piątek, 24 lipca 2009

Poluchowicze, Pińsk, żydowskie karczmy czyli refleksje ze "Wspomnień Wołynia, Polesia i Litwy" Kraszewskiego

Czytając Kraszewskiego "Wspomnienia Wołynia, Polesia i Litwy" miałem ambiwalentne odczucia. Z jednej strony książka to bardzo ciekawa, pokazująca w jaki sposób podróżowano w I połowie XIX wieku. Kraszewski, jeden z rodzimych pionierów reportażu z podróży, dość krytycznie ocenia w niej krajobraz przyrodniczy Polesia, wady ludzi ze wszystkich warstw społecznych, od możnowładztwa, po szlachtę i chłopstwo. Krytykowany jest sposób gospodarowania, ciemnota, wyzysk, brud, powierzchowność, zabobony. Relacja z podróży wydaje się dzięki temu żywa, a gawęda autora w znacznym stopniu prawdziwa.

Co mnie znużyło, to zbyt długie dygresje historyczne dotyczące odwiedzanych miejsc, choć muszę przyznać, że historia Wielkiego Księcia Witolda, opowiedziana przy okazji rozdziału o Łucku jest smakowita.

************************************************************************************

W dzisiejszych czasach królującej poprawności politycznej, nadwrażliwości na słowo antysemityzm, tresury medialnej, teksty XIX-wieczne oceniające stosunki pomiędzy tubylcami, a Żydami mogą szokować. A przecież skądś ta niechęć do Żydów w społeczeństwie musiała się wziąć. Dzisiejsze teksty mainstreamowe analizują tylko jedną stronę medalu. Warto jednakże sięgnąć do historii i świadectw sprzed wieku, dwóch. Przekonałem się o tym czytając "Pamiętniki włościanina" Jana Słomki. Przekonuję się, czytając następujące akapity u Kraszewskiego:

"[...]Nad drogi poleskie nie znam nic straszniejszego, chyba poleskie karczmy. Ach, wszystkie pięć zmysłów i drugie pięć, gdyby je miał człowiek, cierpiałyby męczarnię najwyrafinowańszą w tych jaskiniach swędu i niechlujstwa.

Już widzę, jak się podróżny z daleka cieszy, gdy mu powiedzą, że będzie wkrótce karczma. Wygląda on, niespokoi się - i widzi nareście światło z daleka przez okno pobite, pozaklejane, pozatykane. Stój! Dach się chyli, komin wali, wjazd zawalony błotem, stajnia bydłem, wozami i saniami. W izbie dymią okropnie fajki poleskie, słychać gwar głuchy pijackiej rozmowy. Pytasz o osobną izbę - Żydzi ci się w oczy śmieją.

Rad nierad, ciemno, późno, słota, wchodzisz do jedynej! Ach! Pod nogami twymi plączą się bachury, gęsi, kury, błoto; głowa twoja zawadza o lichtarz siedmioramienny, wiszący z pułapu i kapiący łojem, w nos twój zapach gorzałki, dymu fajek, swędu właściwego Żydom, kwasu, czadu, łoju, dziegciu, błota wpada i uderza; o uszy twoje gwar pomieszany beku dzieci, krzyku kur, kaczek, gęsi, Żydówek, brzęku kwart i pieśni chłopskich. Na dobitkę, w jednym kącie Żydzi rżną kozę wśród izby, w drugim spektor uczy dziecko ponuro powtarzając - Gecher! Uciekasz do alkierza! W alkierzu na betach i piernatach Żydzi mieszą bułki i łokszyn, wisi kołyska, stoi i stół kulawy, włóczy się kotka z kociętami, skaczą kozy po ławach, zawala drogę worek z owsem, w kącie śmierdzi rzepa i brukiew, a w drugim - leży kupa kartofli. Ani sposobu! - Gdzież ja będę nocował! - myśli biedny podróżny.

Żyd, jako bardzo przebiegły, wybiega naprzód do stajni zobaczyć, czym podróżny przyjechał. Od tego zależy przyjęcie.

