleksandra Welsa. Książka jest kolejnym przypomnieniem tych związków.

Na koniec tej krótkiej notatki chciałbym wspomnieć, jak dużą dla mnie niespodzianką jest zamieszczenie w ostatniej części książki portretu Sergiusza Piaseckiego, wykonanego w 1941 roku w Wilnie. Jakże inna, wąsata to postać, w porównaniu do gładkich wizerunków pisarza widocznych na, tak często reprodukowanych,  nielicznych fotografiach. Piasecki w swej twórczości nie raz nawiązuje do okresu wileńskiego podczas wojny ("Człowiek przemieniony w wilka", "Dla honoru organizacji"), wspomina przy tym o zarobkowym pozowaniu w charakterze modela w czasie okupacji na uniwersytecie wileńskim. Czy zamieszczony portret powstał właśnie wtedy?

Poza powyższymi osobistymi dygresjami chciałbym na koniec podkreślić, że książka o Stanisławie Bukowskim daje nie tylko wgląd w jego twórczość architektoniczną, ale pokazuje co myślał o architekturze, jaką rolę jej wyznaczał i co sądził o powojennych trendach w tej dziedzinie. Jak napisał w przytoczonym w książce felietonie: "Architektura wychowuje społeczeństwo nie gorzej od literatury lub muzyki". Obcując z socjalistycznymi blokowiskami, obserwując zanik dawnych drewnianych dzielnic Białegostoku, czy też godząc się na bezwyrazową i tandetną architekturę współczesną, czy zdajemy sobie sprawę, w jak fatalny sposób jesteśmy formowani i uwrażliwiani na piękno? Tak więc żyjmy też architekturą, chciałoby się powtórzyć!

Sebastian Wicher "Żyć architekturą. Życie i twórczość Stanisława Bukowskiego.", Stowarzyszenie Architektów Polskich, Oddział w Białymstoku, 2009.

sobota, 15 marca 2014

Blisko, ale ... kto by się tego spodziewał!

Zawziąłem się na poszukiwania informacji o ślubie Balbiny Kaczmarek i Marcina Uzarka. Zacząłem od poszukiwań przez internet list osób wyjeżdżających do pracy w Niemczech z Odolanowa bądź Ostrzeszowa z lat 1880 - 1900. Przeczytałem gdzieś bowiem o tym, że w niektórych miejscowościach takie listy istniały. Trafiłem na stronę z adresami Towarzystwa Przyjaciół Ziemi Ostrzeszowskiej i napisałem e-maila z zapytaniem o takie listy. Odpowiedział mi pan Marek Makieła. O istnieniu list nic nie dowiedziałem się. Otrzymałem natomiast sugestię kontynuowania poszukiwań metryki ślubu w Bottrop lub w okolicach. Skoro bowiem Balbina w 1914 roku mieszkała w Bottrop, a rok wcześniej nieopodal w Horst, równie dobrze mogła wziąć ślub w tych miejscowościach w latach 1888-1893. Dość mgliście to wszystko wyglądało, ale nie mając żadnego innego pomysłu, napisałem do Standesamt w Bottrop, z którego usług w przeszłości nie raz korzystałem.

Czekałem prawie dwa miesiące. Metryki ślubu Balbiny i Marcina nie odnaleziono. Podczas poszukiwań natrafiono natomiast na kartę meldunkową z 1914 roku na nazwisko Franz Scholtyssek. Bardzo ciekawy to dokument. Jak z niego wynika Franz Scholtyssek, urodzony w 1859 w Kotulinie koło Gliwic, w 1914 roku mieszkał w Horst. Buł górnikiem, wyznania rzymskokatolickiego. Na pierwszej stronie karty, po prawej stronie u góry widnieje krzyż i data 21 października 1947. Czyżby data zgonu Franciszka?

Razem z Franciszkiem mieszkali (i tu prawdziwe odkrycie) Balbina z Kaczmarków, po pierwszym mężu Uzarek, urodzona 24 listopada 1867 roku w Siedlikowie, Paulina Scholtyssek (najprawdopodobniej córka Franciszka), Walenty Uzarek urodzony w 1895 roku w Siedlikowie, którego metrykę urodzenia odnalazłem swego czasu w księgach ostrzeszowskich oraz najprawdopodobniej trzej synowie Marcina i Balbiny, nieznani mi wcześniej: Józef urodzony w Siedlikowie w 1904 roku, Stanisław (rocznik 1906) i Jan (rocznik 1909 - rok śmierci Marcina Uzarka). Zarówno Stanisław, jak i Jan przy dacie urodzenia mają wpisaną trudną, jak na razie, do zidentyfikowania nazwę miejsca urodzenia, którą odczytuję, jako Parzyel albo Paryzyel.

Ciekawie również wygląda rubryka dotycząca adresów zamieszkania. Wygląda na to, że rodzina Franza Scholtysska wyjątkowo często je zmieniała. W latach 1914 - 1919 w samym Horst nad Emscher mieszkała pod 6 adresami. W roku 1919 pod datą 5 maja jako miejsce zamieszkania można odczytać Poznań. Ale tuż poniżej pod datą wcześniejszą 1 marca 1919 jako miejsce zamieszkania podane jest Hobrechtsfelde pod Berlinem. W tym miejscu, jeśli wierzyć karcie, Franz z rodziną (czy nadal razem z Balbiną?) mieszkał pod 5 różnymi adresami. Wreszcie w roku 1935 rodzina mieszkała już w Odolanowie (spod Odolanowa wywodził się pierwszy mąż Balbiny, Marcin Uzarek). Wreszcie jako ostatni adres z 21 lipca 1943 roku widnieje trudne do zlokalizowania miejsce, które odczytuję jako Haardtbusch bądź Saardtbusch z dopiskiem 8b Sowiński bądź Serwiński.

Reasumując, wiem gdzie i kiedy urodziła się moja praprababcia, ale co do dalszych poszukiwań zarówno miejsca jej ślubu z Marcinem, jak i miejsca zgonu mam niemałą zagwozdkę.

Przy okazji chciałbym podziękować panu Markowi Makiele za sugestywne naprowadzenie mnie, a także Renacie Messel za tłumaczenie trudnych do odczytania zwrotów.


środa, 5 lutego 2014

Genealogicznie do Nowej Dęby, Chmielowa, Cmolasu i Poręb Dymarskich

Na zewnątrz panuje wściekły mróz, gdy idę w kierunku przystanku autobusowego. Zima w końcu dotarła na Podlasie, oferując momentalnie tradycyjne temperatury poniżej -10. Na twarzy warstwa ochronnego, tłustego kremu, ale i tak po kilku minutach mam wrażenie, że to coś co ma być skórą, jest sztywne i jakby nie moje.

Pociąg firmy TLK, którym jadę do Warszawy, jak zwykle spóźniony. Tym razem na pocieszenie pasażerowie raczeni są przepraszającymi komunikatami wraz z podaniem czasu spóźnienia. Dobre i to.

Na dworcu Warszawa Wschodnia jestem na pół godziny przed odjazdem kolejnego pociągu. Dworzec po generalnym remoncie nie straszy już jak kiedyś. Rezygnuję ze  zjedzenia obiadu w jedynym lokalu oferującym ciepłe posiłki, obserwując, jak ślamazarnie wydawana jest kawa z ekspresu niecierpliwiącym się przede mną w kolejce podróżnym. Kanapki to jest to!

Pociąg jadący do Przemyśla przybywa punktualnie na stację. Do Lublina przedział pełen ludzi, później wagon pustoszeje. Wreszcie po paru godzinach jazdy wypatruję swojej stacji w ciemności. Jest. Wysiadam w Nowej Dębie.

Hotel położony jest za miastem w specjalnej strefie ekonomicznej. Dookoła las pokryty śniegiem. Cisza, pusta droga, bloki i budynki zakładów przemysłowych. Jest zimno, jak na Podlasiu, które niedawno opuściłem. Gdy przechodzę obok fabryki Polpharmy tuż obok mnie podbiega pies, jak mi się zdaje. Za chwilę jednak widzę już dokładnie - to umykający zając, który zorientował się, że zbyt blisko podbiegł. W hotelu restauracja już nie pracuje, zamawiam więc pizzę na telefon. Może i nie jest rewelacyjna, ale jestem tak wściekle głodny, że tego typu niuanse nie robią na mnie wrażenia. Pokój jest wygodny i ciepły, szybko więc zasypiam.

Nowa Dęba to dość specyficzna miejscowość. Dominują niskie bloki mieszkalne, otoczone lasem. Prawa miejskie otrzymała dopiero po II wojnie światowej, a rozwój swój zawdzięcza uruchomieniu przed wojną wytwórni amunicji w niewielkiej wówczas osadzie leśnej.

Moim celem jest Urząd Stanu Cywilnego, w którym przechowywane są księgi metrykalne obejmujące parafię Miechocin i miejscowość Chmielów. W nich to zapisany został akt ślubu pradziadków Andrzeja Tudora i Marianny Ozimek, zawarty w 1911 roku. Aby mieć wgląd w oryginalny zapis, trzeba osobiście tu przyjechać.


Ale nie tylko Nowa Dęba mnie tu przygnała. Chcę odwiedzić miejsca związane z moimi przodkami ze strony dziadka macierzystego Wojciecha Tudora. Wszystkie one leżą między Tarnobrzegiem, a Rzeszowem. Dotychczas byłem tu tylko raz odwiedzając Cygany, gdzie pradziadkowie Andrzej z Marianną założyli rodzinę i skąd po pierwszej wojnie światowej wyjechali do Wielkopolski. Wówczas odwiedziłem również stary Miechocin z gotyckim kościółkiem parafialnym i starym cmentarzem na Piasku. Z Nowej Dęby planuję pojechać do Chmielowa, wioski sąsiadującej z Cyganami, leżącej przy Tarnobrzegu. Po drugiej stronie ulicy, gdy wychodzę z urzędu widzę okazały, jak na małą miejscowość, budynek dworca autobusowego. Aby dojechać do Chmielowa, należy wybrać jeden z busów kursujących tutaj regularnie pomiędzy Tarnobrzegiem, a Rzeszowem.

Podróż trwa kilkanaście minut. Wysiadam na przystanku w Chmielowie nieopodal kościoła. Stanowi on dominantę tej miejscowości, a bryła wskazuje na barokową metrykę świątyni. Nic z tych rzeczy jednak. Kościół został wybudowany dopiero w latach 20-ych XX wieku, dzięki staraniom mieszkańców wioski. Przy okazji chciałbym podziękować panu Krzysztofowi Krząstkowi, dzięki któremu drogą korespondencyjną mogłem ujrzeć, jak na piśmie wyglądały starania mieszkańców wioski o świątynię. Widziałem podpisy pod petycjami Piotra Tudora i Jana Tudora, najprawdopodobniej krewnych mego pradziadka.

W czasie, gdy Andrzej brał ślub z Marianną, świątyni w Chmielowie jeszcze nie było, sama wieś też inaczej przez to wyglądała. Ślub musiał odbyć się w nieodległym Miechocinie.


Na ścianie kościoła znajduję tablicę poświęconą poległym podczas nalotu bombowego, który miał miejsce 2 września 1939 roku. Sporo na niej nazwisk Biało i Motyka, najprawdopodobniej dalszych lub bliższych krewnych pradziadka Andrzeja. Jak ważne było to wydarzenie w dziejach niedużego przecież Chmielowa świadczy pomnik stojący nieopodal, poświęcony poległym.


Nagrobki osób poległych podczas bombardowania spotykam również na cmentarzu. Przekonuję się, że nazwisko Tudor rzeczywiście należy do rzadkich - jedynie dwa nagrobki osób o tym nazwisku odnajduję. Podobnie niewiele jest nagrobków osób o nazwisku Samojeden. Odnajduję również groby osób noszących nazwiska Motyka i Biało, bardzo rozpowszechnione, jak się przekonuję w tej okolicy. Wszystkie te nazwiska nosili moi bezpośredni przodkowie.


Kolejnym miejscem, które zamierzam odwiedzić jest Cmolas, położony bliżej Rzeszowa. Idę na przystanek autobusowy, na którym uprzednio wysiadłem, aby już za 15 minut jechać lokalnym busem w zamierzonym kierunku. Cmolas to miejscowość, w której została ochrzczona prababcia Marianna Ozimek w 1878 roku.

Autobus mija Jadachy, Nową Dębę, Majdan Królewski. Kilkadziesiąt kilometrów. Uświadamiam sobie, że przeprowadzka Marianny pod Tarnobrzeg do Cygan (całkiem spora odległość) w początku XX wieku, nie była czymś powszechnym w tamtych czasach. Jak pisała mi kiedyś pani M.K. do Cygan przeprowadził się brat Marianny Piotr, a sama przeprowadzka spowodowana była zarazą szalejącą w Porębach Dymarskich, gdzie mieszkała rodzina Ozimków. W Cmolasie, znajduje się Sanktuarium Przemienienia Pańskiego z nowym, dostojnie wyglądającym kościołem. Widać stamtąd drewniany XVII-wieczny kościółek o interesującej bryle, pokryty z zewnątrz deszczułkami o niewielkich rozmiarach. Tu musiał odbyć się chrzest Marianny. Choć pewności nie mam, o czym dalej.


Z Cmolasu idę pieszo do Poręb Dymarskich. Całe 7 kilometrów, zimową porą. W ferie i na dodatek w sobotę komunikacja z Cmolasu do tej leśnej osady nie kursuje. Poręby Dymarskie, jak sama nazwa wskazuje jest miejscem związanym z wytopem żelaza z rud. Składa się z wielu rozrzuconych po lesie niewielkich przysiółków. To tu przyszła na świat w rodzinie Marcina i Marianny Ozimków moja prababcia. Mam zamiar dotrzeć do plebanii tutejszego kościoła i poprosić o możliwość zajrzenia do dawnych ksiąg metrycznych, aby zobaczyć pisany jeszcze łaciną akt chrztu prababci. Droga z Cmolasu mija linię kolejową, ale zabudowania wsi ciągną się parę kilometrów. Później zaczynają się tereny leśne, ale jeszcze przed nimi teren częściowej ochrony ujęć wodnych, wykorzystywanych przez Zakład Produkcji Wody w Kolbuszowej. Wreszcie docieram do Poręb Dymarskich. Rzeczywiście miejscowość, a właściwie jeden z jej przysiółków, otoczona jest ze wszystkich stron lasem. Domów tu niewiele. Na horyzoncie wyrasta, jak z innego świata, piękny budynek drewnianej świątyni.


Docieram do plebanii, gdzie zostaję bardzo gościnnie przyjęty przez młodego księdza proboszcza. Przed sobą mam księgę i widzę wyczekiwany zapis.


Zmierzcha już, dlatego udaję się do kwatery agroturystycznej, położonej w środku lasu. Na drugi dzień udaję się jeszcze raz w kierunku kościoła, aby obejrzeć budowlę w świetle dziennym.


Kościół ma metrykę XVII-wieczną i został do Poręb przeniesiony z Cmolasu w drugiej połowie XX wieku. Tak więc, chrzest prababci równie dobrze mógł się odbyć i w tym kościele.

Powrót do domu wiedzie z powrotem do Cmolasu na stację kolejową, skąd szynobus zabiera mnie do Lublina, skąd z kolei busem wracam do Białegostoku. Ale to już najmniej emocjonująca część tej wyprawy, gdzie wszystko, co miało się wydarzyć, wydarzyło się wcześniej.