środa, 21 stycznia 2009

Ginący ślad odnalazłem

Notka opublikowana w "salonie24", 19 lutego 2008 roku.


Szlak żółty wiodący do Narwiańskiego Parku Narodowego rozpoczyna się na rogatkach Białegostoku w dzielnicy Nowe Miasto. Po przejściu skrzyżowania ulic Pułaskiego i Paderewskiego mija się z lewej strony dawny sklep PMB (obecnie Galeria Stokrotka), następnie należy przejść przez tory kolejowe oddzielające Białystok od miejscowości Kleosin i wejść do lasu. Piaszczysta droga wiedzie do Turczyna, pięknie położonej wioski w dolinie. Dalej szlak skręca w lewo, mija hurtownię Amper-Tur (Gdyby nie szyld, mogłaby to być np. kwatera turystyczna, tak ładnie wkomponowane są jej zabudowania w otaczający drzewostan) i po dłuższym spacerze dochodzi się do zabudowań miejscowości Księżyno. Po prawej widać intrygującą bramę z napisem na biało-czerwonym tle: Dwór Legionistów. Obszerne, zalesione podwórko otoczone metalowym płotem z imponującymi zabudowaniami sprawia wrażenie posiadłości finansowego krezusa w sile wieku, pielęgnującego swoje zamiłowanie do tradycji patriotycznej. Przy dworku krzyżuje się kilka dróg leśnych, ale szlak urywa się nagle. Trzeba sporo przejść, a wcześniej sprawdzić kilka zupełnie błędnych kierunków, aby ujrzeć znów żółte znaki, daleko za zabudowaniami dworku, przy Trakcie Napoleońskim wiodącym do Niewodnicy Kościelnej.

Niewodnica Kościelna zadaje kłam potocznej opinii o Podlasiu, jako regionie biednym. Napotkać tu można liczne, w prawdziwym tego słowa znaczeniu rezydencje, najczęściej w otoczeniu lasu, z wysokimi płotami i zainstalowanymi systemami monitorująco-alarmowymi. Jest to niewielka miejscowość okolona malowniczo lasami, położona przy linii kolejowej Warszawa-Białystok. Z okien pociągu widać biały budynek kościoła z charakterystyczną, prostopadłościennego kształtu wieżyczką, przykrytą czerwonym dachem. Niedaleko kościoła, na wzgórzu leży cmentarz, a stąd droga przez Klepacze prowadzi do Białegostoku. W przeciwnym kierunku, przy skrzyżowaniu dróg wiodących do Białegostoku i wsi Trypucie stoi, jak to na rozstajach dróg, metalowy krzyż z przybitą na kamiennym postumencie tabliczką o następującej treści:
„Od powietrza
Głodu ognia i wojny
Wybaw nas Panie
Fundator An. Kaczyński
1917 r.”
Tuż obok można się zaopatrzyć w sklepiku w prowiant na dalszą drogę. Polecam zwłaszcza swojskie wędliny (ten zapach szynki naprawdę wędzonej). Obok sklepu w słoneczne dni rozstawione są stoliki, przy których miejscowi mieszkańcy dyskutują przy szklanicy piwa, zimą zaś przesiadują na dwóch, specjalnie do tego celu przeznaczonych, plastikowych krzesłach we wnętrzu sklepu.

Z Niewodnicy Kościelnej żółty szlak wiedzie bocznymi drogami do wsi Trypucie, gdzie znów przy skrzyżowaniu z drogą do wsi Zawady bardzo łatwo jest go zgubić.

To zanikanie szlaku i żmudne odnajdywanie go przyszło mi na myśl w związku z pewnym odkryciem natury genealogicznej. W czerwcu 2007 roku napisałem notkę o ciekawej historii związanej z fotografią ślubną, najprawdopodobniej ślubu mych pradziadków – Józefa Paczkowskiego i Józefy z Uzarków. Postanowiłem wtedy mimo wszystko odnaleźć ich metrykę ślubu, mimo że urzędnik w Bottrop (Nadrenia) nie odnalazł takiej w księdze ślubów za rok 1915. Na forum genealogicznym w internecie otrzymałem dane kontaktowe do prawdopodobnej parafii, gdzie mogli wziąć ślub moi pradziadkowie. Napisałem list, ale po krótkim czasie dostałem odpowiedź, że metryki poszukiwanej przeze mnie nie ma i że powinienem spróbować poszukiwań z powrotem w Urzędzie Stanu Cywilnego (Standesamt) lub w innej parafii. Cóż było robić, w październiku napisałem kolejny list do Urzędu z prośbą o rozszerzenie okresu poszukiwań do roku 1912. Wcześniej prosiłem o sprawdzenie istnienia metryki tylko w roku 1915, przypuszczając, że mój dziadek urodzić się musiał tuż po ślubie swych rodziców, a że data urodzenia dziadka to 1916 rok, za prawdopodobną datę ślubu rodziców przyjąłem rok 1915. Napisałem list i czekałem. Minął listopad, grudzień, styczeń, a odpowiedzi z Urzędu nie było.
Postanowiłem dzwonić. Pierwszy telefon do Urzędu Stanu Cywilnego nie przyniósł rezultatu. Uprzejma pani poprosiła o telefon za pół godziny. Po pół godzinie niestety nikt nie odbierał telefonu.