Jeśli parą końmi, nie krytym wózkiem, a Żyd ma kilkaset rubli, traktuje podróżnego de puissance en puissance en égal, kładzie ręce w kieszenie, pluje, zapala fajkę (tu wszyscy Żydzi fajkę palą) i chodzi w czapce. Jeśli konie zaprzężone w szwarc - z trochę większą dystynkcją, jeśli jedziesz ze dzwonkiem - najwyższy respekt, jeśli masz kocz i brykę - wypędza chłopów i oczyszcza ci pierwszą izbę. Daje ci świecę chorą, leżącą na bok w lichtarzu, gospodyni zmiata stoły i ławy fartuchem, podłogę posypują piaskiem. Ale któż cię wybawi od całej historii naturalnej, wijącej się po ścianach, jakby naumyślnie do obserwacji, od smrodów, którymi już ściany przesiękły, od krzyku z sąsiedniej wylatującego izby bachurów, kotów, Żydów, spektora itd.

Nic obrzydliwszego na świecie nad karczmę poleską, nic podobniejszego do czyśca nad nocleg w niej, nic przy tym nudniejszego nad Żydów, jej mieszkańców, którzy pijawczanym sposobem, siedząc w każdej wsi, ssą chłopów, odzierają podróżnych i wypłacają się rozmaicie panom swoim, często dziedzicznie po lat 200 w jednej familii, jedną karczmę sobie podając.

Nic szkodliwszego przy tym dla gospodarstwa nad nich. Oni bliżej z wieśniakiem w stosunkach zostając, wiedzą o wszystkim, co on ma, każdy jego snopek policzony u nich, każda sztuka bydła zapisana w pamięci. Co tylko można za pół ceny wziąć w długu, to wezmą - zboże, bydło, aż do najdrobniejszych rzeczy, aż do ruchomości gospodarskich, które opilcy odnoszą wreście arendarzowi. Zważmy i chciejmy się przekonać o szkodach niezliczonych z zajęcia karczem przez Żydów; chciejmy nareście rzucić oczyma na swoje położenie i zrzucić to jarzmo ohydne. Co za osobliwszy wdzięk, co za czary mają Żydzi, że przy tylu niedogodnościach, tylu oczewistych krzywdach, siedzą wszędzie tak spokojnie?"

*************************************************************************************

Zdarzyło mi się też podczas czytania książki olśnienie. Zapoznaję się z rozdziałem o szlachcie osiadłej w Sernikach na Polesiu:

"Myślałem wtedy o tej dziwnej osadzie, o jej obyczajach i życiu tak nędznym, które łatwo poznać z samego ich ubrania. Najbogatsi Machnowicze, z których jeden piastował dostojny urząd kluczwójta, a spadek po nim niedawno żwawe obudził spory, reszta, mnogie rodziny Sernickich, Poluchowiczów, Dubinów, Szołomyckich, Szuszków, Boryczewskich, Kudernickich itd. żyją ze swoich zagonów, z najmu na czółna, do kośby i żniwa w okolicy. Przy całym tym ubóstwie jest w nich jednakże rodzaj dumy, który ich od chłopów odróżnia. Krój nawet ubioru mają odmienny. Wprawdzie siermięgi Sernickich są białe, jak u chłopów, ale mają niby kształt kapot, kołnierze małe innym krojem, pasy nie czerwone, ale czarne, na nogach łapcie takież, jak noszą wieśniacy, leczy przy nich często rzemyki zastępują sznury. Szlachcianki chyba w wielkie święta gorset i trzewiki kładną i to nie wszystkie, zresztą ich ubiór niczym od chłopianek się nie różni."

Zaraz, zaraz - pomyślałem sobie. Przecież brat mojej prababci z Pińska, Agaty, Jan Szczerbaczewicz ożenił się z Zinaidą Poluchowicz. Przecież Pińsk niedaleko Sernik. Dzięki internetowi nawiązałem kontakt najpierw z panem Jerzym, a później z panem Janem, dysponującymi wielką wiedzą na temat rodu Poluchowicz. Muszę im w tym miejscu podziękować za uzyskane informacje. Okazuje się, że nie sposób bez dokładnych danych ustalić pokrewieństwa między Poluchowiczami. 80% mieszkańców Sernik, czyli około 3000 ludzi nosi dziś nazwisko Poluchowicz. A na Polesiu pińskim jest to najczęściej występujące nazwisko.

