sobota, 5 września 2020

Stadniki, parafia Ostrożany, rok 1883, zbrodnia w białych rękawiczkach dokonana?

Powracam do XIX-wiecznych artykułów z tygodnika Gazeta Świąteczna. Jest to doskonałe źródło do poznawania stosunków panujących w miastach, miasteczkach i wsiach naszego kraju pod zaborem rosyjskim. Wielokrotnie natknąć się można na korespondencje dotyczące okolic najbliższych, leżących na Podlasiu. I nie zawsze są to teksty budujące.

W numerze 44 z roku 1883 napisano:

"Listy do Gazety Świątecznej.

Z powiatu  Bielskiego guberni Grodzieńskiej.

Treść: Wyrok sądu gminnego.-Otrucie kobiety i dziecka.

We wsi Stadnikach gminy Narojskiej było dwóch braci: jeden z nich objął gospodarstwo po śmierci ojca, a po jego znów śmierci została na gospodarstwie żona i dwóch synów nieletnich; co do drugiego brata, ten do wojska był wzięty. Kiedy powrócił z wojska i nie zastał przy życiu brata, odebrał on samowolnie wspólną ojcowiznę, i wdowę z synami z gospodarstwa odpędził. Ukrzywdzona tak okrutnie niewiasta udała się ze skargą do sądu gminnego, sąd zaś przyznał gospodarstwo na wyłączny pożytek brata mężowskiego - żołnierza, a co do wdowy i dzieci, przeznaczył im ordynarję na utrzymanie. Chociaż ta ordynarja była bardzo mizerna, to jednak wyrok sądu był ostateczny i prawo do zaskarżenia wyżej już nie służyło. Poprzestała na tem wdowa za siebie i dzieci, a tylko chodziło jej o to, żeby zawyrokowanie gminy jak najśpieszniej przyszło do skutku. Schodziło z tem jakoś, brat mężowski nic jej nie dawał, więc też strapiona wdowa udała się z zażaleniem do wójta (tam się nazywa "starszyzna"), a kiedy i to nie skutkowało, zamierzała udać się do pośrednika (to samo, co u nas komisarz). Stało się tak jednak, że sołtys miejscowy (zwany inaczej "starostą") miał ją ciągle na oku i nie pozwalał wydalać się ze wsi, odpowiadając za każdym razem, że taki ma nakaz z gminy - od starszyzny. Tak upłynęło parę miesięcy. Pewnego razu jeden z życzliwych dla wdowy gospodarzy zapytywał brata po nieboszczyku jej mężu - owego żołnierza, czemu zgodnie z wyrokiem sądu gminnego nie postępuje i nie wydaje ordynarji dla swej bratowej z dziećmi? Otrzymał taką odpowiedź na to: "pierwej ona zadrze nogi (to znaczy umrze), niż się ordynarji doczeka." Trzeciego dnia po tej rozmowie tak się zdarzyło: Niewiasta owa ugotowała dla siebie i dzieci garczek kartofli. Miało to starczyć na cały dzień, bo we żniwa niema czasu gotować śniadanie i obiad oddzielnie. Po śniadaniu poszła z dziećmi dla zarobku na pole, izby zaś swojej nie zamknęła na kłódkę, jeno jak zwykle - na klamkę. Kiedy nadeszło południe, przyszli wszyscy troje na obiad, ale za pierwszą łyżką poczuła matka jakiś smak nieznośny w kartoflach, jedną zaś łyżkę zjadł był już i starszy synek. Młodszemu matka nie dała jeść, bo się domyślała zatrucia kartofli i pobiegła czemprędzej do sąsiadów, niosąc ze sobą garczek. Sąsiedzi pokiwali na to głowami i dali jej mleka zsiadłego, które w niektórych razach jest skuteczne przeciw zatruciu, a potem dostała i proszku na zrzucenie. Ratowała się biedactwo jak mogła przy pomocy sąsiadów, ale zapomniała biedna kobieta o synku starszym: to też ten następnej nocy zakończył życie, ona zaś mimo ratunku umarła szóstego dnia. Ciała tych nieszczęśliwych matki i syna sczerniały po śmierci, a kartofle z garczkiem zatrzymali w całości sąsiedzi do zjazdu sądu na śledztwo. Przybył do wsi następnie lekarz powiatowy, pruli wnętrzności zmarłych i w kartoflach doświadczenie czynili: pokazało się, że i kartofle były zatrute, i matka z synem od zatrucia poumierali. Śledztwo się toczy obecnie dla odkrycia truciciela, jakkolwiek to rzecz nie łatwa, w Bogu jednak nadzieja. Tyle mamy przykładów, że zły człowiek układa jak najtajemniej zamiary swoje, a jednak  - nie prawda: jak oliwa nigdy nie da się zmieszać z wodą i na wierzch występuje, tak i zbrodniarz zawsze się wyda. Nie w ten to w inny sposób, a wykrycie nastąpi. Drugiego synka po zmarłej wziął do siebie rodzony jej brat Franciszek Baltaziuk. Po zniesieniu poddaństwa był on najpierw na starszyznę obrany, znany jest z uczciwości, i chociaż prosty chłop, ma jednak szacunek u wszystkich. Z jego też opowiadania spisałem całe powyższe nieszczęście.
Smutne to rzeczy, że takie straszne wypadki dzieją się u nas po gminach! Czyja w tem wina? Toć to rzecz łatwa do zrozumienia, że gdyby sprawa nieboszczki została rozwiązana inaczej, albo dopilnowano przynajmniej wykonania wyroku sądu gminnego bez pobłażania, toby tego nie było. Pobłażliwość wszystko to robi, a gmina sama temu jest winna, że mając prawo wybierania zarządu swego i członków do sądu, mało się zastanawia kogo wybiera. Gdyby ogólne dobro było na myśli u wszystkich, mielibyśmy w gminie porządek i wykonanie wszelkich postanowień i uchwał, jak tego wymaga ustawa gminna i słuszność. W.Z." 





