piątek, 16 listopada 2012

Białystok: Krzyż przy Nowowarszawskiej poświęcony Adamowi Piszczatowskiemu?

Jedną z najciekawszych postaci związanych z ziemią białostocką w pierwszej połowie XIX wieku jest Adam Piszczatowski, nieznany niestety prawie zupełnie szerszemu ogółowi. Nie wiadomo, kiedy dokładnie urodził się. Wiadomo natomiast, że przyszedł na świat w rodzinie drobnoszlacheckiej we wsi Piszczaty. Piszczaty to właściwie dwie wsie: Piszczaty Piotrowięta i Piszczaty Kończany, leżące około 20 km na południowy zachód od Tykocina. W okresie późniejszym rodzice jego mieszkali w podbielskiej wsi Knorydy. Nie wiadomo także wiele o młodości Adama Piszczatowskiego. Nie jest na przykład pewne, czy urodzony w 1806 roku Adam Piszczatowski, syn Wawrzyńca, uczeń klasy I Gimnazjum białostockiego to ta sama osoba, która tak szczególnie zapisała się później w historii walk o wyzwolenie ojczyzny.

Jako młody człowiek zaciąga się do wojska rosyjskiego. Gdy wybucha Powstanie Listopadowe ówczesny podporucznik Żmudzkiego Pułku Grenadierów porzuca dotychczasową służbę i wstępuje do wojska polskiego. Po zabójstwie w Surażu kapitana Czałowa ucieka wraz z kolegami do Królestwa Polskiego. Służy w 2 Pułku Piechoty Liniowej i kolejno awansuje na podporucznika, porucznika i w końcu kapitana. Po upadku Powstania udaje się na emigrację do Francji, dokąd trafia w listopadzie 1831 roku. We Francji jest jednym z pierwszych członków Towarzystwa Demokratycznego Polskiego. W czerwcu 1832 roku zostaje przyjęty do loży masońskiej "Trois jours".

Wkrótce bierze udział w przygotowaniach wyprawy pułkownika Józefa Zaliwskiego do Polski rozwożąc listy, polecenia i informacje. Zaczyna się ostatnia, najważniejsza część dramatu młodego człowieka.

22 stycznia 1833 wraz z Faustynem Sulistrowskim i Antonim Winnickim wyrusza z Lyonu na tereny polskie. Zaopatrzony w fałszywy paszport, dawkę arszeniku, odezwy i instrukcje trafia do Domanina w Poznańskiem. Stamtąd udaje się w Kaliskie, później do Płocka, aby stamtąd wyruszyć w strony rodzinne. Tam ukrywa go od 11 marca 1833 roku szlachcic z powiatu bielskiego Michał Daniłowicz, pełniący obowiązki naczelnika ziemskiego okręgu policji. W ciągu kilku tygodni Piszczatowski dociera do okolicznej szlachty. Podburza ją do kolejnego powstania, zaopatrzony jest również w buntowniczą odezwę do narodu rosyjskiego, nakłaniającą do wystąpienia przeciw carowi.

Schwytany zostaje 22 czerwca 1833 roku w lasach pod Surażem, postawiony przed Sądem Wojennym i skazany na karę śmierci przez poćwiartowanie. Później wyrok zamieniono na śmierć przez rozstrzelanie. Wykonanie wyroku odbywa się publicznie na polach między Białymstokiem, a ówczesną wsią Skorupy (w rejonie dzisiejszej ulicy Piastowskiej) 20 stycznia 1834 roku.


Ostatnio uczestnicząc w spotkaniu poświęconemu wystawie o zagładzie dworów województwa białostockiego po 1939 roku, zainteresowałem się wypowiedzią z sali. Padło bowiem nazwisko Adama Piszczatowskiego. Pani, niegdyś aktywny przewodnik turystyczny po województwie białostockim opowiadała, że istnieje prawdopodobieństwo, iż zwłoki konspiratora spoczęły przy ulicy Nowowarszawskiej, na terenie dawnej wsi Skorupy. Mieszkańcy wsi wystawili ponoć na pamiątkę zaliwszczyka krzyż.

O jednym z krzyży przy ulicy Nowowarszawskiej pisałem już tu na blogu. Marta Sokół w swej pracy pisze o jeszcze jednym krzyżu, umiejscowionym na skrzyżowaniu ulic Piastowskiej i Nowowarszawskiej z zachowanym napisem: "[18[72 R/ za Ja[n] Gołombiewsk (nieczytelne) / Wojciecha Ten pomnik postawiony" sugerując, że może być postawiony na cześć jakiejś zmarłej osoby. Czy któryś z nich został poświęcony właśnie Adamowi Piszczatowskiemu?

Marta Sokół "Krzyże i kapliczki przydrożne w krajobrazie miejskim Białegostoku - wczoraj i dziś", Zeszyty Dziedzictwa Kulturowego, t.1, Białystok 2007,

Jan Trynkowski "Absolwenci Gimnazjum Białostockiego (3). Adam Piszczatowski - śmierć chociaż żałosna, ale nie daremna...", Gryfita, nr 19/1999,

Adam Czesław Dobroński "Symbol Pamięci, czyli wspomnienie o Płycie Nieznanego Żołnierza na Rynku Kościuszki", Kurier Poranny, 2 lipca 2009.

środa, 14 listopada 2012

Las Solnicki i żołnierze niezłomni

1 listopada, gdy jestem w Białymstoku, z dala od grobów moich bliskich, idę często na cmentarz wojskowy przy ulicy 11 listopada. Założony po zakończeniu I wojny światowej w nowo powstającej dzielnicy, wydzierającej tereny dla siebie z dawnego Zwierzyńca hetmańskiego, ten mały cmentarz posiada szczególną atmosferę. Obok grobów często nieznanych żołnierzy poległych w 1920 roku znajdują się nagrobki tych, którzy polegli we wrześniu 1939 roku podczas obrony Białegostoku, tych którzy "wyzwalali" naszą ojczyznę w latach 1944 - 45, a także tych, którzy ginęli w niespokojnych czasach powojennego powstania niepodległościowego. Cmentarz zrównuje wszystkie ziemskie problemy, ale pozostajemy my - żyjący, którzy winniśmy pamięć poległym. Często więc 1 listopada zachodzę na ten cmentarz i zapalam znicze na kilku nagrobkach.

Tego roku moja wspólna wyprawa z siostrą miała dodatkowy cel. Chciałem oddać hołd tym, którzy zginęli z rąk władzy ludowej już po wojnie i zakończyli żywot w lesie solnickim nieopodal Białegostoku.

Ekshumacji 8 niezłomnych ofiar stalinowskiego mordu dokonano w 1995 roku dzięki Społecznemu Komitetowi ds. Ekshumacji i Pochówku Zamordowanych w lesie koło Olmont pod przewodnictwem Tadeusza Waśniewskiego. Szczątki zamordowanych w lesie zostały pochowane właśnie na cmentarzu wojskowym w Zwierzyńcu. Niestety nie dokonano ich identyfikacji, choć była taka możliwość i dziś spoczywają w bezimiennych grobach pod poniższym pomnikiem w centralnej części cmentarza.


Z cmentarza ruszyliśmy do lasu Solnickiego w kierunku Olmont. Dokładny opis miejsca, w którym miała miejsce ekshumacja otrzymałem od pana dr. Marcina Zwolskiego, zajmującego się naukowo komunistycznymi zbrodniami w województwie białostockim, któremu chciałbym złożyć podziękowania. Wysiedliśmy z samochodu tuż przed pierwszymi zabudowaniami wsi Izabelin, znajdującymi się po prawej stronie drogi. Do lasu po tej samej stronie prowadziła droga zamknięta szlabanem, obok którego na drzewie znajdowała się pasyjka.

Dalej droga prowadziła prosto kilkaset metrów, najpierw trochę w dół, później w górę.



Przy pierwszym rozwidleniu poszliśmy drogą skręcającą w prawo. A następnie po kilkudziesięciu metrach ledwie widoczną ścieżką kierującą nas w lewo, w las.




Po chwili zobaczyliśmy płytki dół, a w nim kilkumetrowy krzyż.


Ktoś pamięta o tym miejscu, choć wydaje się niemal zapomniane. Brak jednak jakiegokolwiek oznaczenia, tablicy informującej, że w tym miejscu zostali rozstrzelani żołnierze niezłomni.

środa, 7 listopada 2012

Dzieje Tykocina piórem księdza Antoniego Kochańskiego

"O Tykocinie i parafii pisał sto lat temu, w r. 1879-tym w "Przeglądzie Katolickim" ks. Stanisław Jamiołkowski, a Jan Jarnutowski w Bibliotece Warszawskiej w t. IV-tym, w r. 1885-tym. Oprócz niego pisali o tej miejscowości w różnych czasopismach naukowych, w wieku 20-tym inni archeologowie i historycy na tematy tykocińskich zabytków architektury, ruin zamku, pobliskiego grodziska, szkolnictwa, itp. Ponieważ wszystkie te publikacje znajdują się w różnych czasopismach naukowych i nie są łatwo dostępne dla wielu miłośników historii Tykocina, dlatego postanowiłem napisać o dawnym Tykocinie specjalną książkę, zarys historyczny parafii tykocińskiej na tle dziejów tej miejscowości, uwzględniający wszystkie dotychczasowe publikacje i uzupełnić je obficie wiadomościami zaczerpniętymi z 9-ciu tomów dawnych ksiąg miejskich tykocińskich z lat 1637-1797, wcale prawie w dawnych monografiach nie wykorzystanych.

Przed drugą wojną światową, w latach 1937-1939 w Archiwum Głównym Akt Dawnych w Warszawie dokonałem licznych odpisów i notatek z powyższych ksiąg miejskich, które podczas drugiej wojny światowej w owym Archiwum uległy zniszczeniu."

Powyższymi słowami zaczyna się książka księdza Antoniego Kochańskiego, zatytułowana "526 lat dziejów miasta Tykocina na tle historii Polski". Ksiądz Antoni Kochański urodził się w roku 1906 na kolonii Lipniki koło Jasionówki, zmarł w Augustowie w roku 1988. W parafii tykocińskiej pracował w latach 1934-1937. Pracę o Tykocinie rozpoczął pisać w roku 1960, a zakończył po 14 latach w Augustowie. Już sam cytat wstępny wskazuje, że znajduje się w niej wiele informacji już dziś nigdzie niedostępnych. Obejmuje czasy od najdawniejszych do zakończenia II wojny światowej. Nie jest pisana językiem łatwym. Czytając ją będziemy prześlizgiwać się przez protokoły posiedzeń rady miejskiej, których treść pisana jest językiem suchym i bezbarwnym. Jednocześnie dla miłośników historii Tykocina stanowić będzie doskonały materiał źródłowy dotyczący codziennego życia miasta. Poza przebiegiem posiedzenień rady miejskiej dowiemy się wiele z historii parafii tykocińskiej oraz klasztoru bernardyńskiego, poznamy uczniów tutejszego seminarium duchownego. Sporo miejsca autor poświęcił również Powstaniu Styczniowemu i uczestnikom tegoż zrywu narodowowyzwoleńczego pochodzącym z terenu parafii. Ja w książce znalazłem także parę interesujących mnie zagadnień.

Jedno z nich dotyczy Białegostoku i jest doskonałym przykładem, jak istotne w historii jest porównywanie informacji między sobą, w tym wypadku informacji powstałych w oparciu o to samo źródło.

W ścianie zewnętrznej kościoła farnego w Białymstoku, najstarszego (XVII-wiecznego) i najwspanialszego zabytku tego miasta znajduje się taka oto tablica:


Została ona wykonana z czarnego marmuru. Pierwotnie umieszczona była wewnątrz świątyni, najprawdopodobniej w prezbiterium. W czasie rozbudowy kościoła na początku XX wieku, kiedy rozebrano prezbiterium, została przeniesiona na zewnętrzną, południową ścianę białego kościoła.

Poświęcona jest Gryzeldzie z Wodyńskich. W pozycji "Białystok. Przewodnik historyczny" Andrzeja Lechowskiego znajduje się taka oto wzmianka o niej:
"Czarna płyta, pocięta według legendy kozackimi szablami w 1659 czy 1660 roku, pochodzi ze zniszczonego wówczas pomnika Gryzeldy Sapieżyny - pasierbicy Wiesołowskich, zmarłej w 1633 roku."
Czytając dzieło księdza Kochańskiego natrafiamy na treść testamentu Aleksandry Wiesiołowskiej z Sobieskich (Tykocin należał do dóbr Wiesiołowskich, podobnie jak Białystok), spisanego 29 kwietnia 1645 roku. Aleksandra na wstępie nadmienia, aby jej ciało pochować przy ciele "i.m. pana małżonka y dobrodzieia mego y iey mci paniey Gryzelli Wodynskiey Sapieżyny, marszałkowey W.X. Lit. iako niegdy ukochaney córki naszey (...) w kościółku teraz do czasu drewnianym u panien zakonnych świętey Brygidy w Grodnie".
I tu pojawić by się mogła konfuzja. Gryzelda była córką, czy pasierbicą Wiesiołowskich? A może zwrot z testamentu jest li tylko grzecznościowy? Wyjaśnienie znajduje się w doskonałej monografii kościoła farnego i katedry białostockiej (Krzysztof Antoni Jabłoński "Biały i czerwony. Kościoły białostockiej parafii farnej"):

"Wiesiołowscy, jako opiekunowie kościoła białostockiego bardzo sumiennie wywiązywali się ze swej roli. W zamian za to korzystali z przywilejów im przynależnych. w 1633 roku po śmierci Gryzeldy z Wodyńskich, siostrzenicy i zarazem przybranej córki Aleksandry Wiesiołowskiej, ufundowali w kościele tablicę epitafijną."

W trakcie czytania książki zwracałem szczególną uwagę na wzmianki o obiektach dobrze mi znanych. Jednym z nich była cerkiew unicka, przeniesiona później do Sokołów. Oto co o okolicznościach jej przeniesienia pisze, korzystając z artykułu Stanisława Jamiołkowskiego, ksiądz Kochański:

"Ostatnim administratorem tego kościoła unickiego był ks. unicki Stanisław Kurowski, od 25 stycznia 1819 r. Nadał to beneficjum kollator Józef Koncewicz. Ostatni ten ksiądz unicki w Tykocinie umarł już w 1820 r., w kwietniu, a beneficjum to, nieobsadzone na mocy aktu donacji tych dóbr pobazyliańskich z 1742 r. przeszło w posiadanie parafii rzymskokatolickiej w Tykocinie. Ta parafia unicka była wizytowana w XIX w. dwa razy. W 1802 r., dnia 8 lutego wizytował ją unicki ks. dziekan z Białegostoku, a w 1812 r., dnia 20 lutego, wizytator ks. Piotr Kaniewski. Ponieważ unitów wtedy, jak i przedtem w Tykocinie nie było, a po roku 1830 nastąpiła kasata unii na ziemiach przyłączonych do Rosji i to samo groziło w Królestwie Polskim, i była obawa, że ta cerkiew unicka będzie zamieniona na cerkiew prawosławną, ks. proboszcz Nadolski sprzedał ją parafii rzymskokatolickiej w Sokołach z przeznaczeniem na kaplicę tamtejszego cmentarza grzebalnego. W 1834 r., w nocy, z pośpiechem rozebrano ją i przewieziono do Sokół, gdzie dotychczas stoi. Uczyniono to w nocy i z pośpiechem w obawie przed interwencją władz rosyjskich."

Jednym z najciekawszych fragmentów w książce jest ten, dotyczący wydarzeń z 1935 roku, gdy mieszkańcy Tykocina obronili przed aresztowaniem księdza Stanisława Chmielewskiego. Cała sprawa związana była ze szkolnym incydentem po śmierci Józefa Piłsudskiego:

"Zaraz po śmierci marszałka Józefa Piłsudskiego, dnia 14 maja 1935 r., na lekcji religii w klasie 2 Szkoły Powszechnej w Tykocinie doszło do następującego incydentu. Dzieci z tej klasy na polecenie swej wychowawczyni przyniosły do klasy opaski żałobne, które miała im przypiąć do rękawów nauczycielka. Na lekcji religii prowadzonej w tej klasie przez ks. Kochańskiego, dwie dziewczynki odbierały sobie opaskę żałobną. Ksiądz uspokajał je słowami: "Połóż tę szmatkę". Gdy po pewnym czasie te same dziewczynki na nowo bawiły się opaską, ks. Kochański powiedział: "Oddaj tę szmatkę". Dziewczynka przyniosła księdzu opaskę, a ksiądz polecił jej zgłosić się po nią po lekcji religii."

Ksiądz Kochański, wspomniany w powyższym cytacie, to sam autor książki. Dalszy ciąg wyglądał następująco: Wiadomość o incydencie doszła do uszu kierownika szkoły, później została zawiadomiona policja, która przybyła, aby aresztować księdza. Doszło do wzburzenia społeczeństwa Tykocina, nastawionego w większości narodowo, opozycyjnie do władzy państwowej. Doszło do zamieszek i tylko przysłowiowa iskra dzieliła zgromadzony tłum od wybuchu. Ja pierwszy raz o tych wydarzeniach przeczytałem studiując jeden z tomów zawierających przedwojenną publicystykę Józefa Mackiewicza. Mam wrażenie, że dziś niewielu mieszkańców Tykocina wie, że podobne zamieszki miały miejsce. Pamiątką po nich jest proporczyk wiszący przy wejściu do kościoła świętej Trójcy.


