W dzieciństwie wyobrażałem sobie na zasadzie porządkowania i klasyfikacji, że kraj nasz składa się z trzech rodzajów obszarów, w których turystyka i wypoczynek rządzą się swoimi, zupełnie odmiennymi zasadami. Plaża i morze, niziny z jeziorami i rzekami oraz góry w południowej części. Każdy z tych geograficznych obszarów w jakimś sensie mi odpowiadał. Góry fascynowały pięknymi krajobrazami, urozmaiconą rzeźbą terenu i strumieniami o zimnej i czystej wodzie, takiej w sam raz do zanurzenia stóp w upał lub ugaszenia pragnienia. Dość długo dochodziłem do przyjemności związanej ze zdobywaniem szczytów, gdyż najzwyczajniej w świecie gdzieś z wnętrza odzywał się zawsze głos: "Po co ci ten wysiłek? Nie rób tego. Co będziesz z tego miał? Nie lepiej zejść w dół i się położyć?" Ale gdy poczułem sens mozolnego wspinania się wzwyż, bardzo polubiłem całodniowe wypady w góry. Początkowo z racji na bliskość poznawałem głównie Karkonosze. Śnieżka, świątynia Wang w Karpaczu, zamek w Chojniku z wyciśniętymi w głazie pośladkami Kunegundy, rynek w Jeleniej Górze to były naturalne i znane mi miejsca. Dopiero później poznałem Tatry, Pieniny, Góry Świętokrzyskie, Bieszczady z ich różnorodnością geograficzno-przyrodniczo-kulturową, a także góry niektórych naszych sąsiadów.
Ostatnio wybrałem się na dwa dni po raz pierwszy w Beskid Żywiecki ze swoimi latoroślami. Pociągiem z przesiadkami w Warszawie, Katowicach i w Żywcu, a potem komunikacją zastępczą do Węgierskiej Górki. Podróż okazała się całkiem wygodną i niedługą. Co prawda w Żywcu Koleje Śląskie podstawiają zwykłe autobusy typu "nieco starszy MPK", co stanowi niezbyt miłą niespodziankę i kontrast na przykład z komunikacją zastępczą na trasie Santok - Gorzów Wielkopolski, gdzie linie REGIO umożliwiają podróż klimatyzowanymi autokarami, ale nie jest to podróż zbyt długa - da się wytrzymać. W Węgierskiej Górce mieliśmy rezerwację, jak się okazało w całkiem wygodnym pensjonacie z pysznymi śniadaniami i niedaleko od wejścia na teren Parku Krajobrazowego Beskidu Śląskiego, skąd planowaliśmy rozpocząć kolejnego dnia wspinaczkę. Wyruszaliśmy z gorącego, w pełni lata Białegostoku. Węgierska Górka powitała nas wieczorną ulewą. Idąc w deszczu w kierunku noclegu drżeliśmy o pogodę w ciągu kolejnych dni.
Ranek kolejnego dnia przywitał nas mżawką i mgłą.
Iść, nie iść?
Poszliśmy. Do przejścia było około 14 kilometrów w jedną stronę, co na język szlaku przekładało się na 4,5 godziny marszu. Trzeba powiedzieć, że wejście na Baranią Górę od strony Węgierskiej Górki rozpoczyna się od razu stromo. Tak jest przez ponad połowę dystansu. Przez cały czas z nieba siąpiło, a dookoła rozpościerała się mgła. Paradoksalnie taka aura nie była wcale zła do podchodzenia w górę. Nie było upalnie, a drobniutka ściana deszczu idealnie chłodziła rozgrzane wspinaczką ciała.
Od Glinnego nie było już stromo. Gdy minęliśmy stado owiec ledwo widoczne we mgle, raczyliśmy się dojrzałymi jeżynami, chmury zaczęły powoli ustępować. Minęliśmy tablicę informującą, że znajdujemy się przy Rezerwacie Barania Góra, gdzie swój początek ma Wisła. Szczyt zdobyliśmy w słońcu, choć do idealnej przejrzystości powietrza było jeszcze daleko. Dość głodni mieliśmy do pokonania 45 minutowe zejście, dość niewygodne, po piargach, do schroniska PTTK. Schronisko Barania Góra - Przysłop to chyba dość popularne miejsce noclegowe. Spotkaliśmy tam wielu turystów, czego nie mieliśmy okazji doświadczyć na szlaku. Kuchnia całkiem, całkiem, choć ceny dość wygórowane. Najedzeni zeszliśmy do Kamesznicy, nie omieszkując skorzystać z okazji i zanurzyć stopy w Bystrej.
Było dość późno, gdy udało nam się złapać stopa do Milówki, stolicy góralskiej muzyki rozrywkowej. Całkiem zgrabna architektura tutejszego dworca kolejowego. Niestety drzwi zabite na głucho.
Drugi dzień naszego pobytu na Żywiecczyźnie potraktowaliśmy lekko.
Wróciło lato, było upalnie, postanowiliśmy zejść od Zwardonia na stronę
słowacką, ale to już temat na inną opowieść.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz