sobota, 8 października 2011

"Fotoczasy" Wojciecha Załęskiego

Kiedyś, jeszcze na kursie przewodnickim, nie pamiętam przy jakiej okazji, być może miało to miejsce w Supraślu, może gdzieś w Puszczy Knyszyńskiej, czy też w trakcie rozmowy o Kopnej Górze i odnalezionym miejscu pochówku powstańców listopadowych, koleżanka poleciła mi książkę "Opowieści z Puszczy Knyszyńskiej" Wojciecha Załęskiego. Powiedziała, że dowiem się z niej dużo o samej puszczy, gdyż autor, działający zresztą w Collegium Suprasliense, lokalnej organizacji miłośników Supraśla i okolic, zebrał w niej sporo autentycznych historii z jej terenów.

Problem pojawił się, gdy chciałem poleconą książkę kupić. Nie ma ani na Allegro, ani w innych miejscach internetowej sprzedaży. Zadzwoniłem do Collegium Suprasliense, a potem do samego autora.

Gdy umówiony wszedłem na poddasze domu, oczom moim ukazała się mnogość ksiąg wszelkiego rodzaju. Sama rozmowa była bardzo ciekawa, spotkałem człowieka, który wie dużo o czasach, gdy mnie jeszcze na świecie nie było, o miejscu gdzie mieszka potrafi interesująco rozmawiać, co samo w sobie budzi szacunek i respekt. Rozmawialiśmy o ..., tego nie będę zdradzał, gdyż może stanie się tematem kolejnej pozycji książkowej autora. W każdym bądź razie "Opowieści z Puszczy Knyszyńskiej" wydanej na początku lat 90-ych nie udało mi się niestety kupić. Wróciłem za to rozpromieniony fascynującą rozmową i zaopatrzony w dwie inne pozycje: 3 część "Supraskiego Raptularza" i "Fotoczasy".

Na pierwszy ogień "poszła" ta druga pozycja.

"Ale prawdziwa szarańcza dopiero pod wieczór nadeszła od Krynek Tatarskim Gościńcem. Płyneło toto szeroko jak wiosenna woda wylewającej się z brzegów Supraślanki.

Te, to widać trochu lepsze pany, bo jednakowo odziane, ale karabiny jak u tych pierwszych... na wirowkach.

Śmieszne i niegroźne zdali sie nam te czudaki. Zare rozleźli sie przed klasztorem po całym zachertowym polu z pastewno marchwio i wyżarli wszystko do jednego kalifka, do ostatniego ogonka. Jak po szarańczy, nic zielonego nie zostało sie... szara ziemia, ubity, twardy jak klepisko tok.

Jak wjeżdżać do Supraśla, zare koło bramy klasztora, nasze supraskie Rusiny brame zrobili... powitalno. Nad drogo rozpieli czerwonego transparenta ozdobionego choinko i kwiatami, na którym syn popa wypisał powitalne:

DA ZDRASTWUJET KRASNAJA ARMIA

Te z Ogrodniczek lepiej się postarali. Na mostku ustawili tablice, na której od strony Supraśla po rusku witali Ruskich, a od Białegostoku, po niemiecku, dziękowali Niemcom za oswobodzenie:

ZAPADNOJ BIEŁARUSI OD POLSKICH PANOU


Backiel z jedno tako z Łazien i drugimi wyszli witać bolszewików chlebem i solo. Z klombów Zacherta na to okazje wyrżnęli wszystkie kwiaty. Staneli i czekajo pod to swojo piekno bramo.

Aż pokazali sie zza zakreta pierwsze czubaryki. Witalniki poprawili na sobie odzież i ile duchu w piersiach zaczeli śpiewać "internacjonał". A witane, wytęsknione obszarpańcy, nic... Nic nie widzo, nie słyszo, tylko jak zajęcy to pastewno marchwie łomoczo. Witalnikom durno zrobiło sie to nędze oglądać i stać niczem przygłup na weselu pod oknem. No to sie wzieli i poszli."


To jeden z pierwszych obrazków w książce, poświęconej czasom, które wywróciły wszystko do góry nogami. Chronologicznie zaczyna się wraz z wybuchem II wojny światowej i wkroczeniem Niemców do Supraśla. Później pamięć młodego Kaźmierza, jeszcze dziecka, przywołuje anegdoty z czasów pierwszego Sowieta, sztywniackiego terroru okupacji niemieckiej, drugiego Sowieta i wreszcie wywózek związanych z kształtowaniem się nowej powojennej rzeczywistości. Dotyczy czasów smutnych, a jednak te niewesołe przecież momenty podane są w karykaturalnej, śmiesznej formie, opisane przystępnym, pełnym humoru językiem. Napisałem wcześniej, że "Fotoczasy" "poszły" na pierwszy ogień. Ja tę książkę pochłonąłem momentalnie. Mocno się śmiałem z prostactwa duchowego żołnierzy sowieckich, jak i sztywnego, pełnego terroru, ale i głupiego przy tym zachowania, okupujących Supraśl, nie wychylających nosa poza własne miejsca pobytu Niemców. Czyta się toto, jak "Zapiski oficera Armii Czerwonej" Sergiusza Piaseckiego.

Rzecz dzieje się w Supraślu, dlatego też, napisana jest gwarą supraską, która jeszcze pół wieku temu musiała pobrzmiewać w każdym zakątku miasteczka. Ja, przybysz, z zupełnie innej części Polski, na Podlasiu uczyłem się wychwytywać przede wszystkim te formy językowe, które były dla mnie obce, te wszystkie hadkości, bez tołku, czy przesadne używanie "dla". Zupełnie nie potrafię więc odnieść się do gwary supraskiej i odróżnić jej charakterystycznych form językowych od innych regionalizmów. Z zadowoleniem za to odkrywam w książce słówka, które zdarzyło mi się słyszeć w Białymstoku, jak na przykład "kaczać się".

Miłośnicy historii Supraśla także znajdą tu coś dla siebie. Spalenie klasztoru przez wycofujące się wojska sowieckie, a później wysadzenie go w powietrze przez Niemców, epizod z działalności białostockich szarytek, czy zagłada supraskich Żydów, podane w formie, w jakiej pamiętać te wydarzenia mogą już tylko nieliczni to niewątpliwie dodatkowa atrakcja tych opowieści. Klimat, jaki mają anegdoty zebrane przez autora doskonale dopełniają to czego możemy się o Supraślu dowiedzieć z innych, poważnym językiem pisanych źródeł.

Wojciech Załęski
"Fotoczasy. Supraśl 1939-1956"
Książnica Podlaska im. Łukasza Górnickiego w Białymstoku
2005

niedziela, 2 października 2011

Mariawici na Suwalszczyźnie

Mówiąc o mniejszościach religijnych Polski północno-wschodniej w kontekście historycznym, wymienia się prawosławnych, żydów, ewangelików, muzułmanów, staroobrzędowców, a nawet neounitów. Mariawitów kojarzy się z reguły z ich głównym ośrodkiem Płockiem. Zapisali się jednak w historii położonego nieopodal Suwałk Filipowa.

Mariawici to odłam religijny typowo polski. To na naszych ziemiach w okresie zaborów powstał ruch mariawicki, rozwijający się początkowo w ramach struktur kościoła rzymskokatolickiego. Za jego początek uznaje się objawienie, jakiego doznała Maria Franciszka Kozłowska, założycielka i matka przełożona ukrytego Zgromadzenia Sióstr Ubogich Świętej Klary w dniu 2 sierpnia 1893 roku w kościele rzymskokatolickim w Płocku. Istota jego polegała na wskazywaniu pogrążonemu w grzechach światu, ratunku i odnowy moralnej przez cześć dla Przenajświętszego Sakramentu. Na podstawie objawienia powołane zostało Zgromadzenie Kapłanów Mariawitów. Należący do niego księża nie pobierali opłat za posługi religijne, prowadzili ożywioną działalność duszpasterską, co również sprzyjało rosnącemu zainteresowaniu nowym ruchem wśród wiernych, mocno osłabionego po represjach popowstaniowych kościoła katolickiego. Mariawici krytykowali materializm i biurokrację panujące w szeregach duchowieństwa. 13 sierpnia 1903 roku delegacja kapłanów wraz z Marią Franciszką Kozłowską wręczyła papieżowi Piusowi X rękopis z objawieniami i historią zgromadzenia oraz prośbę o jego zatwierdzenie. 5 kwietnia 1906 roku papież podpisał encyklikę Tribus circiter potępiającą mariawitów, będącą pierwszym krokiem w kierunku wyłączenia ruchu ze struktur kościoła katolickiego poprzez ekskomunikę w grudniu 1906 roku. Nowy, zatwierdzony przez władze carskie Kościół Mariawitów wprowadził do liturgii język polski, częstą komunię świętą i adorację Przenajświętszego Sakramentu. W rok 1921 umiera założycielka mariawityzmu Maria Franciszka Kozłowska. Cała władza zwierzchnia przechodzi w ręce arcybiskupa Jana Marii Michała Kowalskiego. Wprowadza on dalsze, radykalne reformy, takie jak zniesienie celibatu, wprowadzenie dla kapłanów związków małżeńskich z siostrami zakonnymi, zezwolenie na święcenia kapłańskie i biskupie dla sióstr zakonnych, wprowadzenie komunii świętej dla dzieci, zniesienie stanu kapłańskiego, wprowadzenie kapłaństwa powszechnego, zniesienie obrzędu święcenia wody i obowiązkowych postów. Wprowadzane reformy spowodowały odejście wielu duchownych i wiernych od mariawityzmu, a w 1934 doprowadziły do rozłamu i powstania dwóch odrębnych kościołów mariawickich: Kościoła Katolickiego Mariawitów, który pozostał wierny osobie głównego reformatora i Starokatolickiego Kościoła Mariawitów.

Warto wspomnieć, że po wybuchu II wojny światowej arcybiskup Jan Maria Michał Kowalski wystosował list do Adolfa Hitlera, w którym wyraził sprzeciw wobec aneksji Gdańska i wezwał go do zaprzestania przelewu krwi. Jeszcze przed wybuchem wojny zaś opublikował artykuły, krytykujące politykę III Rzeszy, pt. "Gdańsk i Prusy Wschodnie powinny wrócić do Polski" i "Lucyfer". W kwietniu 1941 roku został wywieziony do Dachau, a 18 maja 1942 zagazowany w Hertheim pod Linzem.

Początki rozwoju mariawityzmu w Filipowie wiążą się z działalnością księdza Józefa Hrynkiewicza, który podejmował ożywioną działalność wśród ludności wiejskiej w czasach, gdy trwały starania o zatwierdzenie zgromadzenia przez papieża. Gdy mariawici zostali ekskomunikowani w 1906 roku, ksiądz Hrynkiewicz dostał 12 dni na nawrócenie się i powrót do kościoła rzymskokatolickiego. Ksiądz nie zastosował się do nakazu dając początek społeczności mariawickiej w Filipowie i okolicach. Wywodziła się ona głównie z biedniejszych warstw ludności wiejskiej. Początkowo modlitwy odbywały się w domach prywatnych, w 1909 roku zaś ksiądz kupił od żyda Andropa karczmę przerabiając ją na kaplicę i klasztor. W tym też czasie powstał istniejący do dzisiaj cmentarz mariawicki w Filipowie. Parafia mariawicka utrzymywała się głównie z działalności szwalni żeńskiej i z ofiar wiernych. Kościół rzymskokatolicki, aby ograniczyć wzrost popularności mariawitów zakazywał zlecania usług szwalni mariawickiej. Pomimo szykan, reform wewnętrznych, podziału i odpływu wiernych, społeczność mariawicka wciąż trwała.

Trudno mi powiedzieć, ile dziś w Filipowie żyje mariawitów bądź ludzi związanych poprzez związki rodzinne z tym kościołem. Opierając się na danych dostępnych w internecie, musi to być bardzo mała grupa, jeśli jeszcze istniejąca. Podobnie maleje społeczność mariawitów w całej Polsce. W internecie można również znaleźć wypowiedzi osób, które pamiętają jeszcze charakterystycznie ubrane siostry mariawitki na ulicach Płocka, jak również z nostalgią wspominające pyszne strucle z serem sprzedawane przez nie.

Wracając do Filipowa, w 2000 roku podpalono kaplicę mariawicką, która doszczętnie spłonęła, rozebrano również dwa domy należące do parafii. Poniższe zdjęcia dokumentują ruiny kaplicy oraz niektóre, starsze nagrobki na małym cmentarzu mariawickim. Warto również obejrzeć reportaż nakręcony w Filipowie, który daje pewien obraz tej już praktycznie nie istniejącej społeczności.




sobota, 1 października 2011

Wiżajny 2011

W bieżącym roku do dalszego poznawania Suwalszczyzny podchodziłem dwukrotnie, za miejsce docelowe obierając małe miasteczko, położone tuż przy granicy z Litwą. Majowa wyprawa potwierdziłaby, że Wiżajny to prawdziwy biegun zimna, gdyby podobnie zimno nie było wtedy na przeważającej części terytorium Polski. W każdym razie z wędrówek po okolicy wyszły nici.

Kolejna próba miała miejsce w lipcu. Mieszkałem nad samym brzegiem jeziora Wiżajny wraz z przedstawicielami najmłodszego pokolenia rodu Paczkowskich. Gorące dni poświęcaliśmy na leniwy odpoczynek nad jeziorem. A gdy zdarzyła się trochę gorsza pogoda, a tego roku zdarzała się wyjątkowo często, ruszaliśmy "rozejrzeć się" po okolicy.

Wiżajny są dość sennym miasteczkiem, malowniczo rozłożonym nad większym jeziorem o takiej samej jak miasteczko nazwie i mniejszym jeziorem Wistuć, z dominującymi w najbliższej okolicy terenami rolniczymi. Nie posiadają zbyt wielu pamiątek historycznych, warto tu jednak przyjechać dla walorów krajobrazowych, choć okolice Suwalskiego Parku Krajobrazowego na pewno tego rodzaju wrażeń dostarczają więcej. Ale i dla wrażeń smakowych, o czym w dalszej części.

Pierwsze kroki przeciętny turysta kieruje z reguły w kierunku wznoszącego się w stosunku do pozostałych części miasteczka, dawnego rynku, obecnie zamienionego na park z położonym na samym szczycie wzgórza kościołem św. Teresy z 1925 roku. Ze wzgórza kościelnego roztacza się widok, przysłonięty nieco zabudowaniami, na jezioro Wiżajny.


Obok w parku, stoi ciekawy pomnik poświęcony Józefowi Piłsudskiemu z lat 30-ych XX wieku.


Jak podaje w swoim przewodniku Grzegorz Rąkowski, w Wiżajnach znajduje się zaniedbany przedwojenny cmentarz ewangelicki tuż przy jeziorze Wistuć. Nie jest łatwo do niego trafić. Nie ma żadnej tablicy, która informowałaby, w którym miejscu dokładnie leży. A droga wiedzie wzdłuż małego osiedla bloków i nie każdy z okolicznych mieszkańców orientuje się, że taki cmentarz jest nieopodal położony. Niestety, jego teren w lipcu był tak zarośnięty roślinnością wszelaką, że nie ryzykowałem poszukiwań, poza odnalezieniem dawnej bramy wejściowej.

Pewnego niezbyt ciepłego, ale i nie zimnego, takiego w sam raz na spacery dnia, wybraliśmy się na wycieczkę dookoła jeziora Wiżajny. Szlak wiódł początkowo ulicą Wierzbołowską. Zarówno Grzegorz Rąkowski w swoim przewodniku wspomina pięknie zdobiony dom, stojący przy tej ulicy. Mam wrażenie, że jego dni są jednak policzone.


Dalsza trasa wiodła wzdłuż pagórkowatych pół, łąk, jak i terenów częściowo zalesionych.



Wspomniałem wcześniej o walorach smakowych regionu. Wędrując dookoła jeziora nie sposób nie zauważyć tablic towarzyszących napotykanym po drodze gospodarstwom, reklamujących sery z Wiżajn. Postanowiłem spróbować tego specjału. Charakterystyczną cechą gospodarstwa do którego weszliśmy był niemiły, duszący zapach. Przypomniała się pszczółka Maja i Aleksander odstraszający wszystkich zapachem swego sera. W zaprezentowanym nam pomieszczeniu półki aż uginały się pod ciężarem różnego ich rodzaju. Generalnie sery z Wiżajn dzielą się na dwa rodzaje: podpuszczkowy dojrzewający i podpuszczkowy dojrzewający wędzony. W zależności jednak od okresu dojrzewania sera i zastosowanych przypraw mamy całą gamę smaków. Zdecydowałem się na ser niedługo jeszcze dojrzewający, koloru białego z widocznymi dziurkami, w dotyku sprężysty, o smaku czosnku. Pychotka.

