niedziela, 28 lipca 2013

"Wspomnienia ostrzeszowskiego pastora" Artura Rhode

"Wspomnień ostrzeszowskiego pastora" zakupionych podczas krótkiego pobytu w Ostrzeszowie, poszukiwałem u wydawcy, pytałem o nie również osoby związane w jakiś sposób z regionem, bądź zainteresowane osobą autora. Z moich nagabywań wynikało jedno: książka została wydana w małym nakładzie, już rozprzedanym dawno. Może będzie się pojawiać w sprzedaży antykwarycznej. Szukałem, czekałem i nie pojawiała się. Okazało się natomiast, że są miejsca, gdzie przechowywane są ostatnie egzemplarze dla specjalnych klientów :).

Artur Rhode, autor wspomnień, urodził się w 1868 roku w Podzamczu w powiecie ostrzeszowskim. Posługę ewangelickiego pastora pełnił w Ostrzeszowie w latach 1895-1920. Wcześniej przez dwa lata był pastorem w Odolanowie, miejscu również związanym z moimi przodkami Uzarkami. Po 1920 roku zamieszkał w Poznaniu. W 1945 roku opuścił tenże i zamieszkał w Niemczech, gdzie zmarł w roku 1967 w miejscowości Woltorf koło Peine w Dolnej Saksonii. Artur Rhode był zapalonym szachistą. Mieszkając w Poznaniu został trzykrotnym mistrzem poznańskiego Klubu Szachowego. Niemiecki patriotyzm potrafił łączyć z pracą duszpasterską w mieszanym polsko-niemieckim społeczeństwie na pograniczu wpływów obu kultur.

Wydane wspomnienia Artura Rhode obejmują okres 1895 - 1914 i składają się z fragmentów wspomnień dotyczących Ostrzeszowa i okolic, a także posługi duszpasterskiej w rodzinnych stronach. Nie wydane zostały dotychczas wspomnienia obejmujące okres 1914-1920. Książka zawiera zdjęcia Ostrzeszowa sprzed wieku, rodziny autora oraz sonety jego autorstwa, będące przykładem pasji i uczucia, jakie autor żywił do swej rodzinnej ziemi.

Dla mnie najciekawsze fragmenty dotyczyły życia społeczności wiejskiej w ostatnim trzydziestoleciu XIX wieku, kiedy to w Siedlikowie koło Ostrzeszowa przyszła na świat moja prababcia Józefa. Zarówno jej matka Balbina Kaczmarek, jak i ojciec Marcin Uzarek wyjechali do pracy w głąb Niemiec. Interesowało mnie, jakie procesy mogły na to wpłynąć. Artur Rhode pisze co prawda o społeczności ewangelickiej, ale akurat w poniższym akapicie, myślę, podobne doświadczenia dotykały ostrzeszowskich wyznawców katolicyzmu:

"Życie tych wiejskich ludzi było mozolne i biedne. Piaszczysta ziemia przynosiła niewiele dochodu, 5 do 6 cetnarów z morgi, a było to już dużo. Niektóre grunty opłacało się w ogóle uprawiać dopiero po nawiezieniu kainitem i żużlami Thomasa. Gospodarstwa zakładano przeważnie na 40 do 80 morgach gruntu. A do tego jeszcze przychówku dziecięcego nie brakowało. Wprawdzie na przeszkodzie stała wysoka śmiertelność niemowląt, mimo to ludność przyrastała szybko. Gospodarstwa dzielono na połowę i na ćwierć. Mimo pewnej poprawy jakości gruntów te drobne gospodarstwa nie były w stanie wyżywić rodzin. Niemniej tylko w rzadkich przypadkach można było dokupić ziemię, gdyż majątki i lasy miały swoich stałych właścicieli. Niektórym utrzymanie dawały huty szkła, papiernie i kuźnie, niektórzy zatrudnieni byli w lasach, potem także w cegielniach i na kolei. Jednak od zjednoczenia Niemiec w 1871 rozpoczęła się wielka letnia wędrówka, która rok po roku zabierała w drogę do środkowych Niemiec znaczną część młodszych mieszkańców naszych okolic. Nazywano ich tam powszechnie robotnikami "na saksach". Spośród mojej parafii liczącej wtedy około cztery tysiące dusz mogłem czterystu zaliczyć jako jeżdżących "na saksy". Było to ponad dziesięć procent, nie biorąc pod uwagę rodzin rzemieślników i urzędników. Praca "na saksach" stanowiła gorzką konieczność. W wielu przypadkach niszczyła życie rodzinne. Także młodzi małżonkowie często w dalszym ciągu wyjeżdżali do letnich prac. Jedynie w rzadkich przypadkach dochodziło do tego, że obaj równocześnie mogli pojechać w to samo miejsce. Aby dorobić sobie, w celu zakupienia domku lub kawałka gruntu, spotykali się ponownie dopiero w listopadzie. Zdarzało się także, że wyjeżdżający "na saksy" pozostawiali swoje żony w domowych stronach a sami nie dawali później znaku życia. Co prawda do rozwodów w mojej parafii dochodziło nadzwyczaj rzadko. Częściej jednak zdarzały się wypadki porzucenia żon. Nieraz także młodzi ludzie i młode dziewczyny tracili kontakt z rodzicami i ich wpływem wychowawczym, zwyczajami wiejskimi i dyscypliną kościelną. I tak schodzili na złe drogi. Ogólnie jednak nie aż tak często. Kto wędrował w szeroki świat, nie robił tego dla szukania tam przyjemności, lecz po to, aby znojną pracą zarobić na chleb, oszczędzić i po powrocie coś kupić. Nasi robotnicy żyli więc na obczyźnie dość biednie i znojnie, mieli mało wspólnych kontaktów z  tamtejszą ludnością i nie brali udziału w jej rozrywkach. Miejscowa ludność spoglądała na nich pogardliwie z z góry, mówiła na nich "Polacken", a częściowo się na nich oburzała, bo bez tych sezonowych robotników płace w rolnictwie wzrosłyby w znacznie większym stopniu. Jednak prawdę mówiąc Niemcy pilnie potrzebowały tych wędrownych robotników. Po pierwsze zwiększone uprawy pszenicy i buraków znacznie zintensyfikowały produkcję rolniczą, toteż mimo wprowadzenia maszyn potrzebowano więcej robotników niż dotychczas. Po drugie rozwijający się w środkowych Niemczech przemysł w coraz większym stopniu ściągał robotników do pracy. Nie tylko we wsiach, ale i w małych miastach spadała liczba mieszkańców.  Toteż nasi ludzie pracujący jako robotnicy na terenach uprawy buraków cukrowych i pszenicy w Saksonii-Anhalt, Brunszwiku i Hanowerze byli bardzo poważani. Wielu z nich zgłaszało się także do robót ziemnych przy budowie dróg, gazociągów i wodociągów, ale także jako górnicy szczególnie do wydobycia węgla brunatnego w Dolnych Łużycach, ale i także do gręplarni i przędzalni znajdujących się pomiędzy Bremą a Oldenburgiem, w szczególności do Blumental i Delmenhorst."

Ciekawy wyjątek dotyczy parafii katolickiej w Ostrzeszowie, opisujący realia panujące w społeczności katolickiej regionu na przełomie XIX i XX wieku:

"Już za moich czasów katolicki kościół parafialny był o wiele za mały dla parafii, liczącej siedem tysięcy dusz. Także w obu drewnianych kościółkach na przedmieściach tylko rzadko odprawiano nabożeństwa, podobnie jak w położonych poza miastem kaplicach w Rojowie, Siedlikowie i Olszynie. Każdej niedzieli wielkie masy ludzkie tłoczyły się przed kościołem, gdyż już od dawna nie wszyscy mogli znaleźć w nim miejsce. Możliwe byłoby chyba równoczesne odprawianie nabożeństw w kościele klasztornym, który był znacznie przestronniejszy niż drewniane kościółki na przedmieściach. Proboszcz miał przeważnie do pomocy dwóch wikariuszy, jednak uparcie odmawiał organizowania takich dodatkowych nabożeństw. Uderzał mnie fakt, jakim głębokim szacunkiem cieszyli się tutaj duchowni katoliccy i jak ludzie bali się wystąpić przeciw jednemu z nich, nawet gdy jako człowiek nie zasługiwał absolutnie na szacunek."

Warto zwrócić uwagę na stosunek autora, zadeklarowanego patrioty niemieckiego, do społeczności polskiej bądź też ewangelickiej polskojęzycznej. Zwraca uwagę dbałość i umiejętność rozróżniania niuansów kulturowych pomiędzy społecznościami polską i niemiecką, na przykład wtedy, gdy opisywane są różnice w duchowości ludzi poddanych wpływom tych dwóch kultur, i jak różniły się kazania kierowane po polsku i po niemiecku do wiernych. Autor cenił podejście do religijności społeczności polskiej, pełne uczuciowości, przeciwstawiając ją chłodnemu realizmowi społeczności niemieckiej. Odnosił się z dużym szacunkiem do umiejętności organizacyjnych Polaków, stawiając za wzór księdza Piotra Wawrzyniaka, organizatora polskich organizacji kredytowych działających sprawniej od podobnych niemieckich. Krytykował działania germanizacyjne rządu pruskiego, przeprowadzane topornie i nieudolnie, choć generalnie jako Niemiec nie był przeciwny germanizacji. Reasumując jest to książka na pewno ciekawa, dla miłośników regionu, zawierająca wiele cennych spostrzeżeń ogólnej natury historycznej.

Artur Rhode, "Wspomnienia ostrzeszowskiego pastora", Poznański Klub Towarzystwa Ziemi Ostrzeszowskiej, Poznań 2004.

O Arturze Rhode, szachiście z okresu zamieszkiwania w Poznaniu w latach 1920-1945 sporo w książce Andrzeja Kwileckiego, "Szachy w Poznaniu", Wydawnictwo Poznańskie, 1990.

2 komentarze:

  1. Bardzo ciekawy wpis, dał mi obraz wielkopolskiej wsi z końca XIX w. W tym czasie moi pradziadkowie wyjechali z okolic Odolanowa do pracy w głąb Niemiec. Dziękuję i pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  2. Podobnie najpewniej było z moimi prapradziadkami, o czym sygnalizuję w innych postach na tej stronie.

    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń