środa, 17 sierpnia 2016

Śladami "Huzara"

Wspólne, coroczne wycieczki z Jurkiem śladami żołnierzy powojennego podziemia niepodległościowego stały się już tradycją. Tym razem pomysł trasy narodził się za sprawą ubiegłorocznej prezentacji Łukasza "Lubicz" Łapińskiego w ramach Przystanku Historia, organizowanego przez białostocki oddział IPNu. Prezentacja Łukasza skupiała się na genealogii Kazimierza Kamieńskiego ps. "Huzar", która została udokumentowana do czasów średniowiecznego osadnictwa w zachodniej części obecnego województwa podlaskiego. Była bardzo interesująca, wielowątkowa, czasy podziemia niepodległościowego nie zdominowały spotkania. Dodatkowy atut stanowił udział krewnego "Huzara".

W niedzielne, parne przedpołudnie wyruszyliśmy przez Sokoły i Nowe Piekuty do wsi Markowo Wólka. 8 stycznia 1919 roku urodził się tu Kazimierz Kamieński, w majątku matki Aleksandry ze Spaleńskich. Dziś Markowo Wólka to typowa dla zachodniego Podlasia wieś, nie przekształcona w letnisko dla mieszczuchów, jak to zdarza się z wymierającymi osadami ściany wschodniej. Wręcz przeciwnie, rolnictwo ma się dobrze, zapach obornika jest czymś naturalnym, a oznaczenia wielu gospodarstw wskazują na współpracę z wysokomazowiecką mleczarnią. Otwarte na oścież bramy wielu gospodarstw wskazywały na nieobecność mieszkańców. Wyjechali najprawdopodobniej do kościoła. Udało nam się mimo wszystko spotkać ludzi, którzy wskazali miejsce dawnego gospodarstwa Kamieńskich oraz opowiedzieli historię obławy UB na "Huzara", ostrzelania domu w którym miał przebywać, jak również wykrycia kapusia i jego dalszego niewesołego losu. Opowieść potwierdzała fakt wsparcia miejscowej ludności dla działań oddziału, dzięki pomocy której oddział "Huzara" mógł swobodnie działać aż do roku 1953.


Z Markowa Wólki pojechaliśmy do Hodyszewa. Chronologicznie, wzdłuż rozwijającej się nici życia "Huzara", który do tej nieodległej wsi, dziś sanktuarium, chodził do szkoły. Przy wąskiej szosie wprawne oko dojrzy przy kukurydzianym polu w zaroślach rozwalającą się drewnianą chatę z oryginalną słomianą strzechą, jakie trudno dziś już spotkać na Podlasiu. Rok, dwa lata i przestanie istnieć. Po chwili ujrzeliśmy Hodyszewo i z dala widoczną świątynię. Dla mnie Hodyszewo było o tyle ciekawe, że pozwalało spojrzeć na inną realizację architektoniczną autorstwa Oskara Sosnowskiego. Osoby przyzwyczajone do smukłej wieży białostockiego kościoła świętego Rocha i oryginalnego kształtu oraz świątynnego wzgórza przeżyją zdziwienie i jednocześnie podziw dla realizacji łączącej w sobie w bryle kościoła cerkiewną przeszłość Hodyszewa. Na jednym z przyciętych drzew akurat na gnieździe siedziały bociany. Z kościoła wychodzili ludzie po mszy, mieliśmy więc trochę czasu na jej zwiedzenie. Jak słusznie zauważył Jurek, sanktuarium często towarzyszy cudowne źródełko. Sporo ludzi przy Krynicy, jednak w parny, letni dzień chwila spędzona w sąsiedztwie chłodnej źródlanej wody była warta zachodu.


Z Hodyszewa mieliśmy jechać do Wysokiego Mazowieckiego, ale jeszcze w Markowie Wólce usłyszeliśmy, że warto zatrzymać się przy kościele w Nowych Piekutach, gdzie wystawiono pomnik poświęcony Kazimierzowi Kamieńskiemu. Nowe Piekuty leżały przy naszej trasie. Zatrzymaliśmy się na chwilę. Kościół wznosi się po lewej stronie drogi, a przy samej drodze stoi wspomniany pomnik.