Po dokładną opowieść co wtedy właściwie się stało odsyłam do relacji z pierwszej ręki w książce.

ks. Antoni Kochański
"526 lat dziejów miasta Tykocina na tle historii Polski"
2010

środa, 24 października 2012

Obrazki z Seulu

Czasu na przygotowania nie miałem wiele, od kiedy dowiedziałem się, że lecę. A mimo to, jak zwykle przed podróżą, chciałem dowiedzieć się czegoś więcej o miejscu, do którego się udaję. Mogłem skorzystać z czeluści internetu, ale na to, jak już pisałem nie miałem czasu, a poza tym książka pachnąca farbą drukarską pozostaje na dłużej, stając się po czasie pamiątką z podróży. Wykonałem telefon do lokalnej księgarni zajmującej się sprzedażą wydawnictw turystycznych. Zgodnie z przewidywaniami dowiedziałem się, że najprawdopodobniej przewodnika po Korei w języku polskim nie dostanę. W warszawskiej księgarni sprzedającej wydawnictwa angielskojęzyczne Lonely Planet przewodnika po Korei również nie było akurat w sprzedaży. Nie było też w innych placówkach tej sieci. Trudno, pomyślałem, kupię sobie na miejscu.

We Frankfurcie na lotnisku zrobiłem rundę po księgarniach. Jeden terminal, cztery świetnie wyposażone punkty, we wszystkich stoisko z półkami uginającymi się pod przewodnikami Lonely Planet. (Na Okęciu takiej ze świeczką szukać.) Akurat tego o Korei nie było. Dopiero w piątej (gdy już traciłem nadzieję) natrafiłem na ten jeden, jedyny egzemplarz.

W samolocie lekturze przewodnika towarzyszyła muzyka klasyków jazzu. (Bardzo lubię dalekowschodnie linie).
***
Na lotnisku Incheon pod Seulem byłem po południu, mimo, że w Europie zaczynał się dopiero poranek. Tę różnicę czasu odczułem namacalnie po raz pierwszy po obiedzie, gdy z niewytłumaczalnych przyczyn po prostu zasnąłem snem głębokim. Ale najpierw na lotnisku podszedłem do stoiska organizatora konferencji, dostałem bilet na autobus, wsiadłem i dojechałem do hotelu. Moja komórka nie logowała się do żadnej z sieci. W Korei, posiadającej obok Japonii najnowocześniejszą sieć telekomunikacyjną na świecie, telefon bez opcji pracy w trybie 3G jest bezużyteczny. Po krótkiej aklimatyzacji w pokoju hotelowym udałem się na obiad. Mieszkałem w Seulu, w dzielnicy Gangnam, rozciągającej się na południowym brzegu rzeki Han. Na horyzoncie widziałem góry, najbliższe otoczenie stanowiła szeroka jezdnia (4 pasy w jedną stronę) i wysokie budynki, niektóre o bardzo ciekawej architekturze.




Było dość ciepło (specyficzna cecha tegorocznej jesieni), jednakże klimat podobny do naszego, polskiego. Postanowiłem spróbować czegoś lokalnego, wybrałem więc pierwszą lepszą knajpkę, w której siedziały koreańskie pary i większe grupki osób.
Na ścianie wisiało menu, w kompletnie niezrozumiałym dla mnie języku. Wskazałem palcem na cenę (wybrałem najtańszą potrawę), kelnerka pokazała mi zestaw, który akurat niosła do jednego z sąsiednich stolików. Kiwnąłem głową na znak zgody. Za chwilę mój stół dekorowały dania, jak widać na załączonym obrazku poniżej.

Długa metalowa łyżka (do ryżu i zupy) oraz metalowe pałeczki to spuścizna królewskiej dynastii Joseon, panującej w Korei w latach 1392 - 1909. Królowie tej dynastii zaczęli używać srebrnych naczyń w obawie przed trucizną, która miała być widoczna na srebrze. Zwyczaj ten przetransponowany do niższych warstw społeczeństwa zaowocował masowym używaniem metalowych utensyliów.