*************************************************************************************

Bardzo chciałem poznać, co Kraszewski napisze o Pińsku. Okazało się, że znane mi już cytaty z Kraszewskiego u Kolberga, czy w przewodniku Grzegorza Rąkowskiego po Polesiu stanowią rdzeń rozdziału. Ale warto je tu na zakończenie przypomnieć. Takiego Pińska już nie ma.

"Nareście zbliżamy się do Pińska, gwiazdy swoich okolic, miasta, które z Białym i Czarnym Morzem ma związki, siedzącego jak Żyd bankier na wielkim gościńcu, po kolana w błocie, na worku soli, z trzosem rubli. Z daleka naprzód pokazuje się wieża eks-jezuickiego kościoła. Jedziesz po piasku, oglądasz się; sterty, karczmy, topole, z daleka nad drogą niby wiatraki uwiązane na pokucie, niby domy z pięćdziesięcią kominami, na koniec wielki słup w prawo z rzeźbami P. Jezusa, N. Panny i ś. Jana. Chcę wyczytać chorągiewki, datę pamiątki, na próżno - hieroglify jakieś."

"Ach! - ależ tylko com nie zapomniał o największej w Pińsku osobliwości, o której niezawodnie wspomną każdemu nowo przybyłemu. Jest to palladium Pińska, osobliwość, starożytność, ciekawość, ciekawsza od najciekawszych ciekawości - od paryskiego ourang-outana i słonia-fontanny, od lwów królewskiego ogrodu, od braci syjamskich, od psa munito, od albinosa, od niedźwiedzi berneńskich, od wszystkiego, co jest i będzie ciekawym. Jest to stworzenie tu dość pospolite, ale tutejsze, oryginalne, właściwe - wiun, wąż - ryba, mieszkaniec błot i rowów nadprypeckich, wiun, król wiunów, prapradziad wszystkich, sięgający czasów, kiedy tu w gościnę Morze Czarne przychodziło - wiun na łańcuchu, gdzieś u jakiegoś mostu będący.

Jeżeli w prostocie ducha uwierzysz tej powieści, którą z największą serio będzie ci Pińczuk opowiadał, z jakąż to radością, on, co się tej mistyfikacji od prapradziadów nauczył, będzie z tobą brnął po całym mieście, chodził i krążył, niby zawsze szukając tego sławnego wiuna, z jakim nareście śmiechem, umęczywszy cię, powie - prima aprilis!"

wtorek, 30 czerwca 2009

Bad Arolsen

Niedawno oglądane filmy: Grzegorza Rosengartena "Dni mojego życia... Auschwitz. Historia prawdziwa" i Marka Widarskiego "Elżbieta Zawacka - miałam szczęśliwe życie" natchnęły mnie do takiej oto refleksji. Pokolenie międzywojenne miało niewątpliwie gorzej pod względem materialnym od naszego, koniunktura międzynarodowa była fatalna dla Rzeczypospolitej, ale bagaż ideologiczny, wychowanie, stosunek do patriotyzmu, które przeciętny Polak wynosił z domu i ze szkoły, czyniły go znacznie bardziej odpornym na zniszczenie tożsamości niż to się dzieje dzisiaj. Większość z nas wstydzi się polskości (Wiocha w stosunku do tego co zachodnie!), a jedyną wartością jest robienie kasy, nieważne czy w biznesie, czy w polityce. I póki się to nie zmieni, normalnym krajem nie będziemy.

Zajrzałem do książki brata mej babci - Stefana Krupy "A jednak tak było" i oto, co pisze on o swoim wchodzeniu w dorosłość:

"Już w końcu dziewiętnastego wieku przeludnienie wsi było mocno odczuwane. Carskie władze pod naciskiem obdzieliły dodatkowo chłopów ziemią. To wpłynęło na ożywienie wsi, a także miasta, w którym rozwinął się handel, rzemiosło. Najbliższe w okolicy miasto gubernialne - Piotrków - potrzebowało rąk do pracy. W mojej wsi, mając możność zmniejszenia ilości gąb do jedzenia, oddawano młodych chłopców do miasta na praktykę w rzemiośle. Szczególnie dużo tych młodych ludzi poszło do zawodu szewskiego. Było też w okolicy kilku nauczycieli i księży pochodzenia chłopskiego, którzy zdobyli wówczas wykształcenie. Kobiety prawie nie brały udziału w migracji.

W rodzinie mojego ojca było również za dużo ludzi w stosunku do posiadanej ziemi. W krótkim też czasie czterech braci ojca poszło wraz z innymi szukać chleba w Piotrkowie.

Był to zdaje się, pierwszy duży odpływ ludzi z mojej wsi do miasta. Od tego czasu szybciej zaczęła wkraczać do nas kultura, o którą dotychczas kościół, dwór i szkoła mało się troszczyły. Tych kilkudziesięciu chłopców praktykujących i mieszkających w Piotrkowie przenosiło swą ogładę na wieś. Ich rodzice zmuszeni byli do częstszego odwiedzania miasta. Te kontakty starszych ludzi ze środowiskiem miejskim były dla nich szkołą życia i świadomości. To, co widzieli w mieście, przenosili w życie wsi. Po paru latach z grupy młodych wyrośli fachowcy. Zapewnili sobie takie warunki bytowania, jakich nie znali ich ojciec, dziadek i pradziadek. Z drugiej strony w mieście stwierdzili namacalnie niesprawiedliwość: zazdrosnym okiem patrzyli na ludzi, którzy bez pracy opływali w dostatki i wygody. A oni musieli ciężko pracować i mimo to nie mogli sobie pozwolić na zaspokojenie takich potrzeb życiowych, jakie ich rozum obecnie uważał już za podstawowe. Te absurdy w stosunkach międzyludzkich wywoływały bunt.

Niesprawiedliwość społeczna, którą teraz mieli możność poznać, i świadomość ucisku politycznego ze strony carskich władz przyczyniły się do tego, że z nich właśnie wyrośli żarliwi bojownicy o wolność narodową i sprawiedliwość społeczną. Wśród tego zbuntowanego środowiska, tak w Piotrkowie, jak i w mojej wsi, prym wiedli szewcy. Warsztaty ich stanowiły bardzo często kryjówki dla "bojówkarzy"."

"W lutym 1922 roku jako trzynastoletni człowieczek ze wsi znalazłem się wśród tych rozpolitykowanych szewców, aby uczyć się prawie już rodzinnego fachu."

Jakaż to inna motywacja od dzisiejszych: "uciec do miasta, aby zmienić swój los, ale również, aby zmienić coś na lepsze tutaj" zamiast "uciec za granicę i nigdy już do polskiego syfu nie wrócić".

O Stefanie Krupie piszę jednak również z innego powodu. Na początku tego roku na portalu forgen znalazłem informację o ITS Internationaler Suchdienst w Bad Arolsen, organizacji archiwizującej dokumentację dotyczącą robotników przymusowych III Rzeczy podczas II wojny światowej. Jako, że troje moich dziadków pracowało przymusowo dla państwa niemieckiego, postanowiłem zwrócić się po informację. Niestety, żadnych dokumentów dotyczących Feliksa Paczkowskiego, Wandy Krupy i Wojciecha Tudora nie uzyskałem, ale pani, która zadzwoniła do mnie po otrzymaniu formularza, poinformowała, że dokumentacja z terenów zajętych po wojnie przez Armię Czerwoną mogła ulec zniszczeniu. Wówczas wysłałem formularz z zapytaniem o losy Stefana Krupy, więźnia obozów koncentracyjnych w Auschwitz, Buchenwaldzie i Flossenburgu.