Oryginalny napis nieco zatarty, ale wciąż czytelna jest część mówiąca o walce z okupantami najpierw hitlerowskim, a potem do roku 1953 z sowieckim. W części symbolicznej orzeł biały z koroną, twarz poległego żołnierza po prawej, z lewej wzniesiona w geście zwycięstwa dłoń, przewiązana niewolącym powrozem, a nad wszystkim wykuta w kamieniu wisząca postać Chrystusa na krzyżu.

Kolejnym, dłuższym przystankiem na trasie było Wysokie Mazowieckie. Kazimierz Kamieński uczył się w miejscowym Gimnazjum Handlowym, utworzonym w latach 30-ych (1 września 1936 nastąpiło uroczyste rozpoczęcie nauki w Gimnazjum Kupieckim, wcześniej przez 3 lata istniała tu koedukacyjna średnia szkoła handlowa). Szkoła nie miała swego stałego lokalu, często zmieniały się kolejne budynki, dlatego nie stawialiśmy sobie za cel odwiedzenie ich wszystkich.

Wysokie Mazowieckie z przeważającą nieciekawą architekturą powojenną nie jest zbyt popularnym miejscem weekendowych wycieczek, a przez to wiele miejsc zostało w nim jeszcze dla nas do odkrycia.

Już na początku, gdy zaparkowaliśmy ujrzeliśmy budynek świątyni, który bardzo przypominał dawne białostockie cerkwie garnizonowe z czasów rosyjskich. Stanęliśmy przy dawnej cerkwi unickiej zbudowanej w 1798 roku. Obecny wygląd zewnętrzny świątynia uzyskała w 1896 roku, po niemal stu latach od wybudowania, gdy dostawiono prostokątną nawę z wieżą. Wówczas po kasacie unii, była już świątynią prawosławną. Co ciekawe pierwotna, drewniana cerkiew prawosławna została w tym miejscu ufundowana jeszcze przez króla Zygmunta Augusta.


Nie szukaliśmy szkoły handlowej, pamiątka po jej początkach "sama rzuciła nam się w oczy", gdy szliśmy w stronę wysokomazowieckiego kościoła.

Świątynia katolicka z drugiej połowy XIX wieku i położony za nią cmentarz z wieloma starymi nagrobkami na pewno warte są wizyty. Niestety zastaliśmy kościół zamknięty. Mogliśmy więc tylko obejść ją dookoła. Przed świątynią minęliśmy ciekawą kapliczkę świętego Jana Nepomucena.



Na cmentarzu szczególną moją uwagę zwrócił nagrobek Natalii Kulberg, urodzonej w 1814 roku w Wyborgu. Jak to los rozrzuca ludzi po tej ziemi - pomyślałem odczytując nagrobną inskrypcję.


Pozostały nam do odkrycia trzy ostatnie miejsca, związane z ostatnim, powojennym okresem życia Kazimierza Kamieńskiego "Huzara".  A więc najpierw cmentarz w Poświętnym, gdzie wystawiono mu symboliczny nagrobek kilka lat temu. Szczątki "Huzara" do dziś nie zostały bowiem odnalezione.


Nieuchronnie zmierzaliśmy do Łap, gdzie odbył się przedostatni akt tragedii "Huzara". Po drodze jednak zajechaliśmy do wsi Kamieńskie Wiktory, jednego z dwóch gniazd rodowych Kamieńskich o przydomku Kruć. Tam od lata 1944 roku, gdy na ziemie polskie wkroczyła Armia Czerwona przez 9 kolejnych lat ukrywał się u swojej rodziny Kazimierz Kamieński. Wieś rolnicza, niewielka, prawdę mówiąc nie było na czym oka zawiesić.


