środa, 23 lutego 2011

"tudory mieszkaly w CHmielowie "

"tudory mieszkaly w CHmielowie" - taki komentarz pojawił się pod moim artykułem poświęconym wsi Cygany koło Tarnobrzegu, miejscu urodzenia dziadka Wojciecha Tudora. O tym, że w nieopodal położonym Chmielowie mieszkali Tudorowie, wiedziałem już od dość dawna. W broszurze Wojciecha Wiącka "Kościół w Chmielowie", wydanej w 1927 roku można przeczytać:

"Pierwszy chrzest św. odbył się dnia 3 października 1924 r., ochrzczono Jadwigę Tudor (pogrobowczynię), córkę śp. Jana i Agnieszki z Samojednych z Chmielowa."

Swego czasu korespondowałem też na naszej-klasie z osobą o nazwisku Tudor z południowej Polski, której dziadek Piotr Tudor mieszkał w Chmielowie.

W artykule Mariana Piórka, do którego dotarłem całkiem niedawno pt., "Byłem pracownikiem "Die Truppenubungsplatz Lager in Dęba" opublikowanym w czasopiśmie "Korso kolbuszowskie" 14.11.2008 wymieniony jest Stanisław Tudor z Chmielowa:
"Na tym terenie dość aktywna była grupa PPR-owców z Chmielowa (Stanisław Tudor, Janeczko i inni) na linii Chmielów – Dęba; mieli za zadanie opóźniać wyjazd jednostek niemieckich na front wschodni."

O powiązaniu moich przodków z podtarnobrzeskim Chmielowem nie mogłem nic konkretnego powiedzieć do momentu otrzymania akt zgonu oraz ślubu pradziadka Andrzeja Tudora. Okazało się, że urodził się w Chmielowie w roku 1883 (12 sierpnia lub 6 listopada - rozbieżność dat między aktem zgonu, a aktem ślubu).
Niestety niewiele wiem o Andrzeju Tudorze. Od członków rodziny, którzy go pamiętali usłyszałem jedynie szczątki wspomnień. Nic nie wiem o tym, aby zachowało się jakiekolwiek zdjęcie pradziadka. W młodości podobno pracował w Niemczech. Po ślubie w 1911 roku osiadł w pobliskiej wsi Cygany wraz z małżonką. Z Cyganów rodzina Tudorów wyjechała w latach 20-ych w poszukiwaniu lepszej ziemi do Wielkopolski. Zamieszkała we wsi Kluczewo niedaleko Przemętu. Tam jeszcze przed II wojną światową pradziadek przystał do Badaczy Pisma Świętego. Podobno dzięki jednemu ze współwyznawców, Niemcowi, udało mu się w czasie II wojny światowej umieścić chorą córkę w jednym z poznańskich szpitali. Pradziadek był niskiego wzrostu, krępy, o naturze żywo interesującej się sprawami publicznymi, polityką i o poglądach mocno antyklerykalnych. (Podobny temperament polityczny wykazywał jego syn Wojciech oraz wnuk Zbigniew, działający w zakładowej Solidarności, w gorzowskim PKSie, a później w latach 90-ych w chicagowskim kole Ruchu Odbudowy Polski.) Pradziadek pochowany został na cmentarzu parafialnym w Przemęcie (nie było wtedy jeszcze cmentarza komunalnego w Siekowie).

Muszę przyznać, że akt zawarcia małżeństwa Andrzeja Tudora i Marianny Ozimek z 1911 roku jest nieco zagadkowy dla mnie. Ślub miał się wg dokumentu odbyć w Chmielowie. Skądinąd wiadomo, że obecny kościół parafialny w Chmielowie został oddany do użytku dopiero w 1926 roku. Nie znalazłem w internecie żadnej wzmianki, jakoby w Chmielowie miał istnieć wcześniejszy kościół. Natomiast na stronie parafii w Chmielowie podana jest informacja, że parafia dysponuje księgami od XVIII wieku. Z aktu zawarcia małżeństwa można dowiedzieć się, że Andrzej Tudor, syn Wojciecha Tudora i Agnieszki Biało mieszkał w momencie ślubu w Chmielowie. W jaki więc sposób trafił po ślubie do wsi Cygany? Najprawdopodobniej zamieszkał w gospodarstwie żony, która w momencie ślubu tam właśnie mieszkała.

Gdy otrzymałem akt zgonu mej prababci Marianny z Ozimków, żony Andrzeja, czułem pewnego rodzaju konsternację. Jako miejsce urodzenia podano Tynzarskie. Nie znalazłem nigdzie w internecie takiej nazwy. Nie rozświetliło sprawy dotarcie do zapisu o zgonie w parafii w Przemęcie. Tam jako miejsce urodzenia wpisano: Tymarskie, powiat Tarnobrzeg. Dane podawał ś.p. zięć Andrzeja i Marianny - Jan Kubiak. Czy nie wiedział dokładnie, czy też korzystał z nieczytelnych dokumentów - nie wiem. Dopiero akt zawarcia małżeństwa pradziadków rozświetlił sprawę. Marianna Ozimek, córka Marcina Ozimka i Marianny Snopek urodziła się 8 września 1879 w ciekawej wsi o nazwie Poręby Dymarskie. Czyżby moi przodkowie mieli coś wspólnego z wytapianiem rud żelaza?

sobota, 5 lutego 2011

Białostockie Bojary

Gdy przyjechałem do Białegostoku w drugiej połowie lat 90-ych, ta historyczna dzielnica istniała już tylko w szczątkowej postaci, zamieniona w większości w peereleowskie blokowisko w latach 70-ych. Początkowo słysząc nazwę Bojary, kojarzyłem ją z chuligańskim, dość nieprzyjemnym osiedlem. Tak to dziś pamiętam. Dopiero z biegiem czasu zacząłem odkrywać ją dla siebie. Czy było to spowodowane tym, iż zacząłem, jak wielu białostoczan, marynować mięso, a później nosić do wędzarni? Ktoś musiał mi przecież polecić miejsce uwidocznione na zdjęciu poniżej.

Odkryłem wkrótce, że stara, rozsypująca się kamienica obok ma swój niezaprzeczalny urok.

Że nawet balkony wykonywane były przez artystów. I te lampy, choć stawiane w dzisiejszych czasach, świetnie komponują się z nastrojem ulicy Staszica.

Gdy zacząłem interesować się genealogią, zacząłem poznawać ludzi, których przodkowie mieszkali kiedyś na Bojarach. Pośrednio, dzięki tym znajomościom dotarłem do archiwalnego reportażu nieżyjącego już dziennikarza białostockiego radia, Jerzego Chmielewskiego z lat 70-ych. Chętnie posłuchałbym go znów, gdyby nadarzyła się okazja. Impulsem do napisania tej notki była wystawa, jaką zorganizowało Centrum im. Ludwika Zamenhofa pod koniec ubiegłego roku. Wystawa przedstawiająca stare, dokumentujące nieistniejące oblicza Bojar fotografie w doskonałej oprawie dźwiękowej. Postanowiłem i ja pokrótce pokazać, co w resztkach Bojar mnie zachwyca, co uważam za warte pokazania.

Nazwa Bojary pochodzi od ludności, która osiedlała się tu od XV wieku. Pierwotnie była to wieś leżąca pomiędzy dobrami białostockimi, a dojlidzkimi. Pod koniec XIX wieku cały jej obszar został włączony w granice Białegostoku, wieńcząc proces rozpoczęty przez Jana Klemensa Branickiego, który w 1749 roku lokując "Nowe Miasto" włączył część wsi w granice miasta. Zabudowa, która od drugiej połowy XIX wieku powstawała na Bojarach, to przeważnie parterowe drewniane mieszczańskie dworki, nieliczne kamienice czynszowe, modernistyczne wille, zwykłe parterowe drewniane domy. W latach 70-ych XX wieku, w epoce gierkowskiego budownictwa socjalistycznego niszczono całe kwartały Bojarów, nieodwracalnie niwelując mieszczański i inteligencki charakter przedwojennego Białegostoku.

Pozostały perełki, jak na przykład poniższa murowana kamienica czynszowa (z kunsztownie wykonanymi framugami drzwi wejściowych) przy ulicy Sobieskiego, czy stojące nieopodal piętrowe domy drewniane.

Przy ulicy Słonimskiej, która już zatraciła w zasadzie swój dawny charakter zwraca uwagę dom ziemiańskiej rodziny, zasłużonej dla Białegostoku, Zbirochowskich-Kościów. Pokazany fragment ulicy jest dla mnie przykładem na to, jak szybko w ostatnim piętnastoleciu zmieniał się Białystok. Tuż za domem Zbirochowskich-Kościów widać fragment pokrytej cegłą klinkierową nowej kamienicy, a ja pamiętam jeszcze stojący w tym miejscu drewniany dom i warsztat samochodowy, gdzie naprawiałem swoje auto pod koniec lat 90-ych. W tle widać wieżowiec Urzędu Miejskiego. Parking przed Urzędem to miejsce, gdzie kiedyś stał dom członka rady miejskiej w latach 1908-1912 - Bolesława Godyńskiego. Na poddaszu tego domu urządzony był zakonspirowany pokój, gdzie w 1905 roku z powodu choroby, uniemożliwiającej wyjazd z Białegostoku, przebywał Józef Piłsudski przez kilka dni.

A jeśli mowa o Józefie Piłsudskim, to na Bojarach są jeszcze co najmniej dwa miejsca związane z jego osobą. Jedno z nich to ostatni adres konspiracyjny Józefa Piłsudskiego z 1905 roku, przy ulicy Wiktorii 6 - wówczas mieszkanie Józefa Gilewskiego. Niestety mam wrażenie, że budynek nie przetrwa długo bez remontu.

Na skrzyżowaniu ulic Starobojarskiej i Łąkowej przycupnął drewniany budynek, w nie najlepszym już stanie, wśród okalającej go betonowej zabudowy. To dawny dom pierwszego prezydenta Białegostoku - Bolesława Szymańskiego, w którym 19 listopada 1919 roku, w dniu wręczenia honorowego obywatelstwa miasta, podejmowany na herbacie był Józef Piłsudski.


Na zakończenie dwa detale i perspektywa mej ulubionej ulicy Staszica (w tle wieża kościoła św. Wojciecha - dawnej kirchy).

wtorek, 25 stycznia 2011

W kontekście smoleńskiego zamglenia raz jeszcze

W filmie "Mgła" dwa momenty szczególnie mnie poruszyły. Pierwszy, gdy pracownicy kancelarii prezydenckiej opowiadają jak to podczas nabożeństwa pogrzebowego Pary Prezydenckiej w Krakowie nie przygotowano miejsc dla nich. Dla 37 członków rządu miejsca były przygotowane, dla członków delegacji zagranicznych też, ale dla urzędników państwowych, najbliższych współpracowników Lecha Kaczyńskiego nie. Siedzieli na miejscach przygotowanych dla członków delegacji zagranicznych, którzy nie przybyli, na miejscach z cudzymi nazwiskami.

Drugi moment to chwila składania kondolencji przez delegacje zagraniczne. Nie zaczekano na rodzinę Prezydenta, "zapomniano". Delegacje zagraniczne składały kondolencje pełniącemu obowiązki Prezydenta Rzeczypospolitej, premierowi i ministrowi spraw zagranicznych RP. Prezydent Litwy zreflektowała się i podeszła złożyć kondolencje jeszcze raz, tym razem rodzinie pary prezydenckiej, podobnie uczynił Prezydent Niemiec. Kto widział film, wie o czym piszę.

Chylę czoła przed realizatorkami filmu: Joanną Lichocką i Marią Dłużewską oraz zespołem Gazety Polskiej, za to że w czasach niespotykanej nagonki na ludzi drążących temat katastrofy zdecydowali się tak ważny dokument stworzyć.

***

A 16 stycznia 2011 roku doświadczyłem przez chwilę poczucia normalności, gdy stałem obok pocztów sztandarowych w białostockim kościele pod wezwaniem św. Rocha na uroczystej mszy poprzedzającej odsłonięcie pomnika-tablicy poświęconego ofiarom katastrofy smoleńskiej. Pomnika ufundowanego przez mieszkańców Białegostoku, zorganizowanych w Społeczny Komitet Erygowania Tablic Memorialnych Ofiar Tragedii Smoleńskiej.