Przypomniałem sobie, że w czerwcu, gdy otrzymałem list z metryką urodzenia dziadka, napisano w nim, że sprawę poszukiwań metryki ślubu pradziadków odesłano do archiwum miejskiego w Bottrop. Odnalazłem w googlach stronę archiwum, telefon został wykonany i ... nastąpił krok do przodu w poszukiwaniach. Ksiąg metrykalnych ani ksiąg stanu cywilnego z interesującego mnie okresu czasu nie mieli (odesłali z powrotem do Urzędu Stanu Cywilnego), odnaleziono natomiast kartę meldunkową mego pradziadka z roku 1914, w której podany był adres (Prosperstrasse 202) oraz informacja, że pod tym adresem zamieszkał z poślubioną 8 sierpnia 1914 roku wdową po Aleksandrze Kurosińskim, Józefą Uzarek. A więc 1914 rok, a nie 1915.
Teraz, po kolejnym telefonie do Urzędu Stanu Cywilnego i podaniu konkretnej daty ślubu, metryka ślubu pradziadków została w ekspresowym tempie odnaleziona. Dzięki uprzejmości pań urzędniczek została też szybko przesłana do mnie. Ileż tam nowych informacji!

„[...]Przed niżej podpisanym urzędnikiem stanu cywilnego stawili się:
1. górnik Józef Paczkowski [...] urodzony w Krzyżownikach, powiat Poznań Zachód[...]”

Czyli pradziadek przyjeżdżając w 1920 roku do Polski i budując dom w Krzyżownikach, wracał do miejsca urodzenia!

„[...]Syn zmarłego murarza Wawrzyńca Paczkowskiego, ostatnio zamieszkałego w Krzyżownikach i jego małżonki Katarzyny z domu Urbaniak, zamieszkałej w Poznaniu.[...]”

To ciekawe. Wynika z tego, że w linii męskiej, aż do mego pokolenia profesja ani razu nie przeszła z ojca na syna. Wawrzyniec był murarzem, jego syn górnikiem, wnuk rzeźnikiem, prawnuk zajmował się ochroną środowiska, a praprawnuk pracuje w branży telekomunikacyjnej.

„[...]2. wdowa Józefa Kurosińska z domu Uzarek, bez zawodu, urodzona w Siedlikowie, powiat Ostrzeszów, zamieszkała w Bottrop przy Prosperstrasse 257 [...]”

Kolejna rewelacja! Józefa również urodziła się na terenach zaboru pruskiego w południowej Wielkopolsce. Czyli emigracja jej rodziców, zarobkowa najpewniej, miała miejsce najwcześniej w końcówce XIX wieku. Chyba, że Siedlików był zupełnie przypadkowym miejscem urodzenia prababci.

„[...]Córka zmarłego robotnika dniówkowego Marcina Uzarka, ostatnio zamieszkałego w Priort w Brandenburgii i jego żony Balbiny z domu Kaczmarek zamieszkałej w Bottrop.[...]”

Z powyższego wynika, że na emigrację ruszyli już rodzice Józefy. Czy Marcin Uzarek zmarł w Priort i dopiero wtedy Balbina z córką ruszyły w poszukiwaniu kolejnej pracy do Bottrop, czy też małżonkowie Marcin i Balbina rozdzielili się w poszukiwaniu pracy, a może rozeszli? To pozostaje do dalszych ustaleń.

W Bottrop polscy emigranci zarobkowi musieli stanowić liczną kolonię. Skąd te przypuszczenia? Pod aktem zawarcia małżeństwa Józefa i Józefy podpisali się następujący świadkowie:
Johann Konopka i Jozef Chlodek.

Kontaktując się z urzędnikami w Bottrop rozmawiałem z paniami o nazwiskach polsko brzmiących: Biskup i Radlewski.