Łapy. Proces pokazowy. Czy ktokolwiek mógł sobie wyobrazić, że droga rozpoczęta wstąpieniem przed II wojną światową do Szkoły Podchorążych Rezerwy w Grudziądzu doprowadzi Kazimierza Kamieńskiego do sali budynku parafii w Łapach? Zaczęło się dość typowo. Udział w kampanii wrześniowej w 9 Pułku Strzelców Konnych. Niewola niemiecka po bitwie od Kockiem, zamykającej kampanię wrześniową. Ucieczka i powrót w rodzinne strony, które znalazły się pod okupacją sowiecką. Działał w Batalionach Śmierci Strzelców Kresowych, a następnie w ZWZ, likwidując agentów NKWD i działaczy komunistycznych współpracujących z wrogiem. W czasie okupacji niemieckiej w AK, a po ponownym wkroczeniu Armii Czerwonej zmuszony do ukrywania się, jak wielu żołnierzy podziemia niepodległościowego, szczególnie aktywnych podczas pierwszej okupacji sowieckiej. Po zakończeniu działań wojennych uczestniczył w wielu akcjach przeciwko nowej władzy. Nie ujawnił się w 1947 roku. W maju tegoż roku podporządkował swój oddział kapitanowi Władysławowi Łukasiukowi "Młotowi" w ramach VI Brygady Wileńskiej. Po śmierci dowódcy w roku 1949 kontynuował działalność w ramach brygady. Nigdy nie został złapany w obławach organizowanych przez UB, działając na bardzo przychylnym oddziałowi terenie. Dopiero gdy bezpieka zmontowała fikcyjną V Komendę WiN, przeznaczoną do rozpracowania i wyłapania niedobitków podziemia niepodległościowego, aresztowany został w Warszawie w 1952 roku. Proces pokazowy w Łapach miał miejsce w dniach 24-26 marca 1953 roku. Na miejsce dowożono delegacje zakładów pracy w celach propagandowych. "Huzara" oraz trzech podkomendnych skazano na karę śmierci, trzy inne osoby za pomaganie partyzantom na kary długoletniego więzienia.



11 października 1953 roku został stracony w białostockim więzieniu, a miejsce pochówku do dziś nie jest znane.

poniedziałek, 8 sierpnia 2016

Wysłouch

Nie sposób nie trafić na prozę Franciszka Wysłoucha, gdy interesujemy się Polesiem. W ciągu ostatniego dziesięciolecia wpadły w moje ręce trzy zbiory opowiadań, spośród których "Echa Polesia" i "Opowiadania poleskie" zostały wydane jeszcze w Londynie, a tylko "Na ścieżkach Polesia" w Polsce. Autor urodził się 24 września 1896 roku w Pirkowiczach na Polesiu i w otoczeniu dworu kresowego spędził dzieciństwo. Kształcił się w kierunku malarstwa, a po zakończeniu pierwszej wojny światowej w Wyższej Szkole Wojskowej. Z zamiłowania jednak był myśliwym. Po II wojnie, jak wielu innych mieszkańców kresów trafił na emigrację do Anglii, gdzie odnalazł w sobie talent pisarski. Zmarł w roku 1978 i pochowany został na wimbledońskim cmentarzu w Londynie.

Wyobrażam sobie Franciszka, jako człowieka, który nasiąkł kulturą otoczenia kresowego dworu położonego wśród obcych statusem społecznym i wyznawaną wiarą Poleszuków, w krainie o dość egzotycznych warunkach geograficznych, wśród odciętych od świat błot i lasów, z zamiłowaniem moknącego wśród mokradeł, aby wypatrzeć tok głuszców lub cietrzewi. Człowieka który trafił do kraju, gdzie w menu króluje porridge, fish and chips i baked beans, po ulicach jeżdżą piętrowe czerwone autobusy, na rogach ulic stoją urokliwe angielskie budki telefoniczne, a policjanci noszą szykowne i eleganckie uniformy. Do kraju spokojnych pięknych okolic podmiejskich, z ładnie wystrzyżonymi ogródkami, pubami, gdzie w piątkowe wieczory spotykają się Anglicy obojga płci na pogawędkę przy pincie cidera. Gdzie jednak przybysze z największego kraju środkowej Europy noszą piętno kłopotliwego sojusznika z czasów wojny, który po jej zakończeniu stał się sojusznikiem jeszcze kłopotliwszym. Gdzie nie można z flintą zaczaić się na jarząbka wśród bagiennych kęp, gdzie Poleszuk nie częstował swojską kiełbasą, w której więcej było saletry i pieprzu niż mięsa. Gdzie po prostu nie było się u siebie.

Franciszek Wysłouch tworzył krótkie opowieści, które można by przyrównać do obrazów, co zapewne było pokłosiem nauki malarstwa w młodości. Wiele motywów powtarza się, ale każde opowiadanie jest wyjątkowe i niepowtarzalne.

Dominują opisy przyrody, w których wiele wspólnego znalazłbym z prozą Simony Kossak. Wysłouch pisze jednak z pozycji myśliwego i nawet gdy zachwyca się zwyczajami ptaków, otaczającą przyrodą, piętnuje bezmyślne i okrutne polowania na wydry,  nie do końca mnie przekonuje. Z pewnością miałem wśród przodków więcej zbieraczy roślin, czy też rybaków, których natura, jak słusznie zauważył autor jest jest całkowicie odmienna od rasowego myśliwego - aktywnego, a nie czekającego na zdobycz.

Byłbym jednak niesprawiedliwy, gdybym napisał, że hołd oddany wilkom, czy opisy zwyczajów kaczek  nie zachwyciły mnie.

Bardzo ciekawe fragmenty książki stanowią opowiadania, w których pojawiają się konkretni ludzie. Autor choć wychowany w środowisku katolickiego dworu, tytułuje siebie Poleszukiem, członkiem poleskiej, od wiek wieków żyjącej wśród bagien puszczańskich, społeczności chłopskiej. Z jednej strony jest w tym pewna sztuczność, jednak z kart książki przebija faktyczna sympatia do sąsiadów, ludzi puszczy żyjących według swych praw. Taki choćby Stepan z bagnistej Turosy, opowiadający podczas polowania o zabitym dezerterze z armii rosyjskiej, usprawiedliwiony zdaniem: "Turosa "nie takie to miejsce by ktoś obcy patrzał na jej tajemnice.:

Ileż szacunku do starego Konrada, zawsze pierwszego rozpoczynającego siew.

"Gdy byłem większy i chciałem go wypytać o wiele rzeczy, nie wszystko mi się udało, ale o "pańszczyźnie" powiedział mi że wtedy chłopi głodowali w sąsiednim majątku, w Chlewiszczach, i jedli "peluszkę", że powstanie - "pańską wojnę" - dobrze pamięta, że nawracanie na prawosławie też przeżywał."

Konrad wyjechał wraz z bieżeńcami 1 września 1915 roku i już nigdy nie wrócił.

Ciekawych typów przewija się cała masa: Michasiuk spod Kobrynia, oskarżony o kłusownictwo, ratujący później autora podczas polowania na dzika; pani Maria z Nowoszyc opiekująca się podwórkową mogiłą poległego niemieckiego żołnierza; dawny gajowy Maksym ze Starej Wsi; właściciel majątku Pirkowicze, tytułowany w książce profesorem, który nosił tajne dokumenty podczas powstania styczniowego; Józef Zawadzki z Derewny, miłośnik lasów i zwierzyny, u którego nigdy prawdziwe polowania nie wychodziły; złota rączka - Artem, twórca młocarni; niezmordowany organizator, przybysz z zewnątrz - pan Szyrma. Badacz lokalnej genealogii poleskiej drugiej połowy XIX wieku i początku XX, mógłby w opowieściach Wysłoucha znaleźć wiele ciekawych informacji.

Skoro o Polesiu mowa, nie mogło zabraknąć w opowiadaniach i Żydów, przy czym autor ma o nich zupełnie inne zdanie niż Józef Ignacy Kraszewski, o wiele bliższe relacjonującemu wrażenia z Polesia w międzywojniu, Ksaweremu Pruszyńskiemu.

"Trudno mówić o Polesiu, by nie wspomnieć miejscowych Żydów, bo ściśle i odwiecznie wrośli oni w teren i związali się z krajem. Stanowili pożyteczną, a nieraz niezastąpioną grupę ludności poleskiej. Myślę nawet, że bez nich organizacja życia na wsi byłaby niemożliwa, przypomnijmy sobie, jaką drogą i skąd przybywał każdy funt gwoździ lub paczka machorki. Ileż to trzeba było przewidywań i przedsiębiorczości, by to mogło trafić bezdrożami do zabitych zakątków kraju. Jeżeli nie odczuwano braku artykułów pierwszej potrzeby, należy to tylko przypisać zasłudze żydowskiego kupca. Umieliśmy na Polesiu to docenić."

Miejscowy karczmarz, Żyd Józef Sidrer, uratował dziadka autora, w przemyślny sposób chowając dokumenty konspiracyjne podczas carskiej rewizji w czasach powstania styczniowego.

Pojawia się na kartach książki również osoba Stefana Roweckiego w pełnym ciepła wspomnieniu z bardzo oryginalnego polowania na gęsi w lasach kobryńskich.

Jeszcze ciekawsze były dla mnie opisy zjawisk i zwyczajów charakterystycznych dla Polesia. Wyobrażam sobie że dla przodków prababci Agaty, a być może i dla niej wiele z nich było codziennością.

Kośba, nocny wypad koni i podbieranie ziemniaków z pola przez młodych chłopców, żniwa, grzybobrania poleskie (ach te prawdziwki i rydze!). Ileż w tych opowieściach koloru, smaku, zapachu, jakby na płótnie zabarwionym ręką mistrza.

Wypalanie traw - czyli pał, tak tępiony dzisiaj, bez którego nie można sobie wyobrazić dawnej gospodarki poleskiej, żarnice, czyli burze bez błyskawic, transport konno drogami poleskimi - chyba jedyny taki w świecie, czy kartopljenie, czyli kopanie ziemniaków pełne jesiennego zapachu pieczonych w popiele kartofli. Dzięki Wysłouchowi można naprawdę przenieść się w świat dawnego Polesia.

Najbardziej zadziałały na moją wyobraźnię opowieści o poleskich mogiłkach i wyprawach na ryby.

"Do najbardziej charakterystycznych miejsc na Polesiu należą niewątpliwie mogiłki. Są to miejsca spoczynku odwiecznych pokoleń. Otoczone są czcią i opieką wszystkich. Nie ma chyba Poleszuka, który by chciał lub mógł sprofanować w jakiś sposób mogiły swych przodków. Jest to objaw wzruszający. Najgłupszy pastuch pędzi za swą krową, by nie przekroczyła cmentarnego rowu. Baba nie podniesie grzyba i nie rozłoży swego lnu do wyschnięcia. Chłop nie zetnie drzewka na biczysko czy widły. Nawet w rejonie mogiłek nie wolno śpiewać. Mogiły niczym nie są dekorowane, nie ma jarmarcznych wianków z blachy, która rdzewieje, nie ma i sztucznych kwiatów. Gdy rosną na mogiłach sosny, igliwie ich pokrywa ziemię i mogiły. Często między mogiłami rosną nieśmiertelniki i kępy żółtej dziewanny. To są naturalne cmentarne kwiaty. Groby kobiet oznacza się zawieszeniem na krzyżu lnianego fartuszka. Groby mężczyzn są przywalone dębowymi kłodami z konarem wzniesionym ku górze. [...]"

"[...]Nasze cmentarze swym pięknem i majestatem uzupełniają krajobraz poleski i podkreślają kulturę kraju. Nieraz były to tak przepiękne uroczyska, że zapamiętało się je na całe życie i do których się tęskni. Bo przecie z cmentarzem i podniesieniem jego wagi łączyło się wszystko: i dar natury wybranego miejsca na wieczny spoczynek, i pamięć o przeszłych pokoleniach, i troska o trwałość mogiły i jej spokój. Na straży mogiłek stoi tradycja i odwieczny zwyczaj. Wzruszającym jest zabieganie rodziny zmarłego czy zmarłej, by zdobyć na czas pochówku czarnego woła z białą gwiazdką na czole, by wolno i majestatycznie zawiózł trumnę na cmentarzysko. Tak kazał przecie zwyczaj, którego powstanie ginie w pomroce wieków."

Dość powiedzieć, że gdy podczas I wojny światowej Niemcy budowali drogi puszczańskie wykładając je drzewem ściętym na trasie, to...

Oddam na chwilę głos autorowi, któremu całe zdarzenie opowiadał przy misce kapuśniaku z wędzoną świniną i kartoflami, Artem:

"Właśnie na mogiłkach rosły u nich piękne sosny, a według zwyczaju na mogiłkach nie wolno nawet paść, a co dopiero ścinać drzewo! Drzewo rośnie dla umarłych a nie dla ludzi. Niemiec kazał swoim pionierom wyciąć sosny z mogiłek aby je zwalić w błoto gościńca. Ludzie poszli prosić, obiecali drzewo przywieźć z lasu. Niemiec kilku chłopów zbił po twarzach szpicrutą i drzewa mogilne wyciął.

- No i cóż? Dopilnowali i jego - kończył swoje opowiadanie stary strażnik lasów." 

Rybołóstwo. Gdy czytałem opowiadanie "Rozbójnik wodny", przeniosłem się na chwilę w świat prapradziadka Filipa, poleskiego rybaka z Pińska:

"Łowieniem ryb na Polesiu zajmują się wszyscy i to od dziecka. Widzimy przecie kilkuletnich chłopców brodzących po płytkich, podeschłych brodach i łowiących ryby. Wyrosną z nich zawodowi rybacy, a tymczasem chodzą z plecionymi kołyskami po młodszym bracie, a nawet z własną kołyską. Ja też tak łaziłem i były to dobre czasy, a nie pamiętam już masy pijawek obsiadających moje nogi."

"[...] Nie mogę jednak pominąć połowów, jako charakterystycznych dla Polesia. Odpowiednią porą na połów jest ostra zima, gdy lód skuje błota, a na nim położy się gruba śnieżna pokrywa. Wtedy duszno jest pod lodem. Wybiera się noc bezwietrzną i miękką po nagłym ociepleniu. Połów odbywa się gromadnie, całą wsią. Z wieczora  ludzie zbierają się na błocie i na brodach oraz haliznach, gdzie pod lodem jest czysta woda,, wyrąbują przeręble, w które ciasno wkłada się rzeszota z wszytym pośrodku włazem. Wszystko to przykrywa się słomą, śniegiem i lodem.

Opodal w lesie rozpala się ogniska i podkłada snopy słomy do siedzenia, gdzie koczuje się aż do rana. Gwarzy się. Ciekawe są te pogwarki. Przesuwają się w nich czasy, zdarzenia, ludzie. Wspomina się i o tych co tu łowili, a teraz spoczywają na mogiłkach. Na tę uroczystość zaprasza się gości. Częstuje się ich pieczonymi w popiele wjunami, nanizanymi na wiklinowy patyk. (Tu należy się wyjaśnienie. Nie każdy wie, co to wjun, a to po prostu popularny na Polesiu piskorz, wysuszony wykorzystywany również jako pochodnia - przypis mój). Gość rewanżuje się paroma flaszkami wódki. Pije się wódkę pod te doskonale prażone wjuny i podsmażaną słoninę z chlebem.

Długa noc zimowa mija, by o świcie doczekać się sań z workami. Kosze wyjmuje się. Gdy jest dobra noc, nie ma mowy, by jeden człowiek mógł unieść rzeszoto pełne wjunów. Teraz następuje podział połowu. Wszyscy dostają jednakową ilość, ale pamięta się o sierotach, starcach, chorych i o "żołnierkach", to jest kobietach, których mężowie są w wojsku, za dawnych czasów służba trwała kilkanaście lat. Podziału dokonuje jeden z najstarszych , który dba, by "niczyjej krzywdy nie było". Rozdział ryb należy zaliczyć do akcji społecznej, bo suszone wjuny są doskonałą zaprawą do kartoflanki, barszczu i krupniku. Z jakich czasów pochodził ten zwyczaj wspólnych połowów i rozdziału zdobyczy, nie wiem. Ludzie mówili: "Zawsze tak bywało". Wiele się tym u nas tłumaczy."

Równie obrazowo opisane są połowy węgorzy i szczupaków podczas "pierwszego niewodu", czy chwytanie szczupaków na "pryduchach.

Świat, który odszedł wymalowany w różnobarwnych miniaturkach.

Franciszek Wysłouch, "Echa Polesia", Polska Fundacja Kulturalna, Londyn, 1979
Franciszek Wysłouch, "Opowiadania poleskie", Polska Fundacja Kulturalna, Londyn, 1994
Franciszek Wysłouch, "Na ścieżkach Polesia", Wydawnictwo LTW, Łomianki, 2012.