Nie wiadomo, jak potoczyła się sprawa sądowa i czy ukarano winnego śmierci dwóch osób. Nie znalazłem innych wzmianek prasowych na temat zbrodni w Stadnikach. Czy sprawcą był szwagier, który wrócił z wojska? Taka myśl nasuwa się po lekturze artykułu.

Postanowiłem ustalić, jak nazywały się matka i jej syn, którzy padli ofiarą otrucia. Należało odnaleźć metryki zgonu matki i syna w roku 1883 lub wcześniej. Zgon musiał nastąpić w Stadnikach, a nazwisko panieńskie matki musiało brzmieć Baltaziuk. Poza tym logiczne wydawało się, że oba zgony musiały nastąpić w czasie, gdy w naszej części świata odbywają się żniwa, czyli między czerwcem, a sierpniem.

W księgach zgonów parafii rzymskokatolickiej w Ostrożanach, do której  Stadniki należały w roku 1883 znalazłem obie metryki.

Akt zgonu nr 70 informuje, że 26 sierpnia 1883 roku w Stadnikach zmarł od otrucia 10-letni Jan Ciesliński, syn Stefana Cieślińskiego i Julianny Cieślińskiej z Baltaziuków, małżonków ślubnych.

Akt kolejny pod numerem 71 przynosi informację o zgonie matki. 26 sierpnia 1883 roku w Stadnikach zmarła od otrucia 50-letnia Julianna Cieślińska, wdowa po Stefanie Cieślińskim, pozostawiając syna Hiacynta (Jacentego). Oba pogrzeby odbyły się 31 sierpnia 1883 roku na cmentarzu parafialnym w Ostrożanach.


Jedyna rozbieżność między metrykami zgonów a artykułem to daty zgonów. Według artykułu bowiem matka zmarła 5 dni po swym synu. Metryki zgonu mówią o zgonie tego samego dnia. W Stadnikach i dziś występują nazwiska Cieśliński oraz Baltaziuk. Czy pamięć o wydarzeniu sprzed 137 lat przetrwała w pamięci ludzkiej?

niedziela, 30 sierpnia 2020

Dzierżawa folwarku Klepacze. Konflikt Jauryka z Grzymałłą

W Archiwum Państwowym w Białymstoku w zbiorze "Kamera Wojny i Domen w Białymstoku" zachowała się bogata dokumentacja z czasów zaboru pruskiego (1795-1807). Można w nim znaleźć sporo jednostek archiwalnych dotyczących wsi Klepacze. Większość pisana była dość trudnym do odczytania odręcznym pismem w języku niemieckim, ale znajdują się w nim również dość ciekawe dokumenty spisane w języku polskim.

Wśród nich na uwagę zasługują dokumenty dotyczące dzierżawy folwarku Klepacze, podlegającego jako majątek państwowy Amtowi Ekonomicznemu w Surażu.

W sierpniu 1800 roku  amtman Jan Frydrych Jauryk, jako pełnomocnik króla pruskiego, podpisał w Zawykach umowę dzierżawy folwarku Klepacze wraz z należącymi do niego wsiami i powinnością poddanych ze wsi Klepacze, Hryniewicze i Oliszki, szlachetnie urodzonemu Grzymalle na jeden rok, od 1 czerwca 1800 roku.

Dzierżawa była przedłużana na kolejne lata, choć pomiędzy Jaurykiem, amtmanem suraskim, a Grzymałłą dochodziło do spięć, aż w roku 1804 wybuchł otwarty konflikt, o czym świadczą pisma wysyłane przez tego drugiego do króla pruskiego. Poza jednostronnym opisem konfliktu (nie znam treści pism wysyłanych przez Jaureka) w pismach Grzymałły pojawiają się inne osoby zamieszkujące na początku XIX wieku w Klepaczach i okolicach. Stanowią one barwne tło toczącego się konfliktu. Oto ich nazwiska:

 Dytlof (Detlof, Ditlof) - urzędnik Kamery Wojny i Domen w Białymstoku,
Jan Frydrych Jauryk (Jaurek, Jawrek) - urzędnik Amtu ekonomicznego w Surażu, zamieszkały w Zawykach,
Jan Grzymała (Grzymałła) - szlachetnie urodzony dzierżawca folwarku Klepacze, żonaty, czworo dzieci,
Hirtz Mordechowicz - Żyd zamieszkały w Zawadach koło Białegostoku, dzierżawca karczem w Oliszkach i w Klepaczach oraz młyna w Klepaczach,
Budziszewski - poprzedni dzierżawca folwarku klepackiego,
Szysler (Schisler) - szwagier Jauryka z Białegostoku,
Grzegorz Rudkowski - chłop z Hryniewicz,
Józef Rudkowski - chłop z Hryniewicz,
Bartłomiej Wysocki - wójt Klepacz,
Mikołaj Cimoszuk, Franciszek Cimoszuk - chłopi z Klepacz, bracia.

Konflikt ujrzał światło dzienne w czerwcu 1804 roku.

Jan Grzymałła podnosił w swych pismach do króla pruskiego następujące zarzuty wobec Jana Frydrycha Jauryka:

1) Wypowiedzenie umowy na dzierżawę folwarku klepackiego z dniem 1 czerwca 1804 roku mimo rezolucji króla pruskiego z 16 kwietnia 1804 roku, mówiącej prawdopodobnie o tym, że konflikt między Jaurykiem, a Grzymałłą, ma rozstrzygnąć JP Dytlof z Kamery Wojny i Domen w Białymstoku (nie znam jej treści).

2) Przetrzymywanie przez Jauryka kontraktu na dzierżawę Klepacz do momentu uregulowania rzekomych zaległości płatniczych przez Grzymałłę. Wynikiem tego działania było odnowienie kontraktu na dzierżawę karczem w Klepaczach i w Oliszkach przez Żyda Hirtza Mordechowicza, który według Grzymałły zalegał mu z opłatami za czerwiec 1800 roku. Hirtz Mordechowicz dzierżawił bowiem karczmy i młyn za poprzedniego dzierżawcy folwarku, niejakiego Budziszewskiego, ale dochody z nich czerpał jeszcze przez cały czerwiec 1800 roku, gdy dzierżawcą fowarku został już Grzymałła.

3) Oszukiwanie Grzymałły w sprawie odzyskania należności od Żyda Hirtza Mordechowicza. Jan Grzymałła zwrócił się bowiem do Jauryka o to, aby ten zabronił Mordechowiczowi odbierać długi od chłopów z Klepacz do momentu uregulowania zaległości wobec Grzymałły. Jauryk miał odpowiedzieć, że nie wyda takiego zakazu, ale obiecał Grzymalle zwrot należności od Mordechowicza po sprzedaży należącego do niego drewna. Jednak drewno to Jauryk przy pomocy wójta Bartłomieja Wysockiego zawiózł do swego szwagra Szyslera w Białymstoku.

4) Oszukiwanie Grzymałły na cenach za żyto. Według kontraktu dzierżawnego Grzymałła był bowiem zobowiązany do dostarczania żyta do magazynu królewskiego w Białymstoku. Jednak na prośbę Jauryka miał sprzedać również część żyta jego szwagrowi Szyslerowi, który wystawił za nie rachunek na rzecz magazynu królewskiego. Podobnie, rachunki za żyto na rzecz magazynu królewskiego, Jauryk wystawiał Grzymalle za dostawy do swej posiadłości w Zawykach.

5) Zwolnienie Grzegorza Rudkowskiego z Hryniewicz z odrabiania pańszczyzny na rzecz folwarku klepackiego, mimo, że zalegał kilkadziesiąt dni powinności. Grzegorz Rudkowski na domiar wszystkiego dołączył swój grunt do posesji Józefa Rudkowskiego z tej samej wsi, a izbę swą sprzedał.

6) Zwolnienie Mikołaja Cimoszuka z obowiązku pańszczyzny wobec folwarku klepackiego. Mikołaj Cimoszuk mieszkał w jednej izbie z bratem Franciszkiem w Klepaczach, jednak prowadził oddzielne gospodarstwo.

Z listów Grzymałły wynika, że postępowanie Jauryka wobec niego spowodowane było zaległościami w opłatach jeszcze za rok 1803 wobec amtu suraskiego. 

Konflikt między Jaurykiem, a Grzymałłą miał rozstrzygnąć Dytlof z Kamery Wojny i Domen w Białymstoku, jednak wobec przedłużającego się rozstrzygnięcia sprawy i wypowiedzenia umowy dzierżawy przez Jauryka, Jan Grzymałła zdecydował się napisać do króla pruskiego z prośbą o odnowienie dzierżawy folwarku Klepacze na kolejny rok.

Wydaje się, że sprawa została załatwiona pomyślnie dla Grzymałły, gdyż 20 kwietnia 1805 roku wysłał on kolejny list do króla z potwierdzeniem wpłacenia zaległych opłat amtmanowi Jaurykowi i z prośbą o kolejny kontrakt na dzierżawę folwarku Klepacze.

Czy od 1 czerwca 1805 roku Grzymałła nadal dzierżawił folwark Klepacze? Nie wiadomo. Nie odnalazłem dalszych dokumentów w tej sprawie. 



dwie pierwsze strony kontraktu na dzierżawę folwarku Klepacze z 1800 roku



pierwsza strona listu Jana Grzymałły do króla pruskiego z czerwca 1804 roku.

niedziela, 23 sierpnia 2020

Wakacje w Piaskach

Tegoroczny urlop postanowiliśmy spędzić nad Bałtykiem. Pierwotnie, nasze plany wakacyjne były zupełnie inne, ale wybuch pandemii spowodował radykalną ich zmianę. Miały być góry, a zamiast tego wybieraliśmy się nad morze.

Tym razem celem naszych wakacyjnych wojaży była wioska Piaski, położona na Mierzei Wiślanej. Nie lubimy zatłoczonych kurortów, a miejsce położone wśród lasów, niespełna 3 km od granicy z Obwodem Kaliningradzkim wydawało się idealnym wyborem.

Piaski zwane niegdyś Nową Karczmą od 1991 roku stanowią formalnie część Krynicy Morskiej. Na szczęście oddzielone są od tego popularnego kurortu około 10-kilometrowym pasem lasu, co sprawia, że można je nazwać lokalnym końcem świata. Pierwotna niemiecka nazwa Neukrug nawiązywała do karczmy istniejącej tutaj przynajmniej od 1429 roku, gdy niejaki karczmarz Hannos otrzymał od komtura krzyżackiego Henryka Holta przywilej na nią.

Domy w Piaskach rozłożone są wzdłuż dwóch głównych ulic Paskowej i Słonecznej.  Jest tu kilka obiektów gastronomicznych, dwa sklepy, kiosk z piekarnią czynną do godziny 14.00 w dni powszednie, kilka wędzarni, kawiarnia z tarasem malowniczo położonym nad otoczonym sitowiem brzegiem Zalewu Wiślanego, kościół i niewielki port. Turystów niewielu, a w czasie, gdy tam przyjechaliśmy zdarzało nam się plażować zupełnie samotnie bez obecności ludzi w zasięgu wzroku.

Bliskości granicy z Obwodem Kaliningradzkim nie odczuwa się w ogóle. Krążą co prawda opowieści o śmiałkach przekraczających granicę morzem i powracających po kilku dniach w klapkach przez Kaliningrad, ale ile w tym chęci wywołania sensacji a ile prawdy? Podeszliśmy plażą pod siatkę oznaczającą linię graniczną. Za siatką piasek nietknięty stopą ludzką. Na wydmach gdzieniegdzie można spotkać pogranicznika z lornetką, a pod siatką, zdarza się, turyści robią sobie foty.



W restauracji "Smaki morza" o godzinie 16.00 trudno znaleźć wolne miejsce. Nietypowa to zresztą restauracja. Jeszcze 15 lat temu serwowano tu obiady domowe w ogrodzie przy willi. Dziś miejsce to jest rozbudowane o taras i pomieszczenie na piętrze, obiady nadal są jednak typowo domowe z porcjami, którymi nie sposób się nie najeść. Króluje sandacz, najbardziej popularna ryba w Piaskach, ale niezwykle smaczne są i olbrzymie gołąbki. Czasami w menu pojawia się surówka z kalarepki i niezwykle oryginalna, lecz równie smaczna surówka z kalafiora. "Smaki morza" to nie tylko restauracja. Trafiają tu również młode dziewczyny, aby móc pomieszkać w pokoju, w którym Joanna Chmielewska pisała swoje książki. Autorka popularnych powieści przez około 30 lat przyjeżdżała co roku do Piasków na kilka miesięcy i wynajmowała ten sam pokój u państwa Waldemara i Jagody Gotkowskich, gdzie korzystała z weny literackiej. Pozostała po niej opinia bardzo sympatycznej i dobrej osoby. Książki Chmielewskiej czytałem zachłannie w ogólniaku, ale ciekawie było posłuchać opowieści o tym na przykład, jak wychodziła ze swego pokoju i pytała "Jeśli ktoś wyszedł, to jak można go określić? Wyjdźnięty?" W Piaskach jest ulica Joanny Chmielewskiej oraz ścieżka poświęcona pisarce. W Krynicy Morskiej, dokąd wybraliśmy się któregoś dnia rowerami, na lokalnym targu taniej książki nie można było dostać książek Chmielewskiej. A nie byliśmy jednymi, którzy o nie pytali.




Jak na pyszne obiady domowe to do "Smaków morza", jak na coś ekskluzywnego do do dobrej restauracji "Fours winds" na zupę rybną z pierożkami śledziowymi, troć w sosie rakowym i lokalnie warzone pyszne piwo. Po świeże bułeczki i pyszne kokosanki do piekarni "Raszczyk". Przetwory rybne kupujemy  u pani Lidki.

- Teraz już się rzadko rybaczy w Zalewie Wiślanym. Nie to co kiedyś. Ale mam sandacza w zalewie octowej, płotkę, sandacza w słodko-kwaśnym sosie. A jutro zapraszam na leczo z leszcza. 

W Piaskach są wszystkie dodatki, które można sobie wymarzyć do urlopu spędzanego na plaży i nie ma dodatków niepotrzebnych.



