czwartek, 25 marca 2010

Pożegnanie zimy. Cmentarz parafii pw. Trójcy Przenajświętszej w Tykocinie

Wiosna definitywnie wkroczyła. Słońce przygrzewa, zrobiło się kolorowo, pełną piersią można w końcu oddychać. Zima była w tym roku długa i mocno dała się we znaki. Na jej odejście prezentuję zdjęcia z wycieczki na cmentarz parafialny w Tykocinie.

Założony został w roku 1795 przez księdza Andrzeja Cykanowskiego, superiora tykocińskiego Domu Misjonarzy na gruncie ofiarowanym przez Bractwo Różańca Świętego. Znajdują się na nim groby proboszczów i księży ze Zgromadzenia Misjonarzy i zakonu bernardynów, który musiał opuścić Tykocin po Powstaniu Styczniowym. Pośród nich grób księdza Konstantego Ludziusa, ostatniego rektora kościoła pobernardyńskiego. Jest też grób lokalnego malarza Zygmunta Bujnowskiego, którego pejzaże okolic Tykocina można obejrzeć w tutejszym muzeum. Zygmunt Bujnowski malował w pierwszej ćwierci XX wieku. Został ciężko ranny w wojnie polsko-bolszewickiej pod Berezyną. Zdrowia już nigdy nie odzyskał, zmarł w 1927 roku, a swe pejzaże rozdawał tutejszym mieszkańcom. Wiele jego obrazów ocalało upiększając wnętrza okolicznych domów.

Mnie jednak najbardziej interesowała kaplica grobowa rodziny Glogerów, już z daleka widoczna z drogi prowadzącej do Tykocina z Białegostoku, dzięki ciekawej architekturze oraz gniazdu bocianiemu na jej szczycie. Spoczywają w niej rodzice wielkiego polskiego uczonego, historyka, archeologa i pisarza Zygmunta Glogera: Jan Gloger - ogrodnik i malarz oraz Michalina z Wojnów Glogerowa, a także pierwsza jego żona Aleksandra z Jelskich oraz syn Stanisław.

Podczas spaceru natknąłem się na nagrobek burmistrza tykocińskiego, zmarłego w roku 1939, Stanisława Koczorowskiego.

Ciekawy jest nagrobek młodo zmarłej przedstawicielki rodu Dziekońskich.



I na koniec nagrobek będący efektem prowadzonych w Tykocinie prac archeologicznych.
W 2003 roku podczas prac przy budowie kanalizacji na ulicy 11 listopada natrafiono na pozostałości cmentarza, najprawdopodobniej pierwotnie prawosławnego, później unickiego. Jak pisze Dorota Wysocka w Przeglądzie Prawosławnym, nr 12/2002 w artykule "To są kości przodków naszych":
"Zakres badań archeologicznych, przeprowadzonych na początku lata tego roku na tykocińskiej ulicy 11 Listopada, określony został przez zasięg inwestycji - budowę kanalizacji. Wykop długi na blisko czterysta metrów i szeroki na mniej więcej półtora biegł wzdłuż chodnika po północnej stronie drogi prowadzącej od strony Złotorii na Plac Czarnieckiego, przez dzielnicę zwaną Nowe Miasto. Badania, prowadzone na zlecenie i koszt władz samorządowych, należało bardzo szybko zakończyć, gdyż terminy budowy były nieprzekraczalne. To co znaleziono warte jednak było wielkiego wysiłku.
Archeologom, Urszuli Stankiewicz i Ireneuszowi Kryńskiemu z Muzeum Podlaskiego, udało się odnaleźć wiele śladów po ludziach zamieszkujących ten teren w czasach prehistorycznych - średniej i młodszej epoce kamienia i wczesnej epoce żelaza, przede wszystkim krzemienne narzędzia i broń, gliniane naczynia. Najciekawsze okazały się jednak odkrycia z czasów późnego średniowiecza.
Cmentarz czytelny był na długości mniej więcej pięćdziesięciu metrów. Znaleziono tam około pięćdziesięciu szkieletów, ułożonych dość gęsto i niekiedy w kilku warstwach. Zmarli skierowani byli głowami na wschód. Niektórych pochowano w drewnianych trumnach, niektórzy być może nigdy ich nie mieli. Wiele kości zmieniło miejsce, gdyż niegdyś groby powszechnie przekopywano. Dzięki współpracy z antropologami udało się ustalić, że wśród pochowanych przeważały kobiety, że jedna z nich padła ofiarą zabójstwa, a dziesięcioletni chłopiec zmarł z powodu choroby zębów.
Nieliczne kobiece ozdoby znalezione w grobach pozwoliły datować pochówki na okres od drugiej połowy wieku XIV po pierwszą połowę wieku XVI. Być może osadnicy ze wschodu pojawiali się w Tykocinie dużo wcześniej, niż grupy sprowadzane przez Gasztołdów, a może biżuterii używano wówczas dużo dłużej.
Samo odkrycie cmentarza nie było zaskoczeniem. Skoro gdzieś tu stała cerkiew (teraz wiadomo już dokładnie gdzie, przynajmniej ta, która spłonęła w 1637 r., i jaki obszar zajmowała cerkiewna posesja) to przy niej powinna znajdować się nekropolia. Jeśli jednak bruk położono na jej północnych obrzeżach w XVIII wieku (co dowodzi zresztą, jak zaniedbane było już wtedy otoczenie świątyni) to pierwotnie ulica musiała biec inaczej. A to burzyło utrwalony w piśmiennictwie pogląd o niezmienności układu przestrzennego Tykocina od czasów średniowiecza. "
I dalej:
"Archeologowie kości z wykopu, zajętego teraz przez rury kanalizacyjne, pieczołowicie wydobyli. Wolą badaczy, władz miasta i jego mieszkańców było godne ich pochowanie. A ponieważ ulica Choroska, nazwana potem Białostocką, w latach trzydziestych stała się - i jest do dziś - ulicą 11 Listopada, postanowiono połączyć pogrzeb z uroczystościami Święta Niepodległości, te zaś skoncentrować nie tylko na dziejach XX wieku.
Zaproszono na nie przedstawicieli Cerkwi prawosławnej, aby zmarłych, już przecież kiedyś zgodnie z chrześcijańskimi zasadami pochowanych, raz jeszcze pożegnał duchowny ich wyznania. Cerkiew reprezentowali o.o. Adam Sawicki i Włodzimierz Misijuk oraz o. diakon Dymitr Tichoniuk.
Pogrzeb miał więc niezwykłą oprawę. Trumna ze szczątkami (właściwie ich cząstką, bo większość spoczęła już w mogile) stanęła na katafalku w kościele parafialnym. Msza za Ojczyznę, celebrowana przez ks. Witolda Nagórskiego, była jednocześnie mszą żałobną. Wspominano bohaterów walczących o wolność, ale i ludzi, którzy przez stulecia w codziennym trudzie przyczyniali się do rozkwitu miasta. Mówiono o śmierci, pamięci o zmarłych, ich trwaniu wśród nas (kazanie - bardzo dobrze przyjęte - wygłosił też o. Adam Sawicki). Tykociński proboszcz podkreślił, że choć dawni mieszkańcy miasta byli różnych wyznań, wszyscy są przodkami dzisiejszych. Nic nie wiadomo o waśniach religijnych wśród mieszczan. Konflikt dotyczył spraw majątkowych i ograniczył się do duchowieństwa.

Z kościoła tłumnie udano się ulicą 11 Listopada w kierunku położonego już za miejskimi zabudowaniami cmentarza.
Trumnę ustawiono na chwilę przed pomnikiem Orła Białego. W Apelu Poległych przywołano uczestników wydarzeń z listopada 1918 r. i imiona mieszkańców trzech nowomiejskich ulic - tak jak je zapisano w inwentarzu z 1571 r. A potem szczątki Dawnych Mieszkańców Tykocina - jak napisano na nagrobnej tablicy - spoczęły w ziemi."

