wtorek, 29 maja 2018

New Delhi

Po wyjściu z lotniska Indiry Gandhi w New Delhi uderza w nas fala gorąca. Prawdziwe piekło temperaturowe. Co prawda przygotowani jesteśmy mentalnie na zapowiadane 42 stopnie Celsjusza, ale co innego wiedzieć, a co innego poczuć. Powietrze pełne ni to mgły, ni pyłu - smog. Nie sposób określić źródła otaczającego nas gorąca. Słońce gdzieś wysoko nad nami, a każdy milimetr sześcienny powietrza grzeje niemiłosiernie.

Stoimy z walizkami przed wejściem do lotniska, rozglądając się dokoła, gdy podchodzi do nas niewysoki, kruczowłosy mężczyzna i słabą, kaleczoną angielszczyzną oferuje taksówkę do hotelu. Czas jazdy ma wynosić około godziny. Negocjujemy cenę wypytując o klimatyzację. Yes, yes - słyszymy, idziemy więc za gościem. Jak się okazuje, negocjowaliśmy z naganiaczem, który doprowadza nas do nie dużego samochodu. Taksówkarz słabo mówi po angielsku niestety, jakoś upycha z tyłu nasze 8 walizek i jedziemy. Klimatyzacja jest zbyt słaba na te 42 stopnie lub też jedziemy samochodem ze zwykłym nawiewem. Rozglądamy się przez okna i im dłużej trwa jazda, tym bardziej dusze usadawiają się na ramieniu. Jedziemy szeroką arterią komunikacyjną. Trzy pasy w jedną, trzy w drugą. Nikt jednak nie zwraca na pasy uwagi, z trzech robi się ich pięć w jednym kierunku. Lusterko w lusterko i to ciągłe trąbienie na siebie. Na pierwszy rzut oka sprawia to wrażenie chaosu nie do ogarnięcia. Zatrzymujemy się w końcu przed hotelem i tu okazuje się, że cena, którą wynegocjowaliśmy z naganiaczem jest inna od tej, którą mamy zapłacić. Naszej kwoty facet nie przyjmuje, decydując się zostać bez zapłaty. Jako, że kwoty nie są jakieś oszałamiające, decydujemy się zapłacić tę, którą sam proponuje. Uczymy się na błędach.


Hotel ma cztery gwiazdki, lobby jest klimatyzowane, jednak gdy dojeżdżamy windą do naszych pokojów zdajemy sobie sprawy, że polskie trzy gwiazdki potrafią znaczyć więcej niż indyjskie cztery. Pokoje wyposażone są w szerokie łóżka, klimatyzacja działa bez zarzutu, co okazuje się bardzo ważne. Ale jeśli chodzi o ogólną czystość i poczucie estetyki szczegółów, z tym jest problem. W łazience zacieki wszędzie, gdzie się da, a zwłaszcza tam, gdzie nie widać na pierwszy rzut oka. Szarość mego ręcznika, mimo że złożony według wzorca hotelowego, jakoś mnie nie przekonuje.

Teren targów znajduje się na Pragati Maidan. To kilkanaście minut taksówką od hotelu. Dojeżdżamy tam późnym popołudniem po odespaniu długiego lotu. Rejestrujemy się zaraz po przejściu bramy, odbieramy identyfikatory i jedziemy shuttle busem (z klimatyzacją!) do naszej hali i stoiska. Hala przypomina jeden wielki plac budowy. Gdy docieramy do stoiska otacza nas chmara kilkunastu Hindusów. Próbują odebrać od nas przywiezione materiały, ustawiać meble stanowiące zabudowę stoiska. Protestujemy i wybieramy z tłumu młodego mężczyznę, który wydaje się dość dobrze mówić po angielsku. Prosimy o usunięcie wszystkich innych ludzi i negocjujemy krok po kroku prace do wykonania. Umawiamy się na sprzątanie trzy razy dziennie z Tarą, która jest starszą od nas Hinduską ubraną w zgrabne, zielonego koloru sari. Przychodzi do nas przez kolejne trzy dni i okazuje się pracowitą, bardzo sympatyczną osobą, nie pozbawioną kobiecego wdzięku. W ciągu godziny stoisko jest gotowe, możemy zakleić je taśmą i jechać do hotelu. Z ekipą, która je montowała jesteśmy umówieni na dostawę dodatkowych mebli i wyposażenie lodówki w zimne napoje. Kupujemy też naczynie szklane na wizytówki od starego Hindusa. Gdy nazajutrz rano przychodzimy na stoisko jesteśmy zdumieni, jak sprawnie i szybko wczorajszy "plac budowy" zmienił się w czyste stoiska targowe. Hala jest klimatyzowana. Stoisko jest dosłownie oblegane przez odwiedzających. Uwijamy się jak w ukropie od 9.00 do 18.00. Stwierdzamy, że targi są bardzo dobrze przygotowane, na poziomie światowym. Zastrzeżenie można mieć do toalet, które nie są tak czyste, jak można się spodziewać oraz do kawy, którą tu serwują bardzo słabą.

Z targów pierwszego dnia wracamy do hotelu tuk tukiem. Kierowca sam się zaoferował, był na targach, gdy składaliśmy stoisko. Jazda tuk tukiem szerokimi arteriami New Delhi, w ścisku, hałasie, smrodzie spalin i studzienek kanalizacyjnych jest za pierwszym razem prawdziwym wyzwaniem dla nerwów. Stwierdzamy jednak, że pozorny chaos indyjskich jezdni ma swoją logikę. Jeździ się tu agresywnie, ale wolniej. Mali (rowery, motory, tuk tuki) mają pierwszeństwo. Trąbi się po to aby zasygnalizować - ja teraz jadę, uważaj, trochę zjedź, zrób miejsce. Jest to zupełnie inny styl poruszania się po drogach, niż w Europie. Przyzwyczajamy się jednak do niego i kolejnego dnia jeździmy już dwoma tuk tukami, a Mukaszi i Kulbir, nasi tuktukowcy, jak ich nazywamy, są z nami każdego popołudnia, aż do wyjazdu, wożąc i pokazując nam wycinki miasta.


Śniadania w hotelu są wegetariańskie. Płaskie chleby różnego rodzaju -  z samej mąki, z warzywami, z przyprawami (czosnek), z serem, szpinakiem - to jest najlepsze co mnie spotkało w kuchni indyjskiej. Garlic naan - tak nazywa się nasz ulubiony tutejszy wypiek. Klika zup warzywnych - piekielnie ostrych, jajka na twardo, pieczone ziemniaki, jogurty i owoce oraz słaba kawa dopełniają nasze codzienne menu śniadaniowe. Nie jest najgorzej.


Rano do pokoju przynoszą nam "The Times of India". Ciekawe jest poznawać New Delhi od strony artykułów prasowych. Na mnie największe wrażenie robią jednak ogłoszenia o odnalezieniu w mieście niezidentyfikowanych zwłok. Codziennie po kilka takich wzmianek. Fotografia twarzy denata lub denatki. Krótki opis wieku, wyglądu, ubioru, miejsca znalezienia ciała. Adres i telefon instytucji z prośbą o informacje identyfikacyjne.

Kuchnia indyjska jest ostra - taka jest tutaj większość potraw. Mięso kurze, baranina bądź sery zwane tutaj paneer w gęstych i pikantnych sosach, do tego paranthas, naan, roti czyli przepyszne indyjskie pieczywo, zielony, piekielnie ostry sos na bazie kolendry i krążki świeżej cebuli na zagryzkę. Alkohole - piwo, whisky, rum na poziomie europejskim. Trzeba się niestety nastawić na problemy układu pokarmowego. Prędzej czy później. Do wyjątków należą te osoby, które wyjadą z Indii nie doświadczając ich.



Mieszkamy w dawnej dzielnicy brytyjskiej. Jeździmy szerokimi arteriami komunikacyjnymi, mijamy rezydencje bogatych Hindusów za wysokimi murami, najeżone często drutem kolczastym. Ale i tu stykamy się z biedą - z żebrzącymi transwestytami, dziećmi podbiegającymi do tuk tuków po pieniądze, ludźmi śpiącymi na ulicy, zbierającymi chrust, żyjącymi w zaimprowizowanych domostwach z jakiegoś żelastwa, opon i szmat. Wszędzie hałas ulicy, smog, niemożebny gorąc. Dużo roślinności, ale wydaje się zakurzona, pokryta pyłem. Naszą soczystą zieleń i podkreślające kolory światło słoneczne doceniamy wysiadając później na białostockim dworcu kolejowym.




Korzystając z obecności Mukasziego i Kulbira oraz tuk tuków staramy się zwiedzać późnym popołudniem, zanim zapadnie szybko zmrok około godziny 20.00. Jedziemy więc oglądać symbole brytyjskiej potęgi: Bramę Indii i pałac prezydencki. Znajdują się na przeciwległych krańcach tej samej  alei. Bulwar prowadzący do Bramy Indii, zbudowanej w latach 1921-1931 na cześć hinduskich żołnierzy poległych na frontach I wojny światowej otaczają ogrody, pełne rodzin siedzących na trawie i odpoczywających oraz kanały, po których turyści pływają gondolami. Otacza nas różnokolorowy tłum. Budki z jedzeniem, kobiety w kolorowych sari sprzedające bransoletki, piekące kolby kukurydzy na zaimprowizowanych grillach. Gdy robimy zdjęcia mężczyźnie grającemu na flecie z kobrą, ten odnajduje nas w tłumie i wyciąga kasę za zrobienie fotografii. Mimo tłumów ludzi, jest spokojniej niż w innych dotychczas odwiedzanych miejscach. Prawdziwy spokój panuje w pobliżu pałacu prezydenckiego i innych budynków rządowych. Słońce kryje się akurat wtedy za horyzont i robi się bajecznie.









Dostojeństwo, spokój i ład przestrzenny wyczuwamy zwiedzając grobowiec Humajuna, olbrzymi kompleks ogrodów i zabytkowych budowli z połowy XVI wieku, miejsce spoczynku władcy Indii z dynastii Wielkich Mogołów.








Jedziemy też do ogrodów Lodich, na terenie których znajdują się grobowce członków dynastii Sajjidów i Lodich rządzocych Sułtanatem Delhi w XV i XVI wieku. W latach 30-ych Lady Willingdon, żona wicekróla Indii wkomponowała starożytne budowle w krajobraz powstającego parku. Dziś jest to znakomity teren rekreacyjny, pełen roślinności i ciszy. Spotykamy tu młodzież grającą w piłkę, pary siedzące na ławkach lub też całe rodziny piknikujące wśród zieleni.





Wciąż mi jednak czegoś brakuje. Mam wrażenie, że nie dotknąłem nawet skrawka Indii. Wychodząc z parku czytam na tablicy, że stanowił on południową granicę brytyjskiego New Delhi.

- Kulbir, możesz zawieść nas do hinduskich dzielnic zwykłych ludzi?
- Ale co znaczy zwykłych ludzi? 
- Tych spoza high class. Chcemy zobaczyć Indie we wszystkich możliwych wymiarach.

Ruszamy szeroką arterią na południe.  Mijamy po raz pierwszy rikszarza sunącego ulicą. Budynki coraz bardziej azjatyckie, jakie widziałem już wcześniej na Tajwanie. Wrażenie nieładu architektonicznego. Weźmy taki dom mieszkalny kilkupiętrowy. Każdy pion zbudowany inaczej, sprawiający wrażenie nie wykończonego. Plątanina kabli, śmieci dokoła, stragany z warzywami i owocami. Klimatyzatory niczym pasożyty oblepiające bryłę budynku. Tuż obok sterczące ku niebu zbrojenie nie ukończonej ostatniej kondygnacji, sypiący się tynk, postępująca ruina, a po sąsiedzku dom mieszkalny, schnące za oknem ubrania. Ludzie pchający wozy wyładowane owocami, siedzący bez celu w cieniu drzew, wśród zardzewiałych karoserii samochodów. Gdzieniegdzie bieda i brud aż krzyczące.








Nasz ostatni obiad przed odlotem decydujemy się zjeść w lokalu w takim właśnie osiedlowym otoczeniu. W Polsce nie wszedłbym do podobnego. Brudny blaszak bez klimatyzacji i w ciasnocie. Choć posiłki nie gorsze niż gdzie indziej.





Największe wrażenie zrobiła na mnie hinduistyczna świątynia Akshardham, położona na prawym brzegu Jamuny.

- Jeśli nie będziecie w tej świątyni, to tak jak byście nie widzieli Indii - tak powiedział Kulbir, a my mu zaufaliśmy.

Przejeżdżając przez Jamunę widzimy osiedla farmerów -prymitywne domki sklecone byle jak i krowy chłodzące swe ciała w większych kałużach. Na horyzoncie delhijskie wieżowce. Nasze z czasów Gierka to cudeńka architektoniczne w porównaniu do tego co widzimy w oddali. Na zewnątrz 46 stopni Celsjusza.



Dojeżdżamy do bramek. Ostatni punkt, gdzie można zrobić zdjęcia. Później trzeba zostawić w depozycie wszystkie komórki i inne urządzenia elektroniczne. 

Kompleks świątynny Akshardham powstał w 2005 roku i od tego czasu wielokrotnie pojawiały się groźby zniszczenia budowli ze strony islamskich terrorystów. Świątynia poświęcona jest Bhagwanowi Swaminarayanowi, hinduskiemu nauczycielowi żyjącemu na przełomie XVIII i XIX wieku. Architektura zapiera dech w piersiach. Filigranowe zdobienia rzeźbiarskie, przypominające dbałością o szczegóły te z La Sagrada Familia w Barcelonie. Malowidła z wykorzystaniem pyłu kamiennego i gliny jako farby - przepiękne. W ogrodach otaczających świątynie monumenty znanych postaci z indyjskiej historii. Zagajam rozmowę.



- O, widzę Mahatmę Gandhiego. Co sądzisz Kulbir o jego idei protestu bez użycia siły?
- Dziś Mahatma Gandhi nie jest tak popularny w społeczeństwie. Bardziej cenimy tych bohaterów naszej historii, którzy walczyli zbrojnie z Anglikami.  W obliczu tlącego się konfliktu z Pakistanem i zagrożenia islamskim terroryzmem idea protestu bez walki nie wydaje się praktyczna.

Podsumowując - ciekawy to kraj i wart poznawania przez nawet tak krótki czas w bardzo niewielkim wycinku. Ale czy metropolia typu New Delhi to dobre miejsce do życia? Tu miałbym wątpliwości.

środa, 2 maja 2018

Frejmanowie i Kaflowiczowie - przyczynek do historii Białegostoku i Bielska Podlaskiego

E-mail od Richarda był bardzo konkretny. Zależało mu aby: zidentyfikować miejsca, gdzie mieszkali Frejmanowie w Białymstoku; spróbować znaleźć lokalizację młyna, który do nich należał; odnaleźć, jeśli to możliwe, nagrobki członków rodziny; ustalić, czy możliwe jest, że ktoś z krewnych przeżył Holocaust i wciąż mieszka w Białymstoku. Poszukiwania, jak i uzyskane od Richarda informacje były na tyle ciekawe i wciągające, że złożyły się na niesamowitą historię, którą postanowiłem opowiedzieć.

Rozpoczyna się w roku 1852. Wtedy to na "Liście poboru kwaterunkowych pieniędzy z domów obywatelskich w Białymstoku zobowiązanych do wypełniania naturalnych powinności dla pokrycia w 1853 r. przewidywanych wydatków, sporządzonej dnia 30 grudnia 1852 r." pojawia się po raz pierwszy w Białymstoku nazwisko Pasz. Moszko Pasz, bo o nim mowa zamieszkiwał w domu pod numerem 270 przy ulicy Rynkowej, posiadając 34 arszyny kwadratowe własnego placu. Nie wiadomo skąd przybył do Białegostoku, ani też kim byli członkowie jego rodziny.

Minęło 30 lat i dzięki zachowanym dokumentom możemy powiedzieć o białostockiej rodzinie Paszów coś więcej. W roku 1886 Sąd Arbitrażowy w Grodnie wydał wyrok w sprawie tej rodziny, a 12-stronicowy dokument opisujący szczegółowo stosunki rodzinne oraz posiadane nieruchomości zachował się w zbiorze akt Starszego Notariusza w Grodnie, przechowywanych w Archiwum Państwowym w Białymstoku.

Przed sądem zebrali się Mowsza Aronowicz Pasz (Czy był tożsamy ze wspomnianym wyżej Moszko Paszem? Prawdopodobnie tak, ale pewności bez dalszych badań archiwalnych mieć nie można.) będący głową rodziny, jego syn Perec Mowszowicz Pasz wraz z żoną Mircą Iszą Srolewną, córka Lea Mowszowna Wejnberg (po mężu) oraz druga córka Cypa Mowszowna Frejman wraz z mężem Abramem Genochowem Frejmanem.

Przedmiot sporu został w bardzo skomplikowany sposób opisany i składało się nań wiele czynników. Ale na potrzeby artykułu wystarczy napisać, że chodziło o dwie parcele wraz z domami należące do rodziny. Znajdowały się przy ulicy Bazarnej i Mostowej i bezpośrednio ze sobą sąsiadowały. Gdy spojrzymy na plan Białegostoku z czasów carskich, zauważymy, że ulica Mostowa rozpoczynała się przy budynku synagogi zbudowanej z funduszy Izabeli Branickiej na przełomie 1771 i 1772 roku (Później w tym miejscu stanie Wielka Synagoga, której pomnik możemy oglądać na zapleczu budynku Delikatesów przy ulicy Suraskiej), kończyła zaś mniej więcej w miejscu, gdzie dziś z Rynku Kościuszki wychodzi ulica Legionowa.


Obie parcele musiały leżeć bardzo blisko wschodniego końca ulicy Mostowej (dzisiejsze odejście ulicy Legionowej od Rynku Kościuszki). Świadczy o tym ich sąsiedztwo. Działka przy ulicy Bazarnej graniczyła z ulicą Bazarną, działką Mowszy Rozentata, sadem należącym do Instytutu Panien Szlacheckich, sadem farmaceuty Wilbuszewicza, działką tychże Paszów przy ulicy Mostowej, działką Wilbuszewiczów i domem Ody Wysockiej. Działka przy ulicy Mostowej natomiast graniczyła z ulicą Mostową, sadem Wilbuszewicza, działką Wilbuszewicza i działką przy ulicy Bazarnej, należącą do tychże Paszów.

Poza Mowszą Aronowiczem Paszem, dokument wymienia również jego nieżyjącą, zmarłą w roku 1879 żonę Indę Dworę Pasz. To właśnie małżonkowie Mowsza i Inda Dwora około 1866 roku zakupili działkę przy ulicy Bazarnej od Jowela Barasza, zaś tę przy ulicy Mostowej, położoną obok budynku szkoły, od Frejdli Kantorowej.

W roku 1886 na działce przy ulicy Bazarnej stał frontem do niej dwupiętrowy murowany budynek mieszkalny, w podwórzu zaś 3 inne drewniane. Sama działka miała 429 sążnie kwadratowe powierzchni. Działka leżąca przy ulicy Mostowej była mniejsza, zaledwie 118,5 sążnia kwadratowego powierzchni. Stał na niej jednopiętrowy murowany dom frontem do ulicy z drewnianą dobudówką, jeden drewniany dom w podwórzu, a także jeden drewniany dom wspólny dla obu działek.

Po śmierci Indy Dwory, zarówno Mowsza, jak i jego dzieci spowodowały zadłużenie obu nieruchomości, nie mogąc się porozumieć zarówno co do spłaty długów, jak i podziału majątku.

Ostatecznie, decyzją sądu działka przy ulicy Bazarnej przypadła Perecowi Paszowi i jego żonie Mircy Iszy, działka przy ulicy Mostowej Abramowi i Cypie Frejmanom, Lea Wejnberg uzyskała spłatę swego udziału w gotówce, natomiast Mowsza Aronowicz Pasz dożywotnie mieszkanie w domu stojącym na granicy obu posesji i opiekę od syna Pereca.

Doszliśmy więc do momentu, gdy w całej historii pojawili się Abram Frejman i jego żona Cypa Mowszowna z Paszów Frejman. Cypa była drugą żoną Abrama. Niestety nie wiadomo nic o pierwszej żonie. Dość powiedzieć, że od roku 1886 małżonkowie posiadali na mocy decyzji sądu arbitrażowego parcelę przy ulicy Mostowej w Białymstoku wraz ze stojącymi na niej zabudowaniami.

Kolejny akt dotyczący rodziny Frejmanów w zbiorach Starszego Notariusza w Grodnie pochodzi z roku 1890. Wówczas to małżonkowie dokupują do swojej posiadłości przy ulicy Mostowej działkę sąsiednią należącą do Dawida Abramowa Wajndberga wraz z prawem udziału w drodze łączącej ulicę Bazarną z Mostową. Dziś pewnie ślad tej drogi (jeśli istnieje) leży pod asfaltem ulicy Legionowej. Zakupiona działka graniczyła z działką Pereca i Indy Dwory Paszów oraz z działką Pauliny Wilbuszewicz. Co ciekawe Abram Frejman wymieniony jest w dokumencie, jako właściciel własnego domu przy ulicy Lipowej. Niestety nie udało się zlokalizować jego adresu.

W 1893 roku z kolei, Abram i Cypa starali się o kredyt w Wileńskim Banku Ziemskim, a jako jego zabezpieczenie zaproponowali ustanowienie hipoteki na działce i nieruchomościach znajdujących się przy ulicy Mostowej. Nieznany jest dalszy los tej nieruchomości. W zbiorach Starszego Notariusza w Grodnie nie odnalazłem żadnej kolejnej informacji dotyczącej nieruchomości Frejmanów przy ulicy Mostowej.

Ostatnim odnalezionym dokumentem jest akt kupna działki przy ulicy Głuchej przez Cypę Frejman od Diny Estery Beniaminowny Ajzensztat w roku 1895. Działka była zabudowana i graniczyła z działkami Altera Wisowatego, Rubina Wisowatego, Abrama Rubinsztejna i z ulicą Głuchą, która stanowiła przedłużenie ulicy Mostowej w kierunku przeciwnym od synagogi. Widać to dobrze na załączonym powyżej fragmencie carskiego planu Białegostoku. Akt sprzedaży działki jest bardzo ciekawy. Dowiedzieć się można na przykład, że ulica Głucha nosiła wcześniej nazwę Browarna, jacy dzierżawcy korzystali z działki zanim została sprzedana, ale także tego, że Cypa Frejman w chwili sporządzania aktu sprzedaży mieszkała w domu Szejnghauza przy ulicy Suraskiej. Czyżby już wówczas Frejmanowie nie mieszkali przy ulicy Mostowej?

Ostatecznie odnalezione dokumenty w zbiorach Starszego Notariusza w Grodnie nie dały odpowiedzi, gdzie mógł znajdować się młyn Frejmanów.

Prawdopodobnie z końca XIX bądź początku XX wieku pochodzi zdjęcie Cypy Frejman z trójką dzieci Henrykiem, Arnoldem i Rochel, wykonane w białostockim atelier Józefa Sołowiejczyka.


Na zdjęciu nie ma Abrama Frejmana, ale jego podobiznę można poznać dzięki innemu zdjęciu, pochodzącemu z jakiegoś dokumentu.


E-mail, który otrzymałem od Richarda zawierał również prośbę o odnalezienie informacji o rodzinie Kaflowiczów z Bielska Podlaskiego, potomkach Elijaha Kaflowicza i Gitel z Delinskich.


Małżonkowie tworzący tę dość tradycyjną żydowską rodzinę, o czym świadczy ubiór, a także fryzury i broda na twarzy Elijahu siedzą z lewej strony zdjęcia.

W zbiorach Starszego Notariusza w Grodnie znajduje się tylko jeden dokument dotyczący rodziny Kaflowiczów. W 1904 roku syn Elijahu, Mendel Kaflowicz kupił działkę wraz z drewnianym domem, położoną przy ulicy Jewrejskiej (dziś Kazimierzowska) w Bielsku Podlaskim od braci Fajwela i Jankiela Kelmanowiczów Szwarców.

Na Kaflowiczów można trafić również w numerze 2 (48) pisma "Bielski Hostineć" z 2013 roku, w którym została wydrukowana lista właścicieli nieruchomości w Bielsku Podlaskim z 1914 roku. Znajduje się na niej wspomniany wyżej Mendel Kaflowicz, posiadający działkę przy ulicy Jewrejskiej z dwoma domami, w których mieszkało 5 mężczyzn i 6 kobiet.

Losy rodzin Frejmanów i Kaflowiczów splotły się w tragicznym momencie historii. Pora opowiedzieć jej ostatnią część.

Frejmanowie opuścili Białystok parę miesięcy po pogromie ludności żydowskiej w 1906 roku. Czuli się niepewnie. Pozostawili wszystkie nieruchomości i ruszyli za wielką wodę. Takie mniejsze pogromy zdarzały się w Białymstoku już wcześniej. Frejmanowie postąpili tak, jak wielu przed nimi. "Gazeta Kielecka" w numerze 68 z 1905 roku relacjonując zamieszki w Białymstoku z 13 sierpnia informuje:

"Z domów przy ulicy Suraskiej mieszkańcy przenieśli się do nowych mieszkań, w okolice spokojniejsze. Zamożniejsi opuszczają zupełnie miasto, w którem w ostatnim półroczu tyle popłynęło krwi i łez."



Odjeżdżali pociągiem z dworca kolejowego. Wraz z nimi dzieci, a wśród nich 16-letnia Rochel Frejman.



Na dworzec miał przyjść narzeczony, 21-letni Solomon Kaflowicz, syn Elijahu, mieszkający już wówczas w Białymstoku.


Ale nie pojawił się, a Rochel nie dowiedziała się dlaczego. Frejmanowie dopłynęli do Nowego Jorku, a później przenieśli się do Chicago.

Solomon nie mógł dotrzeć na białostocki dworzec z ważnego powodu. Został zatrzymany przez policję (traf chciał, że obowiązywała godzina policyjna) i aresztowany. Parę miesięcy później zjawił się jednak w Nowym Jorku i sobie znanymi sposobami dowiedział się, że w poszukiwaniu Rochel musi udać się do Chicago. Dystans pomiędzy miastami pokonał na motorze.

Ślub odbył się w roku 1909 w Chicago. Oboje dożyli sędziwych lat. Solomon (Sam) zmarł w roku 1977, a Rochel (Rae) w roku 1983.  Pochowani są na cmentarzu w Palm Springs w Kaliforni.

 ***

Dziękuję Dennisowi za zgodę na publikację zdjęć. Richardowi i Dennisowi za korespondencję, wymianę informacji i przyjazd do Białegostoku. To była prawdziwa przyjemność móc odkrywać przykryte kurzem karty historii i pokazywać Wam ważne dla was miejsca.

Dziękuję Annie Kraśnickiej za szybką konsultację telefoniczną w sprawie Żydów bielskich i cmentarza, Wiesławowi Wróblowi za wszelkie informacje, w szczególności dotyczące nieruchomości przy ulicy Lipowej w Białymstoku, Doroteuszowi Fionikowi za wskazanie odpowiednich artykułów w "Bielskim Hostińcu" oraz Joannie Sadowskiej za odpowiedź w sprawie źródeł historycznych dotyczących powojennych losów Żydów białostockich.

piątek, 23 lutego 2018

Wycieczka historyczna do Knyszyna z okazji Tygodnia Małżeństwa

11 lutego 2018 roku miałem przyjemność po raz kolejny wziąć udział w roli przewodnika w obchodach Międzynarodowego Tygodnia Małżeństwa, które w Białymstoku odbyły się po raz trzeci. Tym razem, dzięki zaangażowaniu Regionalnego Oddziału PTTK w Białymstoku, została zorganizowana wycieczka wyjazdowa dla małżeństw w przeciwieństwie do dotychczas organizowanych otwartych spacerów po Białymstoku śladami białostockich małżeństw. W wycieczce, której tematem przewodnim był związek małżeński króla Zygmunta Augusta z Barbarą z Radziwiłłów wzięły udział cztery pary. Było bardzo kameralnie i choć aurę dostaliśmy zimową, a trasa do przejścia nie była krótka, grupa ludzi, którzy wzięli udział w wycieczce była pozytywnie nastawiona, co sprawiło, że wycieczka miała swój ciepły, niemalże przyjacielski klimat. Do Knyszyna dojechaliśmy autobusem. Spacer po Knyszynie rozpoczęliśmy na rynku przy pomniku króla Zygmunta Augusta. Poszliśmy następnie ulicą Białostocką wzdłuż dawnej ziemi dworskiej, gdzie w XVI wieku zlokalizowany był dwór królewski nieopodal rzeczki Jaskry. Następnie przeszliśmy do kirkutu założonego w drugiej połowie XVIII wieku na groblach dawnych sadzawek królewskich, malowniczo położonego, prawdziwego unikatu w skali ogólnopolskiej, zadbanego, z wieloma współczesnymi tabliczkami opisującymi dużą część nagrobków.


Później wróciliśmy do rynku aby zwiedzić kościół św. Jana i na koniec wycieczki zjeść zamówiony obiad w restauracji Kugel. Tu chciałbym napisać o przygotowaniach do wycieczki od tzw. kuchni, licząc na to, że takie opisywanie może być równie ciekawe.

Pomysł na wycieczkę do Knyszyna w ramach Tygodnia Małżeństwa zrodził się zupełnie przypadkowo, jak to często bywa w takich wypadkach. Była zimowa, śnieżna i mroźna sobota styczniowa, w początku zeszłego roku. Pojechaliśmy z żoną do lasu poszusować na biegówkach (ona) i pochodzić w poszukiwaniu ciekawych miejsc (ja). Ściemniało się, gdy w drodze powrotnej zapragnęliśmy usiąść gdzieś w ciepłym miejscu (mogła być nawet stacja benzynowa), aby wypić ciepłą herbatę. Jeździliśmy samochodem tu i tam, ale nic po drodze, pustka. W ten sposób trafiliśmy do Knyszyna, gdzie oczom naszym ukazał się szyld "Kugel" i niżej napis "po kuchennych rewolucjach". W środku było klimatycznie, wnętrze rozświetlone porozmieszczanymi w różnych miejscach światłami, gwarno, ale miejsce wolne znalazło się. Wyjechaliśmy zauroczeni, najedzeni, dania były pyszne, ze śledziem na pierniku i sernikiem włącznie.

***

Nie pamiętam już dokładnie tego momentu. Był wieczór, jakiś czas po naszym styczniowym wypadzie. Nagle do głowy przyszła myśl. A może zrobić wycieczkę śladami Zygmunta Augusta i Barbary? Knyszyn, jako dawna siedziba królewska będzie się do tego idealnie nadawał! I jest gdzie dobrze zjeść na dodatek.

Małżeństwo Zygmunta Augusta i Barbary z Radziwiłłów rozpalało emocje współczesnych do czerwoności, wieki później stało się wdzięcznym tematem ludzi kultury, o czym świadczą choćby filmy. Przygotowując się do wycieczki obejrzałem je. Ten przedwojenny, z Jadwigą Smosarską razi naiwnym ujęciem tematu. Bardzo ciężko ogląda się film historyczny, pokazujący związek króla z poddaną z perspektywy "kuchennych plotek", a także przekręcający fakty. O wiele ciekawsze są filmy Janusza Majewskiego. Serialową "Królową Bonę" z rolami Jerzego Zelnika i pięknej Anny Dymnej pamiętam jeszcze z dzieciństwa. Już wtedy musiała mnie pociągać historia, nie omijałem żadnego odcinka niedzielnego serialu. Długo później obejrzałem "Epitafium dla Barbary Radziwiłłówny", oniryczny, pełen długich (może czasem zbyt długich) scen, trafnie pokazujący smutek króla i pełne dramatu sceny symbolizujące schyłek epoki jagiellońskiej.

Prawdę mówiąc nie wiadomo, czy Barbara kiedykolwiek odwiedziła królewską rezydencję w Knyszynie. Ale udokumentowane pobyty króla w tym mieście rozpoczynają się od roku 1545, gdy podążał do Wilna po śmierci swej pierwszej małżonki Elżbiety z Habsburgów. Plotki o romansie króla z wdową po Stanisławie Gasztołdzie zaczęły powstawać zaś u schyłku roku 1544. Gdy nie ma dowodów, otwiera się szerokie pole do domysłów. Tak czy inaczej w niczym nie przeszkadza to, aby opowiedzieć o związku króla z poddaną, analizując inklinacje polityczne, krajowe i zagraniczne tego związku, odczytując relacje współczesnych wyjaśniające zamiłowanie króla do pobytów w Knyszynie na pograniczu Korony i Litwy,  a także te ukazujące Zygmunta Augusta i Barbarę od zwykłej ludzkiej, codziennej strony. Tych ostatnich nie ma aż tak wiele, choć są bardzo sugestywne.

Paweł Jasienica w swym dziele dotyczącym epoki Jagiellonów zwraca uwagę na słabe zdrowie króla, śniadą twarz i rzadki zarost, a także dość specyficzne zwyczaje (czarny ubiór, upodobanie do samotnego jadania posiłków, bardzo wczesne rozpoczynanie dnia, szczególnie porą zimową). Więcej zachowało się opisów dotyczących Barbary. Przede wszystkim dokumentujących jej niezwykłą urodę, choć zdarzały się głosy, że piękność ta zbytnią litewskością odznaczała się jeśli chodzi o profil, cokolwiek to miało znaczyć. Druzgocąco dla Barbary brzmią słowa księdza Stanisława Orzechowskiego, piętnującego jej rozwiązłość, a także brata stryjecznego Mikołaja Czarnego Radziwiłła, który dorzuca parę innych niepochlebnych opinii o siostrze. Musiała rozpalać opinię publiczną! I najważniejsze - zdobyła serce króla, który nie odnalazł się w związkach małżeńskich z Elżbietą i Katarzyną z Habsburgów, swymi bliskimi krewniaczkami! Relacje historyczne podają parę innych smaczków dotyczących głębokiego uczucia do Barbary, wpływającego między innymi na wiele niekorzystnych dla Rzeczypospolitej decyzji króla. Nie będę ciągnął tego wątku ograniczając się do ikonografii ilustrującej powyższe słowa.

Zachowały się portrety z epoki autorstwa Lucasa Cranacha Starszego, oba pochodzące z około 1553 roku. Ten Barbary wykonany już po jej śmierci w maju 1551 roku. Możemy więc spoglądać na sylwetki władców okiem współczesnego głośnego malarza. Czy piękność Barbary znajduje na nim odzwierciedlenie?



Podstawą przygotowania do wycieczki był dla mnie artykuł profesora Józefa Maroszka w "Białostocczyźnie" opisujący w sposób pasjonujący historię odnalezienia źródeł wskazujących na lokalizację dworu królewskiego przy ulicy Dwornej (obecna Białostocka). Sprawa nie była oczywista, jak się okazuje. Mieli na to wpływ i Krasińscy - twórcy romantycznego parku ze studnią Giżanki w miejscu dzisiejszej osady Knyszyn Zamek, Napoleon Orda, Mieczysław Orłowicz, kompilatorzy inwentarzy starostwa knyszyńskiego spalonych w Powstaniu Warszawskim, propagatorzy legendy o lokalizacji zamku na Górze Królowej Bony. Dopiero skrupulatne badania w archiwum białostockim przyniosły odpowiedź na pytanie, gdzie tak naprawdę znajdowała się siedziba królewska w Knyszynie.

Podczas czytania artykułu odnalazłem ciekawe wątki nie związane zupełnie z epoką jagiellońską. Choćby ta dotycząca odnalezionego planu domu Gottfrieda Willa z początku XIX wieku, gdy Prusacy wymierzali parcele pod kolonię włókienniczą na dawnej ziemi dworskiej. Dom (mocno przebudowany) zachował się i można go dziś oglądać zupełnie nie zdając sobie sprawy z jego długiej historii. Mnie zaś ciekawi czy Gottfried Willa miał związki z rodziną Wille osiadłą w połowie XIX wieku w Supraślu, gdy Fryderyk Wilhelm Zachert ściągał osadników do swojej fabryki, a więc również z Hubertem Wille, budowniczym zabytkowej willi przy ulicy Parkowej w Białymstoku, a także fotografem amatorem, dokumentującym miasto Białystok przełomu XIX i XX wieku.




Innym ciekawym wątkiem jest ten związany z losami sarkofagu z sercem króla Zygmunta Augusta. Wiadomo, że sarkofag ten stał w rynku knyszyńskim w wiekach XVII i XVIII. Gdy w roku 1824 usuwano z rynku pozostałości dawnego drewnianego kościoła, usunięto pewnie i sarkofag. Czy trafił do romantycznego parku Krasińskich, czy jak twierdził ksiądz Walentynowicz, w okresie międzywojennym resztki sarkofagu zostały wmurowane w ogrodzenie kościoła w Krypnie? A może znajdują się we wciąż nie przebadanych kryptach kościoła knyszyńskiego? Wiadomo, że w pierwszej połowie XVII wieku, gdy budowano drugi drewniany kościół w rynku, z pierwotnej drewnianej budowli przeniesiono do obecnego kościoła (wówczas szpitalnego) ołtarz główny z obrazem Zwiastowania Najświętszej Marii Panny oraz ołtarz boczny z obrazem Przemienienia Pańskiego. Być może przeniesiono do krypt obecnego kościoła puszkę z sercem króla, pozostawiając pusty sarkofag w rynku? Sprawa sarkofagu ze szczątkami króla pojawiła się w mediach 10 lat temu, gdy podczas remontu kościoła odkryto jedną z krypt pod posadzką kościoła. Nie muszę dodawać, że ta ciekawa historia musiała znaleźć odzwierciedlenie podczas wycieczki, gdy weszliśmy do wnętrza XVI-wiecznego kościoła.



Pierwotnie planowałem, aby dojazd do Knyszyna odbył się pociągiem. Moglibyśmy wtedy przejść przez dawne włości starostwa knyszyńskiego, przejść obok miejsca, gdzie kiedyś Krasińscy zorganizowali park romantyczny ze studnią Giżanki i ruinami zamku Gnińskich z XVII-wieku (do dziś leży tam gruz), spojrzeć na budynek kolejowy w podobny sposób, jak kiedyś zrobił to Napoleon Orda. Zrezygnowałem jednak z tego planu. Z osady Knyszyn Zamek musielibyśmy do miasta iść poboczem ruchliwej szosy Tykocin-Knyszyn. Nie ma niestety innego wygodnego przejścia.


Wspomniałem o tym, iż wycieczkę rozpoczęliśmy od pomnika króla Zygmunta Augusta na knyszyńskim rynku. Przygotowując się do wycieczki próbowałem ustalić jego autorstwo, co nie było aż takie proste. Pomnik został wystawiony w 1997 roku z inicjatywy księdza Alfreda Ignatowicza (tablica poświęcona księdzu w knyszyńskim kościele) na 425-lecie śmierci króla w Knyszynie, o czym można znaleźć wiele informacji w internecie, które pomijają jednak nazwisko autora. A jest nim Jarosław Perszko, hajnowianin, związany z Wydziałem Architektury Politechniki Białostockiej, autor pomnika Ofiarom Wojen, Przemocy i Represji w Hajnówce oraz pomnika poświęconego Zesłańcom Sybiru we Wrocławiu.


Na koniec chciałbym wspomnieć i podziękować restauracji Kugel za pyszne dania przygotowane na nasz finalny obiad. Zupa żydowska okazała się strzałem w dziesiątkę. Podobnie jak kartacze i mix pierogów (mięsne, ruskie, z kapustą i grzybami oraz korycińskie).

Podczas przygotowań do wycieczki korzystałem z wielu różnych źródeł, ale najbardziej zainspirowały mnie następujące pozycje:

Józef Maroszek "Knyszyński dworzec królewski", Białostocczyzna", nr 3/31/1993;
Krzysztof Bagiński "Czy odnajdzie się sarkofag z sercem króla Zygmunta Augusta?", www.knyszyn.pl, 2008

Żegnając się z czytelnikami do następnego postu, dodam, że organizatorem III Tygodnia Małżeństwa w Białymstoku było Stowarzyszenie Innowatorów Edukacji w Białymstoku, Partnerem Głównym akcji Pracownia Psychoterapii i Psychoedukacji INTEGRA w Białymstoku, a organizatorem spaceru (i jednocześnie partnerem akcji) Regionalny Oddział PTTK w Białymstoku. Bez tych organizacji spacer nie odbyłby się w opisywanym kształcie.

sobota, 23 grudnia 2017

Knyszyn - dwa cmentarze

Dzień był zimny, wilgotny, za miastem na polach leżała cienka warstwa śniegu. Wybraliśmy się z Adamem do Knyszyna pociągiem, aby przejść wszystkie ścieżki leżące wzdłuż miejsc związanych z  ostatnim z Jagiellonów. Byłem pod wrażeniem, jak dobrze zostało to senne, niewielkie miasteczko oznaczone. Każde historyczne miejsce zaopatrzone jest w tablicę z opisem i fotografią. Tykocin i Supraśl, turystyczne Mekka i Medyna Podlasia mogłyby się od Knyszyna pod tym względem uczyć.

Uwagę moją zwróciły pozostałości dwóch cmentarzy, leżących po przeciwległych stronach szosy z Knyszyna do Tykocina, na wysokości dawnego majątku Krasińskich, po wojnie osady PGR Knyszyn. Oba zaopatrzone są w tabliczki z nazwą miejsca i wskazaniem kierunku, a mimo to cmentarz ewangelicki minęliśmy nie zauważywszy go od razu.

W Knyszynie warto zajść na mogiłki żydowskie położone malowniczo na dawnych groblach sadzawek królewskich. Interesujący jest również katolicki cmentarz św. Marka wciąż użytkowany. Miejsca nieoczywiste jednak, zapuszczone, niedokładnie opisane potrafią być równie interesujące.
 
Cerkiew prawosławna istniała w Knyszynie już w połowie XVI wieku i była zlokalizowana w miejscu dzisiejszych zabudowań szkolnych przy ulicy Białostockiej nieopodal rynku, służąc prawosławnym dworzanom króla Zygmunta Augusta. W XVII wieku przeżywała regres, aby wznowić działalność jako cerkiew unicka w drugiej połowie XVII wieku. Gdy drewniany budynek był już mocno zniszczony, nową murowaną cerkiew przy ulicy Goniądzkiej ufundował starosta knyszyński Tomasz Czapski w latach 80. XVIII wieku. Przetrwała ona jednak tylko do wojen napoleońskich, po których wierni musieli z powrotem korzystać z drewnianego starego budynku. Po kasacie unii, w roku 1846 i ta została zamknięta. W 1856 zarządzający Knyszynem Krasińscy wybudowali w rynku nową, murowaną cerkiew. Na cmentarzu prawosławnym przy ulicy Tykockiej, tym samym, którego pozostałości znajdują się dziś przy szosie do Tykocina, postawiono budynek cerkwi przeniesiony z Boguszewa. Cerkiew w rynku, ufundowana przez Krasińskich przetrwała do roku 1925, kiedy uległa likwidacji parafia prawosławna, natomiast cerkiew cmentarną rozebrano po II wojnie światowej.

Cmentarz prawosławny położony jest malowniczo na zboczach wzgórza. Znajdują się na nim zaledwie cztery nagrobki z czytelną inskrypcją. Przed wycieczką słyszałem o nagrobku ORMOwca pochowanego na tym cmentarzu, jednak nie odnaleźliśmy go. Zdjęcia i opisy znalezione w internecie pokazują, że tablica opisująca ten nagrobek o treści: "Czł. ORMO Wasyl Prydyba poległ na polu chwały dn. 27.III.1945 r. Cześć jego pamięci" stała jeszcze w tym roku przy zdewastowanym nagrobku. Być może przed naszym przyjazdem została zniszczona.



Jeden z zachowanych czytelnych nagrobków pochodzi z okresu międzywojennego. Upamiętnia Wierę Martyniuk (1897-1935).



Pozostałe trzy nagrobki pochodzą z końca lat 70-ch XIX wieku. Pokusiłem się o sprawdzenie komu zostały poświęcone. Tak się składa, że Archiwum Państwowe w Białymstoku udostępnia na stronach szukajwarchiwach.pl skany ksiąg parafii prawosławnej w Knyszynie z lat 1878-1907. Przejdę więc do najstarszej inskrypcji na cmentarzu:


Tablica na nagrobku choć częściowo ułamana pozwala odczytać napis w języku rosyjskim, informujący, że w miejscu tym został pochowany chłopiec Arsenij Iwanowicz Radkiewicz (30.06.1877-15.01.1878).

Odnaleziona metryka zgonu podaje jednakże bardzo skąpe informacje. Nie ma w niej danych rodziców. Jest natomiast adnotacja, że byli mieszczanami z Bielska, a dziecko zmarło od kokluszu.



Kolejny nagrobek to właściwie zachowany postument żeliwny bez krzyża. Daje się jednak, choć z trudem, odczytać inskrypcję.


Pochowana została w tym miejscu Anna Andriejewna Taranowicz (1839-1878), żona duchownego Tomasza Taranowicza, który sporządził odnalezione przeze mnie 2 z 3 metryk. Niestety metryka zgonu Anny Taranowicz nie daje żadnych dodatkowych informacji, poza tą, że w pogrzebie odprawionym na knyszyńskim cmentarzu uczestniczyli: duchowny z Białegostoku - Paweł Zieliński, duchowny z Fast - Wasilij Jakimowicz i duchowny z Choroszczy - Teodor Jaszyn i że zmarła od puchliny wodnej.


Ostatni czytelny nagrobek na knyszyńskim prawosławnym cmentarzu należy do Bogumiły Ignatowicz (1808-1879).



Metryka zgonu podaje, że Bogumiła Iwanowna Ignatowicz była żoną kapitana zarządzającego majątkiem Niewiarowo, znajdującym się nieopodal Trzciannego. Zmarła zaś ze starości. Metrykę sporządził Tomasz Gutowski, duchowny knyszyńskiej cerkwi.

Cmentarz ewangelicki znajduje się po drugiej stronie szosy w większym oddaleniu od niej i aby dojść do niego należy przejść przez pole należące do prywatnej posesji. Teren cmentarza jest zupełnie zarośnięty krzakami i drzewkami.

Ewangelicy mieszkali w Knyszynie już za króla Zygmunta Augusta. Kolejne fale osadnicze przedstawicieli tej konfesji miały miejsce w początku XIX wieku, gdy Knyszyn znalazł się w zaborze pruskim, a dawne tereny dworskie podzielono na parcele i przydzielono 7 rodzinom niemieckim. Osiedlali się w Knyszynie Sasi powracający z kampanii napoleońskiej, a także kolejne rodziny włókienników sprowadzanych przez Wincentego Krasińskiego.
Cmentarz przy ulicy Knyszyńskiej był wykorzystywany przez uboższych przedstawicieli miejscowej społeczności ewangelickiej. Wielu knyszyńskich ewangelików chowanych było na nekropolii białostockiej.

Na terenie cmentarza znaleźliśmy tylko jeden nagrobek z krzyżem żeliwnym bez inskrypcji.


Wśród krzaków zaś zupełnie ukryte przed wzrokiem ludzkim leżały przysypane liśćmi płyty betonowe.


Po odgarnięciu liści okazało się, że obie należą do przedstawicieli rodziny Malko. Napisy jednak są słabo czytelne. Jedna z płyt jest nagrobkiem Alfreda Malko, zmarłego w 1911 roku, jeśli dobrze udało mi się odczytać fragment inskrypcji.


Jest wielce prawdopodobne, że czas zrobi swoje i poza miejscem oznaczonym tabliczką niedługo nie będzie czego oglądać. Chciałbym więc w tych kilku zdaniach upamiętnić oba miejsca.