Jeśli chodzi o punkty gastronomiczne w samych Wiżajnach, nie ma dużego wyboru. Znaleźliśmy tylko dwa lokale, z których jeden położony przy drodze do Żytkiejm mogę z czystym sumieniem polecić, przede wszystkim dzięki dużemu wyborowi dań rybnych (tak pysznego lina dawno nie jadłem). Ale i kartacze mają niezłe.

Będąc w Wiżajnach na pewno warto wybrać się do punktu widokowego na najwyższym (choć nie tak efektownym, jak Góra Cisowa) wzniesieniu Suwalszczyzny- Górze Rowelskiej (299 m n.p.m.).

Mimo wszystko czuję pewien niedosyt po dwóch tegorocznych wyprawach. Kaprysy pogodowe sprawiły, że wielu miejsc nie nawiedziliśmy. Na kiedyś tam zostają więc Góry Sudawskie, jak i zakamarki pomiędzy Smolnikami, a Wiżajnami.

czwartek, 29 września 2011

W pustelni

Mimo, że jeszcze nie ma południa, żar leje się z nieba. Stoimy przed drewnianą kładką, oślepiającą wzrok odbitym światłem słonecznym. Dookoła nas łąka obramowana lasem widniejącym na horyzoncie. Tam, gdzie kończy się kładka, złoci się kopuła cerkiewki, widać też inne nieliczne zabudowania. Poza tym pusto.

Przed wejściem na kładkę czytamy tablice informacyjne. Za chwilę znajdziemy się na terenie Pustelni św. św. Antoniego i Teodozjusza Kijowsko-Pieczerskich w Odrynkach. Podobno w tym miejscu w 1518 roku, książę Iwan Michaiłowicz Wiśniowiecki znalazł ikonę św. Antoniego Pieczerskiego i zbudował kaplicę na grodzisku "Kudok" nad brzegiem Narwi. W 1574 roku, książę Fiodor Massalski, właściciel Narewki i Lewkowa Starego ufundował prawosławny monaster pw. Wniebowstąpienia Pańskiego. Podobno miejsce to oparło się podpisanej w 1596 roku w Brześciu unii pomiędzy kościołami zachodnim i wschodnim na terenie Rzeczypospolitej.

Czytamy drugą tablicę. Zabrania się wchodzić w nieodpowiednich strojach, wjeżdżania rowerem, wprowadzania zwierząt, nieodpowiedniego i głośnego zachowania, palenia papierosów, zaśmiecania terenu i fotografowania mnichów oraz wnętrz świątyni podczas nabożeństw, używania telefonów i odtwarzaczy muzyki. Zdjęcie robię przed wejściem na kładkę, chowam aparat i wyłączam komórkę. Idziemy.

Trzeba przyznać, że teren jest doskonale zagospodarowany. Ładnie utrzymana roślinność, schludne, choć skromne zabudowania. W pewnym momencie słyszymy wołanie. - Zapraszam na herbatę! To gospodarz tego miejsca. Ubrany w czarną sutannę i kapelusz na głowie, chroniący przed dokuczliwym tego dnia słońcem. Siadamy pod rozłożystym drzewem, obok innych przybyszów do tego miejsca odosobnienia i kontemplacji. Czujemy przyjemny chłodek. "Gościu, siądź pod mym liściem" chciałoby się rzec, mimo, że siedzimy pod dębem. Schłodzona herbata ziołowa wspaniale orzeźwia. Obok na półmiskach leżą ciastka. Gospodarz częstując, zagaduje. Nie wszystko rozumiem. Jestem z zewnątrz, języka tutejszego nie miałem jak przyswoić sobie. Ale samo siedzenie pod drzewem i milczenie jest przyjemne. Popijam herbatę, delektuję się smakiem biszkopta i słucham gwaru niespiesznych rozmów. W pewnym momencie zdaję sobie sprawę, że siedzimy sami, gospodarz odszedł w stronę budynku. Nadszedł czas modlitwy albo osobistej rozmowy. Powoli i my odchodzimy.