W maju 2006 roku na moją skrzynkę e-mailową dotarł zaś następujący zapisek:

„Z „Kroniki ZBOWiDU w Czyżowicach (powiat Wodzisław Śląski):

Gdy zaś po wojnie roku 1870 z Francją Prusy wygrały, Francja mu musiała dać 5 miliardów odszkodowania, zaczęły Prusy budować przemysł, kopalnie w Westfalii, Nadrenii,przyjeżdżali agenci i zbierali do kopalń i werków. Tak też Czyżowianów nie brakło do kopalń w Bottropie, Alstadem, Herten, Oberhusen, Szalke, Gelsenkirden. Co pojechali pierwsi byli Józef i Francek Klimkowie, Zając Józef, Zieliński Staniek, Płaczek Jan, Gałązka.
Krakowczyk z żoną, to była pierwsza Czyżowianka z mężem w Bottropie. Tak potem przyjeżdżali...zaczęli wyjeżdżać Czyżowianie. Z innych okolic tu rybnickiego i raciborskiego i tak się zaludniło to miejsce Bottrop, że jakem ja tam pracowałem ostatniego roku 1906 to już było 2200 mieszkańców, w tym 2/3 samych Polaków. Tam mieliśmy polskie piekarnie,rzeźnictwo, krawiectwo, Towarzystwo św. Barbary, św. Jacka, Towarzystwo Śpiewu, zabawy polskie i dużo Niemców nauczyło się po polsku. Tam się Czyżowianie dorobili, przyjeżdżali z powrotem i rozbudowali Czyżowice.”

P.S. Dziękuję memu serdecznemu koledze Leszkowi za prowadzenie rozmów w języku niemieckim oraz Piotrowi, za przetłumaczenie na polski metryki ślubu oraz podanie ciekawych linków.

wtorek, 20 stycznia 2009

Łącznik między pokoleniami

Notka opublikowana w "salonie24", 2 stycznia 2008 roku.


Zakładając blog, myślałem że będę pisać trochę o polityce, trochę o lokalnych sprawach, jednak czas pokazał, że niekoniecznie tak musi być. Na politykę nie mam ostatnio ochoty. Ogólny kierunek działań rządu w kraju (powrót do „normalności” sprzed rządów PiS) i na zewnątrz (koncepcja proszącego i łaszącego się do możnych tego świata petenta), jaki nastał po wyborach w październiku mocno mi się nie podoba. Nie chcę uprawiać ciągłej krytyki rządu PO-PSL. Inni robią to ode mnie lepiej. Chciałbym pisać o plusach wynikających z działań rządu, a tych na razie nie widzę.

Na systematyczne interesowanie się sprawami lokalnymi zwyczajnie nie mam czasu. Będę więc o nich pisał od przypadku do przypadku. Pojawiły się inne ciekawe blogi mieszkańców Podlasia w salonie (wenhrin, oryszczyszyn), gdzie sprawy lokalne są ciekawie opisywane.

Od kilku już lat „kręci mnie” dość mocno genealogia, czyli odkrywanie swych korzeni rodzinnych. A że historii związanych z mymi poszukiwaniami mam w głowie sporo, czasami niektóre z nich aż się proszą, aby ujrzeć światło dzienne. Poniższą historię dedykuję Sosence, której kiedyś obiecałem, że o pewnej niesamowitej znajomości napiszę.
Sprawa zaczęła się mniej więcej jesienią 2005 roku. Od dawna już główkowałem nad możliwością odnalezienia potomków braci prababci Agaty, która wraz z dziećmi opuściła Pińsk wczesną wiosną 1940 roku udając się na Wołyń, po wojnie zaś trafiła na tzw. Ziemie Odzyskane. Z braćmi Janem i Antonim, pozostałymi w Pińsku nie utrzymywała kontaktu.

Na jednym z portali pińskich zamieściłem ogłoszenie, że poszukuję kontaktu z rodziną Szczerbaczewiczów, która przed wojną mieszkała w Pińsku. Podałem kilka innych szczegółów i ... po jakichś dwóch tygodniach dostałem e-maila od młodego historyka związanego z Pińskiem, który zaoferował, że w swych notatkach, dostępnych dokumentach, odszuka potrzebne informacje i być może uda mu się nawiązać kontakt z potomkami Jana i Antoniego.
Była to dla mnie prawdziwa petarda. Odpisałem najszybciej, jak można, że Agata urodziła się w rodzinie prawosławnej, podałem datę, imiona jej rodziców (Filip i Paulina Szczerbaczewicz), informację o tym, że mieszkali przy ulicy Krzywej, w miejscu, gdzie kiedyś stał zamek Wiśniowieckich, napisałem też, że Filip zmarł dość wcześnie, bo jeszcze przed I wojną światową.

Kolejnego dnia znów e-mail z Pińska i nowe dla mnie informacje:

Paulina Szczerbaczewicz mieszkała przy Krzywej 3. Nie ma już tej ulicy, nie ma też domu Pauliny (tego nie wiedziałem.) Uliczka Krzywa na przedmieściu Pińska, zwanym Karolin, łączyła ulicę Browarną (obecnie ulica Kulikowa) z ulicą Karolińską (obecnie ulica irkucko-pińskiej dywizji). Z przedwojennych zabudowań ulicy Krzywej, zachował się tylko budynek byłej szkoły żydowskiej. Drewniany dom Pauliny Szczerbaczewicz był jedynym domem chrześcijańskim przy tej ulicy. Pozostałe należały do rodzin żydowskich.
Tu dodam tylko, że dzięki tak rozpoczętej znajomości wyruszyłem na Białoruś i odwiedziłem Pińsk ponad rok później, byłem przy grobach Filipa i jego synów Antoniego i Jana na starym pińskim cmentarzu, spotkałem się z rodzinami ich potomków. O swej wyprawie napisałem w notce "Podróż do przeszłości".

Pora jednak wrócić do właściwego wątku, zwłaszcza że dalszy ciąg e-maila przynosił kolejną bombę. Okazało się, że osoba, która pisała do mnie z drugiej strony łącza internetowego miała kontakt z potomkami żydowskich sąsiadów Pauliny Szczerbaczewicz. Przy ulicy Krzywej 1 mieszkała rodzina Nochima i Malki Aszpizów. Ich syn Litman wraz z żoną i dziećmi został w 1940 zesłany przez NKWD w rejon Ałtaju. Pozostali członkowie licznej rodziny Aszpiz, którzy zostali w Pińsku, zginęli przed i podczas likwidacji pińskiego getta przez Niemców w 1942 roku.

Miałem więc adres mieszkającego w Izraelu wnuka Nochima i Malki, urodzonego pod koniec lat dwudziestych i jesienią 2005 napisałem do niego list po angielsku (wątek językowy jest dość istotny). Nadzieja, że odpisze niewielka. Minął jeden miesiąc, drugi, wreszcie tuż po świętach Bożego Narodzenia 2005 roku dostałem odpowiedź w języku rosyjskim. Mosze pamiętał moją praprababcię, pamiętał jak go karmiła w dzieciństwie w domu dziadków. Była traktowana jak domownik, być może dlatego, że pełniła rolę niani lub pomocy domowej. Koniec listu kończył się podziękowaniami za mój list, który pozwolił temu niemłodemu już człowiekowi wrócić pamięcią ponad 65 lat wstecz do szczęśliwej krainy dzieciństwa. Na końcu podany był numer telefonu.

Zadzwoniłem w sylwestra. Odebrała kobieta. Przedstawiłem się po angielsku. Usłyszałem po drugiej stronie wołanie dźwięcznym głosem: - Moojsze!

Za chwilę w słuchawce odezwał się męski głos z prośbą, abyśmy przeszli na rosyjski, gdyż jego angielski jest dość słaby. Na to ja, że z moim rosyjskim też nie najlepiej. Kolejna propozycja: - To może po polsku?

Szok. Tak dobrej polszczyzny się nie spodziewałem. Człowiek, który do Izraela trafił przez Austrię i Niemcy w 1947 roku i nie odwiedzał Polski od tego czasu, mówił powoli, ale bezbłędnie.

- Wie Pan kto nas odprowadzał na stację, gdy wywozili nas na Ałtaj? Paulina!

Na koniec długiej rozmowy złożyliśmy sobie życzenia noworoczne.

Prawie rok później wysłałem kolejny list z życzeniami i zdjęciami z wyprawy do Pińska. Mosze zadzwonił kilka tygodni później z podziękowaniami i zaproszeniem do siebie, do Izraela.

Kolejny telefon chciałem wykonać w sylwestra, dwa dni temu. W słuchawce usłyszałem: wybrany numer nie istnieje. Wystukałem jeszcze kilka razy. To samo.

Pozostaje mi napisać list z nadzieją, że ktoś po drugiej stronie odpisze.

poniedziałek, 19 stycznia 2009

Wycieczka w piotrkowskie

Notka opublikowana w "salonie24", 14 grudnia 2007 roku.



Jak pielęgnować swoje zainteresowania pozazawodowe, gdy brak czasu spycha je na margines? Jest to niełatwe, ale możliwe.


Ostatnio musiałem pojechać do Gorzowa na jeden dzień. Wybrałem pociąg wieczorny, aby po pracy załatwić jeszcze niezbędne sprawy w Białymstoku. Dostałem dwa dni urlopu, jeden na pobyt w Gorzowie, a drugi na podróż powrotną. Postanowiłem jednak drugiego dnia nie jechać bezpośrednio do Białegostoku, tylko wykorzystać go na odwiedziny stron rodzinnych mojej babci. Aby to było wykonalne, trzeba było noc wykorzystać na podróż.


Pociąg z Gorzowa wyjechał o 21.45. Przesiadki miałem w Krzyżu (stacja aż zbyt dobrze znana byłemu gorzowianinowi studiującemu w Poznaniu), Kutnie i Skierniewicach. O 8.00 byłem w Piotrkowie Trybunalskim. Planując podróż nie wiedziałem jak dojadę do Dąbrówki, celu wyprawy. Wiedziałem, że do Sulejowa kursuje z dużą częstotliwością tania prywatna komunikacja autobusowa, ale co potem? Postanowiłem zaryzykować. Przed dworcem w Piotrkowie zgodnie z przewidywaniami, do odjazdu przygotowywał się już kierowca autobusu jadącego do Sulejowa. Bilet - 2,50 i jedziemy. Przy przystanku w Sulejowie, gdzie wysiadłem, stało kilka busów. Kilka zaczepionych osób oraz kioskarka poinformowała mnie, że autobus jadący przez Dąbrówkę będzie odjeżdżał około 10.00. Nie uśmiechało mi się to. Osoby zaczepione przeze mnie jakoś tak nie wydawały mi się dobrze poinformowane. Zbliżyłem się więc do starszego małżeństwa stojącego przy jednym z mini-busów.


-Przepraszam, nie wiedzą Państwo, jak najlepiej i najszybciej dojechać do Dąbrówki?
-Zależy do której.
-Koło Szarbska, Skórkowic.
-To ma Pan szczęście, ten bus jeździ właśnie raz w tygodniu w środę w tamte strony. Zaraz odjeżdża. Ale Pan chyba nie z tych terenów?
-Nie, babcia pochodzi z Szarbska.
-A jakie nazwisko nosiła babcia?
-Krupa.
-Znałem Kostka i Mietka Krupę z Szarbska. Ale oni już nie żyją. To może była Pana rodzina?
-Chyba nie. Zresztą babcia po wojnie już w Szarbsku nie mieszkała.
Wgramoliłem się do ośmioosobowego busa. Zapłaciłem 3 zł za kurs Dąbrówki. Gdy liczba pasażerów wyniosła 7, a przez dłuższą chwilę nikt nowy się nie pojawiał, drzwi zostały zamknięte i bus ruszył. Jechaliśmy przez tereny nizinne, odludne, porośnięte częściowo lasem.


Ale oto i Dąbrówka. Wysiadłem przed godziną 9.00 niedaleko skrzyżowania, przy którym stała tablica informująca, że do Szarbska jest 1 km. Z księdzem proboszczem parafii w Dąbrówce, Romanem Pankiem umówiłem się telefonicznie tydzień wcześniej. Zadzwoniłem jeszcze z Piotrkowa, aby potwierdzić wizytę.

***

Tu pora na dygresję. Na genealogicznych portalach internetowych często można przeczytać narzekania genealogów na księży, którzy nie odpowiadają na listy z prośbami o sprawdzenie czegoś w księgach, nie chcą się umówić na spotkanie, czy udostępnić ksiąg do wglądu.


Odwiedziłem już kilka parafii w różnych częściach Polski i zawsze spotkałem się z wielką ich życzliwością. Planując wizytę w parafii, trzeba sobie jednak uświadomić, że ksiądz też jest człowiekiem, który podobnie jak każdy z nas ma wiele obowiązków.


Pamiętam, jak jednego razu chciałem się umówić z księdzem proboszczem w jednej z podbiałostockich parafii, po to aby wykonać kilka zdjęć konkretnych zapisów w księgach. Zadzwoniłem do księdza, okazało się, że w najbliższych dniach nie ma czasu, ale tak w ogóle to bardzo chętnie. Umówiliśmy się na rozmowę telefoniczną w innym dniu. I rozpoczęła się zabawa trwająca parę miesięcy. Co ja zadzwonię, to ksiądz nie ma czasu w najbliższych dniach i umawiamy się na kolejny termin. W końcu stwierdziłem, że ten sposób nie ma sensu. Sprawdziłem godziny mszy świętych i w niedzielę udałem się na 9.00 na pierwszą z nich. Kolejna miała być o 11.00. Pomyślałem, że w ciągu godziny uda mi się załatwić sprawę. Gdy msza miała się ku końcowi, okazało się, że odbędzie się jeszcze poświęcenie samochodów przed kościołem. Myślałem już, że podejdę do księdza po ceremonii poświęcenia i uda mi się porozmawiać. Niestety pierwszeństwo mieli ci, z którymi trzeba było ustalić wycinkę drzewa na cmentarzu parafialnym. No, ale i ta rozmowa w końcu się skończyła. Nadeszła moja kolej. Podszedłem, przedstawiłem się. Ksiądz oczywiście mnie pamiętał.


-Nie da rady dzisiaj. Za chwilę wracam do kościoła, muszę jeszcze spotkać się z rodzicami dzieci jadących na kolonie. Później msza, a potem kolejne spotkanie.


Wzrok miałem na pewno zawiedziony. Nie mogłem wykrztusić słowa.


-Albo wie Pan co, pójdę spotkać się z rodzicami, niech Pan tu poczeka, zobaczymy co da się zrobić.


Po jakichś 10 minutach wrócił. Udaliśmy się na plebanię. Stary obszerny dom. Dokoła sad.


-To które księgi Pana interesują?
-Te i te.
-Dobrze, proszę, niech Pan tu siada wygodnie przy stole. Ja muszę Pana opuścić, bo kolejni goście przyszli.