środa, 24 marca 2010

W poszukiwaniach genealogicznych ważny jest nos i odrobina szczęścia

Od pewnego czasu nosiłem się z zamiarem poszukiwań aktu ślubu prababci Józefy Uzarek z pierwszym mężem, niejakim Kurosińskim. O prababci pisałem między innymi tu. Co wiedziałem? W sierpniu 1914 poślubiła w Bottrop, po śmierci pierwszego męża, mego pradziadka Józefa Paczkowskiego. Z pierwszego małżeństwa miała dwoje dzieci. Nie wiedziałem kiedy poślubiła Kurosińskiego, nie wiedziałem gdzie, nie wiedziałem kiedy zmarł, nie wiedziałem nawet jak miał na imię.

Postanowiłem zacząć od ksiąg stanu cywilnego w Bottrop. Ewentualności było kilka:

1. Urzędnikowi nie będzie się chciało sprawdzać szerokiego zakresu lat, o jaki poprosiłem.
2. Urzędnik sprawdzi księgi, ale nic nie znajdzie. Skąd bowiem pewność, że ślub miał miejsce w Bottrop?
3. Jeśli szukana metryka nie odnajdzie się w Bottrop, postanowiłem szukać w macierzystej parafii prababci, do której należała miejscowość Siedlików - miejsce urodzenia. Ale przecież urodzić mogła się w Siedlikowie, a mieszkać z rodzicami zupełnie gdzie indziej. Poza tym ślub mogła zawrzeć gdziekolwiek, choćby w drodze do Bottrop. Mogła na przykład znaleźć pracę zarobkową w zupełnie innej miejscowości. Ojciec Józefy, Marcin Uzarek zmarł przecież w Priort w Brandenburgii. Równie dobrze przez pewien czas mogła mieszkać właśnie w Priort albo w miejscu zupełnie mi nie znanym.

Napisałem do Standesamt w Bottrop i akt się odnalazł! Wiele ciekawych rzeczy z niego wynika. Ślub pomiędzy Aleksandrem Kurosińskim, a Józefą Uzarek miał miejsce w Bottrop w dniu 25 stycznia 1913 roku, a więc niespełna 20 miesięcy przed ślubem prababci z pradziadkiem. Biorąc pod uwagę fakt, że Józefa miała z Aleksandrem dwójkę dzieci, musiały rodzić się w krótkim 20-miesięcznym okresie czasu. Ale można przyjąć i inną perspektywę. Na fotografii ślubnej pradziadków siedzi dwójka dzieci (już nie niemowlaków) i najprawdopodobniej są to dzieci Aleksandra i Józefy, a skoro tak, to musiały rodzić się jeszcze przed ślubem. Chyba, że siedzące na fotografii dzieci nie są dziećmi Józefy albo fotografia o której pisałem wcześniej nie jest fotografią ślubną mych pradziadków.
Cóż jeszcze ciekawego można odczytać z aktu zawarcia małżeństwa? Aleksander Kurosiński był równolatkiem mej prababci. Urodził się w Odolanowie, a więc w niedalekim sąsiedztwie Siedlikowa. Czy młodzi małżonkowie poznali się już w Nadrenii, czy może wcześniej w południowej Wielkopolsce? Aleksander Kurosiński pracował w Bottrop jako robotnik fabryczny, Józefa w czasie ślubu pozostawała bez zajęcia.
Ojciec Józefy, Marcin Uzarek nie żył już w 1913 roku. Jako ostatnie miejsce pobytu podane zostało wspomniane Priort. Natomiast Balbina, mama Józefy, w momencie ślubu mieszkała w Horst, a nie w Bottrop, jak rok później.

sobota, 30 stycznia 2010

Cygany - niegdyś wieś w parafii Miechocin - kolebce Tarnobrzega

Trzebienie Puszczy Sandomierskiej po prawej stronie Wisły zapoczątkowane zostało w XIV wieku i postępowało stopniowo w ciągu wieków od południa i południowego zachodu. Od północy przez długi czas puszcza graniczyła ze wsiami Dąbrowicą, Chmielowem, Mokrzyszowem i Sobowem. Dopiero w XVII i XVIII wieku kolonizacja ruszyła żwawiej w głąb puszczy. Powstały wówczas wsie: Cygany, Jadachy, Dęba, Majdan, Stale, a następnie Alfredówka, Tarnowska Wola i Rozalin.