Po chwili kelnerka przyniosła gorącą, jeszcze bulgoczącą zupę i poprosiła o włożenie do niej szczypioru, cebuli w płatach, zielonej, długiej (wcale nie ostrej) papryki, brązowej pasty i czerwonego sosu widocznego na małym spodku. Warzywa lekko zmiękły, czerwony sos nadał zupie ostry smak. Pływały w niej różnego rodzaju kawałki mięsa chudego, tłustego, a także małe kiszeczki wypełnione podrobami. Pyszne to było, nie powiem, a na dodatek bardzo rozgrzewające. Na dwóch talerzykach pozostały warzywa na zimno w czerwonym ostrym, choć lekko kwaśnym sosie. To tradycyjne koreańskie kimchi, czyli warzywa kiszone na dalekowschodni tradycyjny sposób, zapewniający zimą witaminy. Trafiłem akurat na kimchi z kapusty pekińskiej, chyba najpowszechniejszą postać tej potrawy i inne warzywo o nieustalonej dla mnie nazwie.  Później wielokrotnie jadłem kimchi, w różnej postaci, włącznie z rzodkwią na bardzo ostro.


Okazało się, że trafiłem do baru oferującego potrawy z sundae, czyli świńskich bądź wołowych jelit, serwowanych na różne sposoby. Potrawą, którą zamówiłem była sundae guk, czyli zupa sundae.

***
Na mapce dołączonej do programu konferencji Global Smart SOC Initiative, której celem miało być pokazanie wpływu najnowszych technik IT na rozwój społeczeństwa, odnalazłem buddyjską świątynię Bong-Eun-Sa, która miała znajdować się naprzeciwko hotelu, w którym mieszkałem. Oczywiście udałem się tam po posiłku.



Świątynia została zbudowana w 794 roku, ponad 400 lat po tym, gdy chiński mnich Sundo popularyzował tę chińską ideę w północnokoreańskim królestwie Goguryeo. Idee buddyjskie zmieszały się z lokalnym szamanizmem, dając w efekcie koreańską wersję buddyzmu.

Wszedłem do wnętrza oddzielonego od świata zewnętrznego tylko dachem, powodującego zlewanie się świata zewnętrznego, pełnego zieleni z przedsionkiem świątyni. Z centralnej jej części, do której wejść można było po schodkach, rozświetlonej, słychać było medytacyjną muzykę, miarowe uderzenia, jakby patykiem o patyk i zawodzący śpiew intonującego modlitwę.



Buddyzm wywierał swój wpływ na kulturę Korei przez ponad 1000 lat, choć później zaczął ustępować pola konfucjanizmowi, a mnisi buddyjscy wraz ze swymi świątyniami byli spychani w trudno dostępne rejony górskie. Ostatnie 300 lat historii Korei to także wyraźny wpływ chrześcijaństwa. Krzyże widziałem podczas swego pobytu kilkukrotnie, czy to podczas oglądania krajobrazu za oknem szkoły, którą wraz z wycieczką odwiedziliśmy, czy z okna autokaru, czy też podczas wizyty w Narodowym Szpitalu Uniwersyteckim w Seulu.




***
Kolejnego dnia miała miejsce wycieczka autokarowa w ramach konferencji. Najciekawszym z mojego punktu widzenia było Narodowe Muzeum Podatku (National Tax Museum).