Otwieram księgi, robię interesujące mnie zdjęcia. Przy okazji odnajduję zapisy ślubów i zgonów innych osób z rodziny.


-Kawy się Pan napije?
-Nie, dziękuję.
-A znalazł Pan, to co Pana interesuje?
-Pewnie, i nie tylko to. Znalazłem więcej niespodzianek.
-Wie Pan, ja tu jestem jedynym księdzem. Budynek kościoła zabytkowy, często muszę jeździć do ministerstwa, gdy chcę zrobić jakieś renowacje. Dodatkowo jeszcze się uczę. A spraw bieżących na głowie też sporo. Czas przecieka między palcami.
-Już za pięć jedenasta. Ksiądz ma zaraz mszę.
-Tak, zaraz muszę iść.
-To ja bardzo dziękuję za pomoc. Szczęść Boże.
-Szczęść Boże. Jak coś trzeba będzie pomóc, niech Pan przyjeżdża.


***
W Dąbrówce również spotkałem się z wielką życzliwością. Sfotografowałem interesujące mnie zapisy w księgach parafialnych. Poinstruowany, jak dojść do cmentarza, zostawiłem torbę na plebanii i ruszyłem w poszukiwaniu nagrobka mego pradziadka Ignacego Krupy.


Cmentarz w Dąbrówce położony jest za wsią, na wzniesieniu pod lasem. Mały. Pół godziny wystarczy, aby cały obejść. Wszędzie nazwiska znane z mikrofilmów parafii Skórkowice oglądanych u Mormonów: Dzidkowscy, Szokalscy, Kowalscy, Wroniszewscy, Dziemborowie, Laszczykowie, Symachowie, jest też skromny nagrobek zasłużonej dla okolicznej społeczności rodziny Żurawskich z Szarbska. Dotarłem do nagrobka pradziadka, znalazłem jeszcze inne interesujące mnie mogiły. Niebo zachmurzone, bezwietrzne, położenie cmentarza przy lesie, i pora dnia – późny poranek, sprawiły, że dokoła było cicho i spokojnie.


Wróciłem na plebanię, gdzie od księdza dowiedziałem się, że w czasie wojny dzięki działającej w okolicy Armii Krajowej, wieś Szarbsko nie podzieliła losu sąsiedniej wsi Zygmuntów, spalonej przez hitlerowców w 1944 roku. Cenna to informacja dla mnie, z Zygmuntowa pochodziła bowiem rodzina mojej babci ze strony matki. Tablica upamiętniająca działania AK w okolicy jest wmurowana w ścianę kościoła.


-Niech Pan przyjedzie latem. Jest wtedy gwarno, w Szarbsku jest ciekawy dworek rodziny Żurawskich, okolica nad Pilicą jest piękna. A teraz zimą u nas jest cicho i bardzo spokojnie. Parafia liczy nieco ponad 500 osób. Wyludnia się. Przed wojną mieszkało tu trzy razy więcej ludzi.


Pożegnałem księdza, zapewniając, że pewnie jeszcze nie raz przyjadę do Szarbska i ruszyłem w drogę powrotną. Jako, że najbliższy autobus do Sulejowa odchodzić miał za trzy godziny, udałem się na tak zwanego stopa. Miałem szczęście, zatrzymał się pierwszy jadący samochód, w Sulejowie wsiadłem szybko do busa i po 11.00 byłem z powrotem w Piotrkowie.

niedziela, 18 stycznia 2009

Podróż po przedwojennej Polsce "radykalnego konserwatysty"

Notka opublikowana w "salonie24" 7 grudnia 2007 roku.

Warto zatrzymać się czasem przy stoisku z tanią książką. Gdy tylko mam chwilę czasu i natknę się na takowe, zaczynam szperać i nierzadko udaje mi się trafić na ciekawą pozycję.


Jakieś dwa lata temu na dworcu PKS w Białymstoku kupiłem za 4 zł książeczkę „Podróż po Polsce” Ksawerego Pruszyńskiego. Znałem już wcześniej tego autora z dwutomowego zbioru artykułów drukowanych przed i w czasie wojny w różnych czasopismach. Zaczynał pisać w wileńskim „Słowie” Stanisława Cata-Mackiewicza, krakowskim „Czasie” i z konserwatyzmem, jako kierunkiem ideowym był kojarzony. Szokiem dla dotychczasowych współpracowników okazał się cykl reportaży z walczącej Hiszpanii, gdzie wyraźnie wyczuwa się sympatię autora do strony republikańskiej. Po wojnie Pruszyński zdecydował się na powrót do kraju i rozpoczął współpracę z reżimem komunistycznym. Zginął w dziwnym wypadku samochodowym na terenie Niemiec w roku 1950. Wśród domniemanych przyczyn śmierci przewijał się między innymi motyw obyczajowy.


„Podróż po Polsce” to zbiór 12 artykułów-reportaży drukowanych od maja 1936 roku w „Wiadomościach Literackich” Mieczysława Grydzewskiego. Wydany w formie książkowej w roku 1937, wznowiony został tylko raz w roku 2000, nakładem Czytelnika. Reportaże Pruszyńskiego różnią się od dzieł powojennego mistrza gatunku, Krzysztofa Kąkolewskiego. Nie są przede wszystkim tak surowe, wyraźnie czytelny jest stosunek autora do opisywanych spraw. Podobnie, jak w przypadku reportaży z Hiszpanii i tu wyczuwa się pewną sympatię autora do różnego rodzaju radykalizmów społecznych, czy też swego rodzaju haseł postępowych. Nie jest to bynajmniej tępa propaganda. W pierwszym reportażu „Wśród szkła i plakatów” autor kreśli obraz przedwojennego Lwowa, miasta dużego bezrobocia i coraz bardziej nabrzmiewających konfliktów narodowościowych. W „Ślubowaniu” - reportażu z mszy kardynała Hlonda odprawianej dla młodzieży Obozu Narodowego, w artykule „Żółci ludzie z Łodzi”, czy w reportażu „Przytyk i stragan” obecne są echa przedwojennych nacjonalistycznych prądów ideowych. W ostatnim ze wspomnianych reportaży opisany jest pogrom Żydów w Przytyku. Autor zrobił to wcale nie w sposób jednostronny, dominujący w opisach podobnych wydarzeń w latach 90-ych ubiegłego wieku. W „Galerii portretów” czy w artykule „Prawo do Wołynia” jest wiele nut tak obecnych w prozie Józefa Mackiewicza, krytycznych wobec działań administracji polskiej w województwach wschodnich II RP.


Mnie szczególnie zainteresowały dwa reportaże. Reportaże z ważnych dla mnie osobiście dzielnic przedwojennej Polski. W „Kraju Polski chłopskiej” Pruszyński pisze:


„[...]Przez kilka dni od samego rana do późnej nocy wielki turystyczny autokar przerzuca nas do coraz to innych miejscowości Poznańskiego. Pokazują nam nowe fabryki, które „centrala” chce przenieść do Warszawy, pokazują nam muzeum etnograficzne w Śremie, urządzone przez amatora, miejscowego restauratora, zasekwestrowane przez izbę skarbową z tytułu niepłacenia podatków. Opowiadają nam dzieje starosty powiatowego, którego wicewojewoda nie zastał kiedyś w biurze, ale za to „odnalazł go bez trudu na miejscowej plaży; starostę przeniesiono na kresy” - kończy się sentencjonalnie opowiadanie. Wiemy teraz, jakie jest przeznaczenie kresów. [...]

[...]Śmialiśmy się i śmiejemy z słynnych poznańskich ogłoszeń, o kanapie do sprzedania, na której właścicielka gotowa jest coś stracić, o fabryce kiszek z naturalnym popędem. Podziwialiśmy, że to całe społeczeństwo jest „nareszcie” polskim społeczeństwem chłopskim, że zdrenowano tu całą żeromszczyznę i rabację, że Deczyńscy nie są już oddawani w rekruta przez dziedzica, że powstanie, Polska i wszystko nie jest już dla nich rzeczą pańską, dworską i szlachecką. Otóż i te rzeczy, z których myśmy się śmiali, i te, które naszym entuzjastom wyciskały łezkę zachwytu, pochodzą z tego samego źródła. To są rzeczy, które przyszły razem, razem idą, od siebie oddzielić się nie dadzą. To są rzeczy takie same jak w Polonii amerykańskiej, gdzie chicagowski „Dziennik Związkowy” ogłasza najspokojniej, że na jakieś religijno-narodowe cele odbędzie się tam a tam „wielka afera karciana”, ale gdzie też wychodzą największe polskie pisma i gdzie istnieją jedyni nowocześni polscy milionerzy.[...]


[...]To są różne objawy tego samego procesu: Poznańskie i Chicago to jedyne punkty, gdzie nastąpiła prawdziwa polska rewolucja klasowa, gdzie chłop objął – wszystko, zasiadł w sklepie, banku, szkole, uniwersytecie, kancelarii adwokackiej, i wszędzie zachował się tak, jak lokator domu budowanego nie dla niego, domu, w którym mu jest niewygodnie i w którym wszystko przemienia, stawiając w salonie inkubator do wylęgania kurcząt, a wnętrza fortepianu używając za nadprogramową szufladę.[...]


[...]Gdybyż tu powstała była wielka kultura literacka! Oto jeszcze pytanie. Gdyby ci Kałamajscy i Zakrzewscy, Ratajscy i Ratajczakowie mieli braci i synów piszących, gdyby obok księdza Wawrzyniaka był Prus, zamiast Wilkońskiego Reymont. Ale wszystko, co tu pisało, emigrowało z Poznańskiego nie tylko jako z ziemi, ale jako ze stosunków, z procesu dziejowego, ze zmian społecznych.[...]”


O ile Poznańskie i dziś wyróżnia się względnym dobrobytem i gospodarnością, zmiany jakie zaszły na Polesiu po 1939 roku są ogromne. Nie ma opisywanej w książkach Mackiewicza mieszanki narodowościowej i religijnej, nie ma przedwojennej biedy, jest siermiężność posowiecka i posowiecka bieda. Pruszyński w reportażu „Kiełkowanie na bagnie” pisze:

„Trzeba przyznać władzy na Polesiu, że nie toleruje żadnej walki narodowościowej, żadnego judzenia. W dzisiejszych czasach i przy dzisiejszej administracji to już bardzo wiele. Polesie jest dziwnym krajem. W Pińsku wychodzą trzy samowystarczalne, opłacalne pisma o kilkunastotysięcznym nakładzie. Można podziwiać takie nakłady, uzyskane bez subsydiów urzędowych w ziemi, gdzie analfabetyzm jest częścią składową horyzontu. Wszystkie trzy pisma Polesia i Pińska są to pisma żydowskie. Olbrzymia większość inteligencji miejscowej jest żydowska.


Ale typ poleskiego Żyda jest tak osobliwy, że trzeba o nim pomówić. To nie tylko inteligencję żydowską i żydowskiego kupca posiada ten kraj. Tu jest jeszcze żydowski rolnik, żydowski robotnik. Zapewne nigdzie na świecie, poza jakimiś próbami w Rosji i poza Palestyną, masa żydowska nie przylgnęła tak silnie do ziemi. Polesie, przy tych warunkach, zwracało na siebie uwagę „terytorialistów” chcących osiedlenia Żydów poza Palestyną. I to samo Polesie odpowiada dziś masie żydowskiej czym innym: człowiek, który pierwszy rzucił hasło powrotu nad Jordan, nazywał się Pińskier. Nigdzie siły rewizjonistów żydowskich, grupy najsilniej negującej bytowanie Żydów poza Palestyną, nie są tak silne jak u Żydów poleskich. Spędziłem dwie noce na statkach. Jechała nimi młodzież żydowska. W Wilnie śpiewaliby „Wołga, Wołga” i mówili po rosyjsku. Na szlaku Prypeci śpiewali pieśni hebrajskie zawleczone z kibuców Emeku, mówili po hebrajsku.


A to jest naprawdę dziwne. Nigdzie tak jak w spokojnej, powolnej Pińszczyźnie Żyd w Polsce nie może się czuć pewny, zrośnięty z krajem jak tutaj. Antysemityzm inteligencko-urzędniczy jest hamowany nielicznością tego elementu w prawdziwym morzu Żydów. W Pińsku akademia uroczysta, święto morza, trzeci maja, jedenasty listopada przedstawiałyby się jak mizerny wieczorek amatorski, gdyby nie zapewniono sobie udziału Żydów.[...]


[...]W Warszawie nie macie nawet pojęcia, ile pod Werenowem czy Stolinem znaczy sierżant KOP-u. Jedziemy, ja słucham, a on mi wyłuszcza swoje poglądy na potrzeby Polski. Przede wszystkim należy upaństwowić obcy kapitał pracujący w Polsce, potem wszelkie fabryki i latyfundia, potem trzeba zrobić wielkie roboty publiczne, naprostować krętą Pinę, trzeba Żydom odebrać handel i oddać go w ręce spółdzielni. Wojsko powinno być pepinierą wszystkiego. Na wszelkie posady powinno się przyjmować ludzi o trzyletniej nadprogramowej służbie wojskowej. „Tak jak już jest w policji”. Administrację, przyszłe przedsiębiorstwa państwowe trzeba obsadzać elementem wyszłym z wojska w całości. To, co się dzieje obecnie, jest niedostateczne. Wtedy nie będą możliwe takie afery jak Parylewiczowej. Lechicka Sparta sierżanta będzie wojskowa i czysta.


Właściwie mówiąc, program sierżanta KOP-u jest już w znacznym zarysie zrealizowany. Nie będę się go pytał, czy wie, że jedno z największych przedsiębiorstw państwowych w Polsce przynosi mniej dochodu, niżby przyniosło, należąc do prywatnego przedsiębiorcy i płacąc normalny podatek dochodowy. Nie będę mu wykazywał, że w lasach państwowych Hajnówki robotnicy skarżą się na wyzysk albo że oaza prywatnej własności i niezurzędniczenia, Poznańskie, jest krajem bijącym w nieskończone rekordy dobrobyt kraju spichrzów zbożowych.[...]”


Był oryginałem Pruszyński. Z jednej strony sympatyk prądów postępowych, radykalnych, z drugiej entuzjasta własności prywatnej. Książka na pewno warta przeczytania.