Dawno nie słuchałem tak poruszającego kazania, jak to które wygłosił biskup drohicki Antoni Dydycz. Słowa o czasach oszustów intelektualnych, manipulatorów i celebrytów zapowiedziały cytat z poezji Herberta. Były słynne guziki katyńskie. A uroczystość w kościele spuentował Jacek Sasin odczytując list od Jarosława Kaczyńskiego.


niedziela, 23 stycznia 2011

Szukałem jej 4 lata

Zacząłem jej szukać jakieś 4 lata temu. Wtedy to dowiedziałem się, że wydawnictwo sprzedało cały niewielki nakład książki wydanej 3 lata wcześniej. W internecie w kilku miejscach, z reguły na blogach, odnajdywałem jej recenzje, jednakże na żadnych aukcjach internetowych długo się nie pojawiała. Na Allegro figurowały takie pozycje, jak "Kolory bez barw", "W strasznym domu", "Węzełek z wiatru". Książki zatytułowanej "Polesie. Kadry pamięci" jednak nie było. Raz mignęła mi w jednym z krakowskich antykwariatów internetowych, ale trafiłem na jej ślad już po sprzedaży. Aż tu nagle w nowym roku 2011 wpisałem w wyszukiwarkę tytuł i książkę mam.

Jak już kiedyś pisałem, staram się docierać do literatury opisującej miejsca, skąd pochodzili moi przodkowie. Czerpię z niej specyficzną atmosferę charakterystyczną dla danego regionu, obcuję z lokalnymi wydarzeniami, sposobem myślenia ludzi, lepiej rozumiem różne wybory oraz sposób życia moich przodków.

Książka Katarzyny Witwickiej zainteresowała mnie szczególnie. Marek Arpad Kowalski w recenzji zamieszczonej w Najwyższym Czasie!, nr 31-32, 2-9 sierpnia 2003 roku pisał o niej tak:

"[...]Bowiem Katarzyna Witwicka opublikowała w ciągu swojego życia kilkadziesiąt opowiadań i powieści. Przy czym w tych opublikowanych w latach 70. i 80. pojawiają się wątki z jej dzieciństwa. W każdym razie znana była jako powieściopisarka. Dlatego to jej ostatnie dzieło, które ukazało się pośmiertnie: "Polesie. Kadry pamięci" może dziwić odmienną tematyką - odejściem od beletrystyki.
[...]Ale może to i nie dziwne, że powieściopisarka u kresu swojego życia zdążyła przygotować książkę odmienną od dotychczasowego dorobku. Sygnały pojawiały się już wcześniej. Jak powiedziałem jej ostatnie powieści, będące zbeletryzowanymi wspomnieniami z dzieciństwa, spowodowały zwrot ku zainteresowaniu ikonografią Kresów Wschodnich, gromadzeniem informacji historycznych na ten temat. Zwłaszcza że acz od przedwojny mieszkała w Warszawie, to urodziła się w 1919 r. w Kijowie, jej matka pochodziła z Kijowa, z zamożnej rodziny rosyjskiej, ojciec był inżynierem, oficerem 12. pułku Ułanów Podolskich, zaś pewne wątki autobiograficzne w niektórych okresach życia łączyły ją z Polesiem, a zwłaszcza z Pińskiem."

Jakżeż nie zainteresować się taką książką, którą autorka podsumowuje niejako swoją twórczość, a dodatkowo związaną tematycznie z "moim" Polesiem?

Jak pisze autorka we wstępie, książka powstała na 900-lecie Pińska. To ważne, gdyż niby o tym wiedziałem, że Pińsk jest tak starym grodem, ale dopiero odczytując powyższą informację, uświadomiłem sobie, że moi przodkowie, którzy mieszkali w Pińsku na pewno w drugiej połowie XIX wieku, a dalecy krewni mieszkają w nim do dziś, zajmują tylko wąziutki odcinek czasu w historii tego ciekawego miasta.

Książka jest właściwie albumem, jej treść pisana zajmuje niewielką część całości. I według mnie część ikonograficzna jest o wiele ciekawsza. Autorka wprowadza nas w klimat Polesia w sposób nieco baśniowy, a trochę i żartobliwy opisując na przykład profesję "perenosów", którzy za opłatą wynajmowali się do przenoszenia "panów" przez błotniste ulice Pińska, a gdy taki "pan" zbyt mocno się targował, był sadzany na środku błocka. Jest trochę o historii Flotylli Pińskiej, operacji Wachlarz, ale w sposób raczej skrótowy. I konkluzja. Takiego Pińska i Polesia, jakie opisuje autorka już nie ma. Są za to obrazy, zdjęcia pocztówki. Zagłębmy się więc w ikonografię. Zaczynamy od reprodukcji pejzażowego malarstwa. Malowniczy, mieniący się czerwienią zachodzącego słońca jeden z futorów na Prypeci (Przypomniała mi się książka "Bogom nocy równi" Piaseckiego), samotna wysmukła sosna, lekko pokrzywiona w otoczeniu krzyży wyłaniających się wprost z wody. Ładne te pejzaże autorstwa Straszkiewicza, Weysenhoffa, Wyczółkowskiego, Uziembły.

W dalszej części mamy okazję obcować z fotografiami i pocztówkami. Gdy widzę łódź z rybakami na Pinie załadowaną więcierzami, zastanawiam się czy podobnie wyruszał na codzienny połów mój prapradziadek Filip. Czy także zakładał łykowe łapcie na nogi i ubierał się w strój Poleszuka, jak mężczyźni na fotografiach? Kolejne zdjęcie: rybacy po kolana w wodzie rozstawiają więcierze. Czy to tylko pozowanie do fotografii, czy rzeczywiście tak wyglądała praca rybaka? Kolejne ujęcie. W tle rzeka, łódka, na pierwszym zaś planie dwójka mężczyzn siedzi przy ognisku, nad którym zawieszony czajnik. Tytuł: "Odpoczynek rybaków". Kolejna migawka i widzimy na brzegu rzeki drewniany kureń rybacki. A zaraz potem fotografia nr 36 autorstwa A. Skoczyckiego. Koń z wozem przewożony na niepozornej tratwie przez Szczarę. I tak dalej i dalej. Woda, chaty drewniane, więcierze, krzyże, dzika przyroda. Ale są i zdjęcia miasteczek poleskich. Najwięcej oczywiście z Pińska. Wiele z nich już widziałem, wiele z nich widzę po raz pierwszy. Błotniste uliczki, drewniane domy i drewniane trotuary. Ale i katedra pińska, górująca nad całym Pińskiem swymi rozmiarami, niestety wysadzona po wojnie przez Sowietów w powietrze. Jest i dostojny budynek Sądu Okręgowego. Mój pradziadek musiał go prawie codziennie oglądać, prowadząc naprzeciwko herbaciarnię. Wiele zdjęć targów i znów refleksja - przecież na tym targu nie raz musiała się zjawiać moja praprababcia, później prababcia, a może jedna z nich jest gdzieś skryta w tej ciżbie ludzkiej w tle fotografii? Są też i inne miasta poleskie. Po raz pierwszy widzę fotografię dworca w Sarnach. To tutaj błąkał się młodszy brat mojej babci w roku 1943, póki nie zaopiekowali się nim żołnierze sowieccy. Polskę zobaczył ponownie dopiero u kresu swego życia.

Książka zawiera również parę innych smaczków: plan przedwojennego Pińska wraz ze spisem ulic, listę autorów, którzy pisali o Polesiu, spis miejscowości powiatu pińskiego wraz z podaniem daty pierwszej o nich wzmianki, wykaz rodów szlachty pińskiej wg Horoszkiewicza.

Jak przy każdej lekturze, o której piszę tu na blogu, mógłbym napisać: warto przeczytać,i obejrzeć, zdając sobie jednocześnie sprawę, że książka jest praktycznie niedostępna (nakład 500 egzemplarzy). Dla miłośników Polesia i Pińszczyzny pozycja jednak warta zdobycia.

Katarzyna Witwicka
"Polesie. Kadry pamięci"
Lubelskie Centrum Marketingu, 2003