Po dwóch miesiącach otrzymałem drogą pocztową grubą kopertę z plikiem dokumentów różnego rodzaju, głównie z Auschwitz. Dowiedziałem się z nich, że w obozie tym uwięziona była również narzeczona Stefana, Józefa Godlewska. Daty aresztowania w Piotrkowie, osadzenia w obozie zgadzały się z danymi zawartymi w książce. Dokumenty podają datę przeniesienia do obozu w Buchenwaldzie na 17/18 grudnia 1944 roku. W książce zaś datą załadunku do wagonów towarowych jest 12 grudnia, zaś pierwszy dzień w Buchenwaldzie upływa 22 grudnia dopiero. Ostatnia data podana w dokumentacji to 4 kwietnia 1944 roku, wtedy brat mojej babci przebywał jeszcze w Buchenwaldzie. O Flossenburgu ani słowa, wiadomo koniec wojny, komu chciałoby się prowadzić jakąkolwiek dokumentację. W dokumentach zaznaczono: podejrzany o nielegalną działalność komunistyczną. Nie jest to prawda. Stefan Krupa działał przed wojną w PPSie. Przekonania lewicowe łączył z silnym patriotyzmem, odziedziczonym po swym wuju Janie Krupie, legioniście. W czasie wojny zaangażowany w działalność w WRN (PPS została rozwiązana).

Nie poznałem osobiście brata mej babci, choć podobno on poznał mnie, gdy byłem małym chłopcem. Ale dzięki książce mam spore wyobrażenie o środowisku, w jakim wyrosła moja babcia, a także namacalne świadectwo obozu koncentracyjnego Auschwitz spisane przez osobę z rodziny.

piątek, 26 czerwca 2009

Krzyże wotywne na Świętej Górze Grabarce

Aby dotrzeć z Białegostoku samochodem do Świętej Góry Grabarki, miejsca kultu wyznawców prawosławia, należy kierować się na Bielsk Podlaski, a później przez Kleszczele w kierunku Siemiatycz. Miejsce położone jest na odludziu, w pobliżu wsi o tej samej nazwie - Grabarka. Na mnie wrażenie robią krzyże wotywne ustawiane przez lata wokół kaplicy na wzgórzu. Podobno jest ich ponad 10 000. Podczas ostatniej wizyty postanowiłem się im przyjrzeć. Są bowiem i takie, które liczą ponad 100 lat. Osoby, które je tu stawiały w zupełnie innych - carskich czasach, mogły nie przeżyć I i II wojny światowej.















czwartek, 25 czerwca 2009

Pierwsze zetknięcie z enerdowską pisarką z Landsberga

Po książkę Christy Wolf "Rozmyślania nad Christą T." (niem. "Nachdanken über Christa T.") sięgnąłem z dwóch powodów. Chciałem poznać literaturę pisarki urodzonej w mym rodzinnym mieście w roku 1929. Interesowały mnie także opisy tegoż miasta, wówczas noszącego nazwę Landsberg, zwłaszcza że Christa Wolf mieszkała przy dzisiejszej ulicy Grottgera, niedaleko mego dawnego miejsca zamieszkania.

Niewiele tu jednak tych opisów. Na samym początku, gdy narratorka poznaje Kriszan - Christę T., która zaczęła naukę w tej samej klasie, pojawiają się skromne wzmianki o podgorzowskich wioskach: Zechow (dzisiejszy Czechów), Zantoch (Santok) i Zanzin (Santoczno). Christa pochodzi z Eichholz (nie zlokalizowałem tej miejscowości) niedaleko Friedeberga (dzisiejsze Strzelce Krajeńskie).

"Skąd "nowa" przybyła? Ach, więc nie z bombardowanego Zagłębia Ruhry i nie ze zburzonego Berlina? Z Eichholz - miły Boże! Koło Friedeberga. Zechow, Zantoch, Zanzin, Friedeberg, trzydzieści nas, tutejszych, przemierzyło w myśli trasę kolejki wąskotorowej. Z oburzeniem, ma się rozumieć. Przyłazi toto z jakiejś wiejskiej szkółki, oddalonej o niespełna pięćdziesiąt kilometrów, i to spojrzenie! Gdyby tak miała za sobą kilkadziesiąt dymiących kominów kopalni albo przynajmniej Dworzec Śląski i Kurfürstendamm, to co innego... Ale sosny, janowiec i wrzosy, ten sam zapach lata, który wdychaliśmy całe życie, aż do przesytu, wydatne kości policzkowe, smagła cera i to zachowanie?"