Muzeum zostało stworzone w celach edukacyjnych: pokazania, jak pozytywny wpływ na rozwój społeczeństwa ma płacenie podatków. W pełni multimedialna prezentacja, wzbogacona o eksponaty historyczne pokazujące rozwój opodatkowania w okresach poszczególnych królestw Korei, którego punktem szczytowym było stworzenie koreańskiego systemu podatkowego w latach 60-ych XX wieku, mającego służyć odbudowie Korei po wojnie koreańskiej początku lat 50-ych ubiegłego stulecia była bardzo ciekawa. Interesującą jej częścią było również pokazanie rozwoju koreańskiej myśli ekonomicznej, której początki sięgają, jak zaznaczyli autorzy wystawy wieku XV, zestawiając jej autora (nazwiska niestety nie przytoczę, gdyż pisane było literami koreańskiego alfabetu hangeul) z prekursorem europejskiej myśli ekonomicznej Adamem Smithem, działającym dopiero w wieku XVIII. (Efekty rozwoju Korei można dziś obserwować dookoła. Kraj posiadający dużą gęstość zaludnienia (49 mln mieszkańców) posiada sprawny system komunikacyjny, otoczenie sprawia estetyczne wrażenie, a dżungle wielkomiejskich wieżowców przeplatane są urokliwymi miejscami pełnymi zieleni.) Kluczowym punktem tej części ekspozycji było zwrócenie uwagi na czynniki determinujące sprawiedliwe i efektywne opodatkowanie. Mam wrażenie, że tego typu muzeum w Polsce nie spotkałoby się z entuzjazmem społeczeństwa. Z drugiej strony nie byłby to powód do zdziwienia, biorąc pod uwagę stopień nieefektywności wydawania podatków w naszym kraju.
***
Za każdym razem, gdy miałem okazję spaceru po okolicy hotelu, czy też National Tax Museum widziałem wiele kafejek, niektórych należących do sieci, których nie widziałem nigdy w Europie. Gdy chciałem kupić zieloną herbatę, musiałem się sporo natrudzić bo w marketach 7/11 lub innych lokalnych dominowała kawa, a herbata - zdarzyło się parę opakowań instant. Przekonałem się jednak, że Koreańczycy nie parzą pysznej kawy (przynajmniej ja takiej nie piłem), natomiast w jakiej kafejce bym nie był, wszędzie mogłem włączyć laptopa, aby połączyć się darmowo z lokalną siecią wifi.


***
Chciałbym jeszcze powiedzieć co nieco o kulinariach, ale tu należy się przerywnik na kibelki. Pierwszy raz taki zobaczyłem w hotelu, później podobne widziałem w muzeum i w restauracjach. Kibelki elektryczne. Szczytem techniki mogły się wydawać samoczyszczące deskę sedesową kibelki na stacjach benzynowych w Niemczech. Ale kibelki z podgrzewaną deską i wieloma innymi funkcjami, podłączone do gniazdka elektrycznego, są jednak lata świetlne przed Europą.


***
Zanim zacznę kontynuację opowieści o kulinariach, mały przerywnik po poprzedniej części. Jak to w Azji, ulice Seulu pełne są miejsc, w których różnego rodzaju handel odbywa się wprost z ulicy. I nikogo to nie razi, jak u nas. Moim zdaniem ma wiele uroku. Często przy ulicach widać wręcz mini markety branżowe.





 ***
Ostatniego dnia pobytu w Korei miałem okazję zakosztować prawdziwego festiwalu specyfików lokalnej kuchni. Dzień wcześniej wieczorem zamówiłem kimchi jjigae, czyli gulasz z kimchi, wprawiając się w zachwyt nad koreańskimi smakami. Dlatego też srodze się zawiodłem dnia następnego, gdy w porze lunchu spróbowałem yukhoe, czyli surowej wołowiny. Yukhoe może mieć wiele różnych postaci, o czym przekonałem się tego samego dnia wieczorem próbując tego specyfiku w postaci przystawki z surowymi warzywami. Jednak w porze lunchu dostałem miskę niezbyt ciepłego ryżu, na którym leżała zmielona świeża wołowina i surowe jajka. (W Korei wiedzą, jak produkować jajka bez salmonelli.) Do tego wszystkiego miałem zabrać się w podobny sposób, jak do naszego tatara, czyli wymieszać wszytko z dodatkiem innych specjałów, jak różne kiełki, czy inne morskie trawy i przyprawy. Nie było to szczególnie dobre, a już o mdłości przyprawiała mnie zupa miso z fasoli.

Za to wieczorem zaproszony do koreańskiej tradycyjnej restauracji na hanjeongsik, czyli kolację po koreańsku, przeżyłem prawdziwą ucztę dla podniebienia.



Nie zrobił na mnie wrażenia gwang-eohoe, czyli surowy halibut z wasabi, bo takiego specjału można spróbować i w Polsce.


Było kimchi w różnych odmianach, bossam (wieprzowina gotowana na parze zawijana w formie kanapki z kimchi, kapustą i sałatą, czy też saengseongui, czyli ryba z grilla.



Największe wrażenie zrobiła na mnie potrawa o wdzięcznej nazwie naengmyeon, czyli makaron gryczany w zimnym rosole. W wersji, którą z ukontentowaniem się raczyłem, w chłodniku pływało jeszcze jajeczko, ogórek i plasterek wieprzowiny.


Wyprawa egzotyczna mieszcząca w sobie elementy historii, religii, przemysłu, techniki i kuchni była niezwykle inspirująca i naładowała me akumulatory na długo.