Powstanie czterech pierwszych z wymienionych wsi to czasy rozkwitu pierwszej Rzeczypospolitej. Nieodległy Baranów, należący w owym czasie do rodu Leszczyńskich, starających się szerzyć w swoich dobrach kalwinizm, przeżywał rozkwit gospodarczy. Nie inaczej było z pobliskim Tarnobrzegiem, który powstał dzięki uzyskaniu przez Stanisława Tarnowskiego w roku 1594 przywileju królewskiego na założenie na gruntach wsi Miechocin, miasta na prawie magdeburskim. Wtedy też powstało miasto Rozwadów założone przez boczną linię rodu Lubomirskich. Czasy były względnie spokojne, co sprzyjało rozwojowi nowych osad. Powstałe w parafii miechocińskiej Cygany, a także Jadachy, Dęba, Stale oraz Ślęzaki wymieniane były w regestrach skarbowych po raz pierwszy w roku 1662.

Cygany, jak również część Sobowa, część Grębowa, Mokrzyszów, Stale, Jeziórko, Chmielów i Jadachy należały do nielicznych na opisywanym terenie wsi królewskich. We wsiach tych istniały sołectwa dostarczające piechura na potrzeby wojenne.

W roku 1761 nazwa wsi Cygany została podana obok innych nowych osiedli - Kępy Nagnajowskiej i Ślęzaków w inwentarzu parafii Miechocin.

W roku 1772 nastąpił pierwszy rozbiór Rzeczypospolitej i opisywane tereny znalazły się w zaborze austriackim.

W latach 1829-1838 rząd austriacki zdecydował się na ostateczną sprzedaż dóbr kameralnych, które przed rokiem 1772 należały do starostwa sandomierskiego w dobrach królewskich, które otrzymała w dożywocie szlachta, jako tak zwany "chleb zasłużonych", to znaczy w nagrodę za rzekomo położone względem państwa zasługi. Po pierwszym rozbiorze Rzeczypospolitej dobra te przeszły na własność austriackiego skarbu, tak zwanego fiskusa albo kamery. Cygany, jak również Jadachy i Chmielów zostały sprzedane przez rząd austriacki w 1838 roku za 46 670 złr. Karolowi Perratowi oraz Janowi Jędrzejewiczowi, od których dobra te około roku 1844 nabył Antoni Gothart hr. Shaffgotsche, magnat śląsko-morawski.

Ciekawy był stosunek mieszkańców byłych wsi królewskich do rabacji galicyjskiej 1846 roku. Jak opisywał profesor Stanisław Tarnowski, uczestnik wydarzeń:

"W obwodzie rzeszowskim, w lasach leżą wielkie dobra Mokrzyszowskie. Właściciel - Niemiec, mieszkał na Morawie. Rzeź tu nie doszła. A gdy doszła o niej wiadomość, trzy wsie: Mokrzyszów, Stale i Cygany, jednej nocy nasadziły kosy, narządziły cepy i siekiery i już wybierały się w pochód, żeby bić "rabusiów i rozbójników". Wstrzymała ich rada z sąsiednich dworów, żeby nie szli, bo złemu nie poradzą, a sami na siebie mogą ściągnąć nieszczęście."

O specjalnej sympatii mieszkańców tych wsi dla szlachty i panów nie można chyba jednak mówić. Jak pisze Gabryela Tarnowska, autorka "Zapustów":

"Chłopi z Cyganów wywozili nocą siano ze stogów p. Schindlera. Leśny tegoż zakradł się, dla poznania sprawców często powtarzanych kradzieży. Złapani na uczynku - świadka zamordowali. A, że nikt żywy nie mógł świadczyć o tem, co się stało, prócz śladów świeżej krwi na odzieży, sianie i wozie - zdaje się, że zbrodniarzy, dla niedostatku dowodów, czeka tylko więzienie i kara cielesna na indagacjach."

Podobnie było w listopadzie 1918 roku za tzw. "republiki tarnobrzeskiej", gdy chłopi w Stalach i Cyganach rabowali drzewo w lasach Tarnowskiego i wywozili z łąk całe stogi siana przygotowanego dla armii austriackiej.

Chłopi przed tzw. uwłaszczeniem roku 1867 nie byli przyzwyczajeni do samodzielnego gospodarowania własnością. Podczas likwidacji serwitutów pastwiskowych, często podawano mniejszą od rzeczywistej liczbę inwentarza żywego, spodziewając się, że spis robiony jest dla celów podatkowych lub innych. Na podstawie zaś spisu przydzielano gminie odpowiednią powierzchnię pastwiska. W Cyganach gmina nie chciała zgodzić się na przyznaną powierzchnię pastwisk. Odpowiedni wyrok wydała komisja rządowa, a że chłopi stawiali opór, usunięto ich przemocą z pastwiska za pomocą wojska.

Lata 1860-1870 to rozwój szkolnictwa, głównie dzięki działalności księdza dziekana Sobczyńskiego. W dziesięcioleciu tym powstało 6 nowych szkół zimowych w parafii Miechocin, a mianowicie w Chmielowie, Jadachach, Mokrzyszowie, Ocicach, Nagnajowie i Cyganach.

Ostatecznie Cygany, Jadachy i Chmielów zostały wykupione przed rokiem 1908 z rąk niemieckich przez hr. Jana Tarnowskiego.

Początek pierwszej wojny światowej to ciężkie czasy dla mieszkańców okolic podtarnobrzeskich. Najpierw triumfalny przemarsz wojsk austriackich w kierunku Lublina. Później odwrót niedobitków austriackich leśnymi lichymi drogami przez Żupawę, Cygany, Chmielów, Ślęzaki na Mielec. Jak widać, przez te miejsca często przetaczał się front rosyjsko-austriacki. I tak 15 września 1914 roku o godzinie 8 rano, patrole rosyjskie weszły do Tarnobrzega, gdzie na ulicach doszło do wymiany strzałów z patrolami austriackimi, które następnie wycofały się przez Miechocin na Machów. Tegoż samego dnia z rana, wycofujące się wojska austriackie obsadziły i okopały się na wzgórzu machowskim, a okopy ich ciągnęły się na Chmielów, Cygany i dalej ku wschodowi.

Koniec 1914 roku i pierwsza połowa 1915 to umacnianie się wojsk rosyjskich na zdobytych terenach. Okopy, schrony oraz umocnienia polowe budowane były i w Cyganach. W połowie roku nastąpiła ofensywa wojsk państw centralnych, które wyparły Rosjan z zajmowanych terenów. Następnie front przetoczył się daleko na wschód i już aż do końca I wojny światowej nie dosięgnął okolic Tarnobrzegu.

Powyższe informacje zostały zaczerpnięte z doskonałej monografii parafii Miechocin, zatytułowanej "Miechocin. Kolebka Tarnobrzega" autorstwa braci Józefa i Wojciecha Rawskich, pasjonatów historii opisywanych terenów. Jest to obok "Pamiętników włościanina" Jana Słomki podstawowa pozycja dla osób zainteresowanych ziemią tarnobrzeską.

Mnie wieś Cygany interesuje szczególnie. W latach 20-ych XX wieku wyjechali bowiem z tej wioski moi pradziadkowie Andrzej Tudor i Marianna z Ozimków wraz z trójką dzieci. Jako młodzi ludzie pracowali w Niemczech, co pozwoliło im zebrać potrzebny kapitał, aby po pierwszej wojnie światowej, która mocno dała się we znaki okolicznym terenom, opuścić swe rodzinne strony, kupując ziemię we wsi Kluczewo w Wielkopolsce. Jak długo ich potomkowie mieszkali we wsi Cygany, skąd tam trafili, trudno bez dalszych badań powiedzieć.

Według informacji otrzymanych od Mariana Tomczyka, pasjonata historii wsi Cygany we wsi nie mieszkają już dziś osoby o nazwiskach Tudor i Ozimek. "Słownik nazwisk używanych w Polsce na początku XXI wieku." autorstwa profesora Kazimierza Rymuta podaje, że nazwisko Tudor jest w Polsce bardzo rzadkie i w roku 1990 występowało tylko na obszarze ówczesnych dwóch województw: tarnobrzeskiego i gorzowskiego.

piątek, 25 grudnia 2009

"Polesie Wołyńskie pod okupacją niemiecką" Henryka Garbowskiego

Zachęcony książką Henryka Garbowskiego "Urok Wołynia i czar Polesia", opisującą między innymi okolice Tomaszgrodu na Wołyniu przed II wojną światową oraz podczas pierwszej okupacji sowieckiej, postanowiłem dotrzeć do kolejnej pozycji tego autora.

"Polesie Wołyńskie pod okupacją niemiecką" dzieli się na dwie główne części. W pierwszej z nich autor opierając się na własnych przeżyciach oraz powojennych relacjach innych osób, opisuje stopniowe pogarszanie się stosunków pomiędzy ludnością polską i ukraińską za okupacji niemieckiej aż do nagłego wybuchu działań eksterminacyjnych wobec ludności polskiej. Część druga pisana jest z perspektywy członka oddziału partyzanckiego. Wstąpienie do oddziałów partyzanckich na terenach Wołynia dla wielu osób narodowości polskiej było koniecznością i szansą na uratowanie życia.

Książka jest doskonałym dokumentem ukraińskich działań eksterminacyjnych wobec ludności polskiej w okolicach Klesowa, Tomaszgrodu, Sarn, Rokitna. Dla mnie ważne były świadectwa dotyczące miejscowości Tomaszgród, w której w latach 1940-1943 pomieszkiwała rodzina mej prababci. Oprócz zarysowania stosunków społecznych w poszczególnych miejscowościach regionu, jest również wiele świadectw "działalności" sotni ukraińskich:

"Około 15 listopada 1942 roku w nocy ktoś zapukał do domu Edwarda Walczaka. Mieszkał on przy kościele w Tomaszgrodzie. Dawniej był ogrodnikiem u Kazimerza Szyczewskiego. Grożąc użyciem broni dwóch uzbrojonych weszło do mieszkania. Rozmawiali po ukraińsku. Kazali Walczakowi ubrać się - miał ich poprowadzić. Walczak pożegnał się z żoną i dziećmi. Przed domem na ulicy stało kilku uzbrojonych. Poszli w kierunku Jelna. Walczak do domu nie wrócił. Zabili go przy rozwidleniu dróg do Jelna w pobliżu Lado."

"Uczciwi Ukraińcy, znając politykę nacjonalistów, uprzedzali Polaków, aby uciekali ze wsi, gdzie mieszka większość Ukraińców. Jedna z pierwszych uciekła ze wsi Tomaszgród żona Edwarda Walczaka z dwojgiem dzieci do stacji kolejowej Tomaszgród. W ślad za nią uciekły dalsze polskie rodziny. Ludność naszych wsi żyła w ciągłym strachu. Obawiała się hitlerowców i nacjonalistów ukraińskich. Poprzez rodziny spokrewnione z Ukraińcami doszły do Lada wiadomości, że we wsi Tomaszgród zorganizowano sotnię nacjonalistów ukraińskich."

"Polacy z okolicznych wsi i kolonii ukraińsko-polskich uciekali do czysto etnicznej wsi polskiej Łomsk i w pobliże stacji kolejowej Tomaszgród. Członkowie sotni z Tomaszgrodu podchodzili do tych miejscowości. Uprowadzili i zamordowali w folwarku Szyczewo Stanisława Godlewskiego."

To tylko skromny wycinek cytatów z książki. Pozycja zawiera wiele nazwisk ludzi mieszkających w okolicach, działających w partyzantce, wysługujących się okupantowi, ludzi którzy padli ofiarą czystek. Śladów dotyczących przebywania w okolicy stacji kolejowej Tomaszgród rodziny mojej prababci w książce nie odnalazłem. Tak czy inaczej, jest pozycją cenną dla osób zainteresowanych wydarzeniami lat okupacji niemieckiej na opisywanym przez autora terenie.

Henryk Garbowski
"Polesie Wołyńskie pod okupacją niemiecką"
Wydawnictwo von Boroviecky
Warszawa 2003