O Gorzowie i dzisiejszej katedrze w centrum jest dosłownie jedna wzmianka, warta zresztą przytoczenia:

"Przybyła do nas Bóg wie skąd, bo każdy może powiedzieć, że pochodzi z Eichholz, kreśliła swoimi krokami na naszym czworokątnym szkolnym podwórzu jakieś własne figury, które w nieokreślony sposób różniły się od naszych, chodziła po naszych nielicznych ulicach, które kończyły się na rynku, siadała na obmurowaniu studni, noszącej nazwisko naszej nauczycielki - gdyż pochodziła ona z jednej z najbardziej wpływowych rodzin w mieście - podstawiała rękę pod strumień wody i rozglądała się badawczym wzrokiem. A mnie przychodziło wtedy na myśl, że ta woda może nie jest wodą życia, kościół Mariacki nie jest najwznioślejszą budowlą, a nasze miasto jedynym miastem na świecie."

Nie znalazłem więc wiele z tego, czego szukałem, ale trafiłem na fascynujący opis psychologiczny nietuzinkowej kobiety. O Chriście T. opowiada narratorka, będąca jednocześnie jej przyjaciółką. Opowiada to wszystko już po przedwczesnej śmierci Christy - taka konstrukcja pisarska - więc od samego początku mamy świadomość, że ramy książki zostaną wypełnione tym, co zdarzyło się przed. Już pierwszy akapit przytoczony powyżej wskazuje, że Christa T. różni się od ogółu jej koleżanek i kolegów. Jest bardzo wrażliwa, ale jednocześnie odważna. Nie poddaje się łatwo koniunkturalizmowi, przeciwstawia się pędowi życia. Narratorka często korzysta z notatek i listów pozostawionych przez Christę. Pierwsze zdanie, jakie pojawia się na samym początku książki, pochodzące z notatek, brzmi: "O próbie stania się sobą". Kriszan, jak często nazywa Christę narratorka, broni się przed zdefiniowaniem siebie, przypisaniem na stałe do ściśle określonej roli w życiu. Jest outsiderką, jak byśmy dziś powiedzieli, nie uczestniczy w przysłowiowym wyścigu szczurów. Nawet, gdy już zostaje żoną Justusa, weterynarza i zamieszkuje w małym, prowincjonalnym miasteczku oraz należy do lokalnej elity, nie nawiązuje trwałych kontaktów towarzyskich, po prostu tam nie pasuje. Powoli zbliżamy się do końca życia Christy. Buduje dom nad jeziorem, rodzi dzieci, zakochuje się w koledze męża, a później gdy zachodzi w ciążę po raz trzeci, dowiaduje się, że zachorowała na nieuleczalną chorobę. Mimo "wiszącego w powietrzu" przez całą książkę nieszczęścia, Christa T. nie sprawia wrażenia osoby nieszczęśliwej. Wręcz przeciwnie żyje pełną piersią, próbując wszystkich stron życia.

W Posłowiu do książki Hubert Orłowski napisał o nowatorskich cechach powieści:

"Na tle dotychczasowej literatury NRD natomiast taka "niepotrzebna" śmierć była całkowitym novum. W szeroko rozumianej poetyce realizmu socjalistycznego, wywodzącego się z tradycji niemieckiej literatury proletariacko-socjalistycznej, nie było miejsca na śmierć nieprzydatną w konkretnych warunkach walki klasowej; śmierć ot tak sobie, zwłaszcza fizjologicznie przedwczesna, była szokiem i obcym wtrętem."

Nie znam literatury NRD, natomiast zdania te przytaczam jako opinię na temat tego, jak daleką od normalnego życia kulturę tworzył socrealizm. Dla mnie powieść Christy Wolf, to potwierdzenie tego, że każdy ma swoją historię wartą opowiedzenia, a sztuka, a zwłaszcza literatura, pozwala utrwalić człowieka w naszej pamięci. Mimo, że książkę czyta się ciężko (ale być może to wina tłumaczenia, nie wiem), jest też dość trudna w odbiorze, myślę, że sięgnę po inne jej powieści.

Christa Wolf
Rozmyślania nad Christą T.
Wydawnictwo Poznańskie
Poznań 1986