czwartek, 12 maja 2011

Moryń

Gdyby jesienią 1939 roku dziadek nie został wzięty do niewoli niemieckiej i nie trafił do małego miasteczka na Pomorzu o nazwie Mohrin... Gdyby po wojnie i powrocie do rodzinnego Poznania nie zdecydował się wyjechać do Szczecina, a później do polskiego już Morynia...

Gdyby babcia wracająca po wojnie pociągiem z robót przymusowych w Niemczech nie wysiadła w okolicach Morynia i nie zdecydowała się zostać...

Gdyby - tak mogłaby się zaczynać niejedna historia rodzinna. Dość powiedzieć, że w Chojnie w 1947 roku przyszedł na świat mój ojciec.


Moryń - dziś mała, senna miejscowość na Pomorzu Zachodnim. Niedaleko stąd do Cedynii. Wiele tu pamiątek po historii dawnej i tej nieodległej w czasie. Miasteczko na całym obwodzie jest otoczone średniowiecznymi, kamiennymi murami obronnymi, które otrzymało w pierwszej połowie XIV wieku, gdy należało do związku miast nowomarchijskich wraz z Mieszkowicami i Chojną, powołanego do wzajemnej obrony w razie napaści. Powyżej widok na bramę mieszkowicką.
Około 1365 roku margrabia Otto Leniwy przystąpił do wznoszenia zamku obronnego na terenie dawnego grodziska. Zamek przyczyniał się do podniesienia prestiżu miasteczka niezbyt długo. W 1380 roku został zniszczony przez rycerstwo pomorskie i nigdy go nie odbudowano. Powyżej fragment murów obronnych prowadzących do ruin zamku.


Tuż przy rynku znajduje się romański kościół, którego najstarsza część została zbudowana w latach 1263-1265, najprawdopodobniej z fundacji księcia pomorskiego Barnima I. Kościół zbudowany jest z ciosów granitowych w formie trzynawowej bazyliki z transeptem i wieżą z przejazdem na osi północ - południe.


Pisząc o Moryniu nie można nie wspomnieć o pięknie położonym i czystym jeziorze Morzycko.
Dziadek prowadził w Moryniu własną małą rzeźnię. Jej budynek, dziś już nie istniejący, stał w miejscu uwidocznionym na powyższym zdjęciu.


Polityka państwa komunistycznego, starającego się zniszczyć wszystko, co prywatne spowodowała, że dziadek musiał zamknąć swe miejsce pracy. Pracował później jako kierownik w zakładzie upaństwowionym. Dziś też już nie istniejącym. Pozostały tylko mury.


Dziadkowie mieszkali w domu przy rynku, gdzie dziś mieści się oddział jednego z banków.
Do Morynia przyjechała też siostra babci, ciocia Gienia, która najwcześniej z Morynia później wyjechała. Mieszkała w domu pokazanym na zdjęciu powyżej. Gdy mój ojciec rozpoczął naukę w gorzowskim ogólniaku, ciocia była już w Gorzowie. Później do Gorzowa ściągnęli dziadkowie z resztą dzieci. W Moryniu pozostał wujek Jan z żoną i synem Alkiem. Dziś na cmentarzu w Moryniu znajduje się jego grób, miejsce spoczynku znalazła tam też jego małżonka, a także brat mego ojca Piotr, który zmarł krótko po urodzeniu.


Tak się zdarzyło, że było sobie miasteczko, przez pewien czas mieszkali tam moi przodkowie i inni krewni. Przeminęło z wiatrem.

środa, 27 kwietnia 2011

Przydrożny krzyż niemiecki

Obchodzone niedawno Święta Zmartwychwstania Pańskiego to dobra okazja do poruszenia po raz kolejny tematu krzyża przydrożnego, od wieków towarzyszącego kulturze europejskiej. Kilka lat temu przebywałem krótko w Badenii Wirtembergii, w południowo-wschodnim krańcu Niemiec. Pobyt w historycznym mieście Freiburgu, pięknie położonym w dolinie, wśród pofałdowanych i zalesionych wzgórz, z wieloma starymi budynkami, wysokim kościołem rozświetlonym czerwcowym słońcem, przyćmiewającym wszystkie budynki dokoła, niektóre z charakterystycznego muru pruskiego, nastrajał optymistycznie.





Mieszkaliśmy z kolegą na przedmieściach, za najbliższą okolicę mając góry.

Podczas jednej z porannych przechadzek sfotografowałem wszechobecne w tamtym regionie Niemiec dwa krzyże przydrożne. Masywne, z postaciami Chrystusa, pełnymi detali, niespotykane w takiej formie przy polskich dróżkach, tu stanowiły naturalny element krajobrazu. Mieszkałem wtedy, co znamienne, w pensjonacie gościnnym o wdzięcznej nazwie "Krzyż". Tak sobie wtedy pomyślałem, że w Polsce inaczej traktujemy symbole chrześcijańskie. A zupełnie inaczej są traktowane w innych krajach. Pełna różnorodność. Tak jak nie do pomyślenia byłoby nadać nazwę "krzyż" hotelowi lub pensjonatowi (byłoby to dość ekscentrycznie odebrane), jak nie do pomyślenia było jeszcze w XIX wieku nadawanie kobietom w Polsce imienia Maria, zastępując je imieniem Marianna, tak nie do pomyślenia dziś jeszcze jest, aby nadawać chłopcom na chrzcie imię Jezus, co jest normalne w kulturze latynoskiej. I tak jest dobrze, pomyślałem sobie, różnice nas wzbogacają.


sobota, 16 kwietnia 2011

Muzeum w Białostoczku i krzyże, czyli sezon rowerowy uważam za rozpoczęty

Gdy kiedyś przeczytałem w "Gońcu Kresowym" wzmiankę o Muzeum Regionalnym w Białostoczku prowadzonym przez państwo Ewę i Kazimierza Cywińskich postanowiłem, że prędzej, czy później muszę je odwiedzić. Białostoczek leży tak niedaleko od Białegostoku, że wstyd nie poznać tego miejsca. Najłatwiej dostać się tutaj drogą krajową Białystok - Lublin i tuż za Kurianami skręcić w prawo do wioski, dawnego majątku Karpowiczów. Ja jednak postanowiłem wybrać się tutaj na rowerze, a że nie lubię "dróg śmierci" wśród tirów i innych pędzących pojazdów, wybrałem ścieżkę rowerową prowadzącą do Stanisławowa, aby następnie boczną drogą przez wieś Halickie dostać się do dawnego majątku.

Uważni i wierni czytelnicy mojego bloga wiedzą już, że krzyże wotywne, kapliczki, krzyże przydrożne, czyli tzw. boże męki to mój konik. Zwracają uwagę, jako unikalne świadectwo kultury wciąż żywej w wielu regionach naszego kraju. Pierwszym jednak obiektem na trasie, który przyciąga wzrok, jest krzyż poświęcony poległym w wojnie polsko-bolszewickiej w lesie dojlidzkim w 1920 roku.
 Przy drodze Stanisławowo - Halickie napotkałem krzyż przydrożny, pochodzący z 1913 roku.
 Kolejne dwa stojące we wsi Halickie również wydają się mieć metrykę blisko stuletnią.

Dojeżdżając do wsi Halickie należy skręcić w lewo, w drogę leśną, by wkrótce znaleźć się w Białostoczku. Po lewej stronie witają nas zabudowania i bloki mieszkalne po dawnym, działającym w okresie PRLu, Państwowym Ośrodku Maszynowym. A tuż przed budynkiem muzeum stoi pomnik pamiętający czasy siermiężnego socjalizmu.
 
Samo muzeum zaś mieści się w dawnym dworku Karpowiczów.
 
Choć nie umawiałem swojego przyjazdu, miałem szczęście, zastałem pana profesora Kazimierza Cywińskiego. Zostałem zaproszony do wnętrza, gdzie wysłuchałem opowieści o ciekawej historii tego miejsca, a także o zbiorach, które zostały tu zgromadzone. Było to wszystko przetykane ciekawymi, niekiedy smutnymi anegdotkami z życia muzeum. Rzadko zdarza się dziś wysłuchać historii opowiadanych z taką pasją. Przypuszczam, że gdybym umówił się na wizytę wcześniej, to wiele historii zostałoby opowiedzianych jeszcze obszerniej, miałbym szansę posłuchać też wielu innych, na które nie starczyło czasu.

Co zobaczycie w muzeum? Kolekcję instrumentów muzycznych oraz bardzo bogatą kolekcję druków muzycznych, zbiory dawnej elektroniki użytkowej, ale przede wszystkim to, co kojarzy się z wystrojem i wyposażeniem dworu kresowego, meble, pamiątki oraz przedmioty codziennego użytku, zobaczycie pokoje: gościnny, babci, gabinet właściciela majątku, pokój w stylu secesyjnym.

Zapytajcie, gdy tam traficie o historię związaną z ostatnim przedwojennym prezydentem Białegostoku - Sewerynem Nowakowskim, zwróćcie uwagę na malarstwo, między innymi Ludomira Slendzińskiego, na portrety państwa Orzechowiczów, przyjrzyjcie się obuwiu noszonemu przez babcie w dawnych czasach i odetchnijcie atmosferą starego domu. Nie omieszkałem sfotografować regionaliów, jak choćby zeszytu drukowanego w Białymstoku za czasów carskich. 

Jednak najbardziej interesowała mnie historia związana z właścicielami majątku -Karpowiczami. W książce "Białystok. Przewodnik historyczny" Andrzeja Lechowskiego można przeczytać, że Józef Karpowicz (1858 - 1923) urodzony w rodzinnym majątku Białostoczek, był ekonomistą i bankowcem. Po studiach ekonomicznych podjął pracę w białostockim Banku Państwowym. Około 1890 roku zrezygnował z pracy w banku i rozpoczął modernizację swojego majątku. Opierając się na własnej produkcji mleczarskiej, zorganizował pierwszą w Białymstoku spółkę mleczarską, zrzeszającą okolicznych ziemian. Następnie uczestniczył w uzdrawianiu Wileńskiego Prywatnego Banku Handlowego, którego był dyrektorem, organizował też banki w Łodzi i Warszawie. W 1918 roku podjął pracę w Ministerstwie Skarbu, teki ministerialnej jednak nie przyjął.

W muzeum dowiedziałem się innej historii związanej z Józefem Karpowiczem, świadczącej o ofiarności ówcześnie żyjących ludzi. Z własnych prywatnych funduszy sfinansował w większej części budowę kościoła św. Rocha, jak również ołtarz św. Antoniego, autorstwa swego przyjaciela Kazimierza Stabrowskiego w kościele pw. Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny (obecnie w renowacji). Józef Karpowicz pochowany jest na cmentarzu farnym w Białymstoku. Ustaliłem, że wśród wykonanych przeze mnie przed rokiem zdjęć nagrobków na cmentarzu pw. św. Rocha w Zabłudowie znajduje się nagrobek ojca Józefa Karpowicza - Wacława (1824 - 1880).

W muzeum usłyszycie opowieść o ostatnim przed wojną właścicielu majątku Białostoczek, o nazwisku Malinowski, zamordowanym przez Sowietów, o dewastacji majątku po 1939 roku (za czasów POMu była tu stołówka). Z czasów świetności dworku zobaczycie zaś piecyk kaflowy i nic więcej.
 O muzeum usłyszałem zupełnym przypadkiem. Aż dziw bierze, że gmina Zabłudów nie promuje go w stopniu choćby wystarczającym. Toż to perełka!

wtorek, 5 kwietnia 2011

Chorwackie ślady Jana Pawła II

Wyleciałem przed weekendem. Ze względów oszczędnościowych. Bilety lotnicze były w takiej opcji o połowę tańsze. Do hotelu dotarłem popołudniem. Zachwycił mnie widok, jaki rozpostarł się z okna mego pokoju.


Coroczne spotkanie partnerów handlowych dużego europejskiego koncernu rozpoczynało się dopiero w poniedziałek. Byłem sam i miałem dwa i pół dnia na rozglądanie się po okolicy. Dzięki przewodnikowi zakupionemu jeszcze w Białymstoku dowiedziałem się, że Cavtat to bardzo stare miasteczko. Od VII wieku p.n.e. znajdowało się pod rządami Greków, później w III wieku p.n.e. przeszło w ręce Rzymian. Nosiło wtedy nazwę Epidaurus. Gdy w VII wieku miasto najechali barbarzyńcy, jego mieszkańcy schronili się na wyspie położonej na północ, dając początek Dubrownikowi.

Kręte uliczki, kamienny budulec, z którego zbudowana jest znaczna część budynków, śródziemnomorska roślinność, zapierające dech w piersiach widoki na Adriatyk oraz okalające miasto wzgórza.


Nie omieszkałem zwiedzić miejscowego cmentarza, którego nagrobki wznosiły się, mając za tło morze i góry.

 
Niedzielna msza w kościele św. Błażeja miała bardzo skromną oprawę. Nie zabrzmiały ni razu organy, nikt nie zaintonował pieśni. Nie było ministrantów. Taca, na którą wrzucaliśmy monety, była wykonana z tektury. Poszedł po nią do zakrystii jeden z mężczyzn siedzących w ławce. Miałem wrażenie, że więcej niż połowa wiernych nie wyczuwa momentów, w których należy klęknąć, czy też powstać. Świadomość religijna Chorwatów musiała zostać znacznie bardziej przeorana w okresie komunizmu, niż miało to miejsce w Polsce. Komunia była udzielana do rąk, tylko nieliczne osoby przyjmowały ją w tradycyjny sposób, do ust.

W katedrze św. Mikołaja moją uwagę zwróciło zdjęcie papieża, Jana Pawła II, wielkiego autorytetu w Chorwacji, gdyż jako pierwszy na świecie przyznał Chorwatom prawo do niezależności, po rozpadzie Jugosławii.


Parę dni później, podczas zwiedzania Dubrownika rozbrzmiały nagle dzwony. Kakofonia dźwięków z kilkunastu kościołów skupionych na małej powierzchni starego miasta. O dalszym zwiedzaniu nie było mowy. Ksiądz, który miał nas wpuścić do obiektu odmówił, wyjaśniając, że na papieża wybrano właśnie Józefa Ratzingera. W okolicznych sklepikach włączano telewizory, często przenośne modele. W jednym z takich miejsc usłyszałem od sprzedającej Chorwatki, że wybrano Niemca, ale polski papież był najlepszy. Nieopodal, w oknie wystawowym księgarni, zrobiłem zdjęcie.


Coś się skończyło. Coś się zaczęło.