Czy są w Piaskach jakieś ślady przeszłości sprzed 1945 roku? Tak. Pozostałości cmentarza. Na portalach internetowych można znaleźć informacje o tym, że są to pozostałości po cmentarzu mennonickim. Mam wątpliwości. Gdzie w takim razie znajdował się cmentarz ewangelicki? W Błotach Karwieńskich odwiedzanych kilka lat temu, cmentarz opisywany jako mennonicki okazał się być cmentarzem ewangelickim. 

Tak więc ja mam wątpliwości i myślę, że są to pozostałości cmentarza ewangelickiego. Znajdują się u wschodniego krańca wsi, na wzgórzu tuż przy drodze równoległej do brzegu Zalewu Wiślanego. Teren jest ogrodzony, a jego część zagospodarowana przez kościół katolicki. Jednak miejsce, gdzie odnaleźć można pozostałości nagrobków jest całkowicie zarośnięte trawą i chwastami.




Odnalazłem jedynie trzy nagrobki, na których można próbować odczytać inskrypcje.




Erna Lomner 1925-1943





Emil W..ll 1901-?



August Melhn 1856-1907. 

U drugiego, zachodniego krańca wsi stoi kościół Matki Bożej Gwiazdy Morza. Budynek kościoła powstał w latach 90-ych XX wieku. Może nie byłoby nic w nim szczególnego, gdyby nie oryginalny wystrój artystyczny wnętrza z pięknymi witrażami przedstawiającymi łodzie rybacki, ryby i inne stworzenia morskie.

 





Okazuje się, że zaprojektował je Jerzy Skąpski, artysta, którego dzieła znajdują się na Azorach, w Rosji, Szwecji i we Francji. W Białymstoku możemy je oglądać w dwóch kościołach: Najświętszej Maryi Panny Matki Kościoła przy ulicy Pogodnej i w kościele pod wezwaniem św. Jadwigi przy ulicy Popiełuszki. 

Interesowało nas, jaki jest stosunek mieszkańców do przekopu Mierzei Wiślanej. W jednym z lokalnych sklepów zauważyliśmy taki eksponat:




W porcie w Krynicy Morskiej  natomiast taki transparent:


W sklepach z pamiątkami takie oto cuda:


Zapytaliśmy jedną z właścicielek lokalnego biznesu o to, co ludzie sądzą:

- W większości ludzie są przeciwni. Są tacy oczywiście, którzy są za.
- Ale dlaczego niektórzy są za?
- Może wietrzą w przekopie jakiś interes dla siebie?
- A ci co są przeciwko? 
- Chyba boją się o to, jak przekop wpłynie na turystykę. Zalew jest płytki, trzeba go pogłębić, aby cokolwiek większego mogło nim płynąć. W Elblągu póki co jakiegoś przemysłu wielkiego nie ma. Co miałoby być wożone tymi statkami? A ekosystem w dużej mierze zostanie zniszczony. No chyba, że za jakiś czas rzeczywiście okaże się to strzałem w dziesiątkę.

Miejsce, gdzie byliśmy jest wciąż turystyczne. Ale na szczęście tylko trochę. Nie ma tam wszechobecnych budek z lodami, pamiątkami, goframi, lansu nadmorskiego. Korzystaliśmy więc na całego. Zachody słońca, morze las i wiatr....












niedziela, 21 czerwca 2020

Kuriozalny ślub w Zawadach

6 kwietnia 1884 roku w poczytnym tygodniku popularno-oświatowym "Gazeta Świąteczna", założonym przez Konrada Prószyńskiego, ukazał się artykuł o treści:

"Jak to jedna para dwa razy z sobą ślub brała

W parafji Zawadach w Łomżyńskiem pewnemu zamożnemu gospodarzowi umarła żona, z którą żył lat dwadzieścia. Widać była z dobrego gniazda i sama musiała być dobra, bo zaraz po owdowieniu gospodarz chciał się ożenić z siostrą nieboszczki, która też nie była od tego. Ale, przepisy kościelne każą, żeby ten, co po śmierci żony żeni się z jej siostrą, wziął na to dyspensę kościelną, o czem gospodarz ów nie wiedział, a może nie chciał długo czekać na ślub. Otóż przy dawaniu na zapowiedzi nie powiedział księdzu, że jego przyszła jest siostrą pierwszej żony. Po wyjściu zapowiedzi wzięli więc ślub. Ale cóż się stało? Oto, gdy ksiądz dowiedział się o owem powinowactwie, pana młodego z panną młodą, doniósł o tem władzy duchownej i ślub został uznany za nieważny. Małżonkowie musieli starać się o dyspensę; dopiero otrzymawszy ją, drugi raz do ołtarza przystąpili. Tak jedna i ta sama para, w jednym i  tym samym roku, dwa razy ślub brała."



Sprawdziłem istniejące duplikaty ksiąg zaślubionych i zmarłych z parafii Zawady i oto co w  nich znalazłem.

9 lutego 1863 roku we wsi kościelnej Zawady w przytomności świadków Rajmunda Żajkowskiego, lat 38 i Józefa Stypułkowskiego, lat 35, właścicieli cząstkowych ze Strękowa Niemocząc (obecnie Strękowa Góra), zawarto religijne małżeństwo między Aleksandrem Żajkowskim, kawalerem w wieku 32 lat, synem zmarłych Łukasza Żajkowskiego i Justyny ze Strękowskich, właścicieli cząstkowych w Strękowie Niemocząc, a Władysławą Marcelą Wądołowską, panną w wieku 23 lat, córką zmarłego Macieja Wądołowskiego i Anny z Targońskich, właścicieli cząstkowych z Targoń Wielkich.

Władysława Marcela Żajkowska z Wądołowskich zmarła prawie dokładnie 19 lat później o czym informuje odnaleziona metryka zgonu.

 12 lutego 1882 roku o godzinie 7 rano w Strękowej Górze zmarła Marcela Władysława Żajkowska, w wieku 40 lat, córka zmarłego Macieja Wądołowskiego i Anny z Targońskich, właścicieli cząstkowych z Targoni Wielkich, urodzona w Targoniach Wielkich, a zamieszkała w Strękowej Górze przy mężu, Aleksandrze Żajkowskim, którego pozostawiła wdowcem. Zgon zgłosili mąż i brat zmarłej - Aleksander Żajkowski i Franciszek Wądołowski.

Ślub o którym mowa w artykule odbył się we wsi kościelnej Zawady, 29 sierpnia 1882 roku. Na ślubnym kobiercu stanęli Aleksander Żajkowski, wdowiec po Marceli Wądołowskiej, zamieszkały na własnej części ziemi w Strękowej Górze, a urodzony we wsi Zajki, syn zmarłych Łukasza Żajkowskiego i Justyny ze Strękowskich, właścicieli cząstkowych w Strękowej Górze, liczący 51 lat oraz Justyna Klementyna Wądołowska, panna licząca 29 lat, córka zmarłego Macieja Wądołowskiego i Anny z Targońskich, właścicieli cząstkowych z Targoni Wielkich, tamże urodzona i zamieszkała przy matce. W akcie ślubu znajduje się informacja, że uwolnienie z wcześniej zawartego ślubu nastąpiło na podstawie pozwolenia Stolicy Apostolskiej z 24 maja 1882 roku za pośrednictwem Sejneńskiej Generalnej Konsystorii z 5 sierpnia 1882 roku, nr 797.



Powyższy artykuł i dokumenty metrykalne są ciekawym świadectwem, jak realizowano podobne przypadki zawierania małżeństw w przypadku braku dyspensy kościelnej. Opisany akt ślubu pomiędzy Aleksandrem Żajkowskim i Justyną Klementyną Wądołowską odnotowany jest w duplikatach ksiąg zaślubionych w parafii Zawady z 1882 roku tylko raz, co świadczy o tym, że podobne księgi duplikatów wytwarzano dopiero po zakończeniu roku. Ciekawe jest również to, w jaki sposób zniekształcano nazwiska i nazwy miejscowości a metrykach spisywanych po rosyjsku po 1867 roku. Wieś Zajki została zapisana jako Żajki, a nazwisko Zajkowski, jako Żajkowski.