piątek, 18 lipca 2014

List

Droga pani M.,

Parę lat temu, gdy nawiązaliśmy kontakt e-mailowy, dzięki zainteresowaniu przeszłością, losami przodków, a przede wszystkim dzięki łączącemu przeszłość naszych rodzin Pińskowi leżącemu na Polesiu, nie sądziłem, że tak wiele ciekawych historii usłyszę od Pani. Nie raz zastanawiałem się, czy ścieżki Nowotnych, Bogdańców, Rabcewiczów, Kołb-Sieleckich i Łosickich przecięły się kiedykolwiek z drogami Szczerbaczewiczów, Rozalików, Lipnikowów, Poluchowiczów, Sapichów i Szuszmanów i w jaki sposób. Niestety nie mamy na to żadnych dowodów, możemy snuć tylko przypuszczenia. Podobnie jak ja prawdy o przeszłości szuka Pani między innymi w literaturze pamiętnikarskiej związanej z Pińskiem lub szerzej z Polesiem. I właśnie dzięki Pani sięgnąłem po bardzo ciekawą pozycję Stefana Kieniewicza.

Autor opisał w niej historię rodziny zarządzającej majątkiem w Dereszewiczach leżących nad Prypecią mniej więcej w połowie drogi między Pińskiem, a Mozyrzem. Dawny majątek jezuitów,  a następnie Massalskich należał do rodziny Kieniewiczów mniej więcej od pierwszego dwudziestolecia XIX wieku, aż do schyłku I wojny światowej i rosyjskiej rewolucji. Autora jednakże interesują lata tuż przed powstaniem styczniowym i czas narodowej nadziei, zakończonej klęską uczynił główną osią czasową powieści. Nie znalazłem w książce informacji, które mógłbym bezpośrednio wiązać ze swymi przodkami. Myślę, że podobnie było w przypadku Pani, jednakże wiele tu o stosunku ziemian, głównie katolików, do chłopów, głównie wyznania prawosławnego. Część naszych przodków żyjących w XIX wieku na Polesiu było tego właśnie wyznania. Czy byli chłopami? W przypadku Szczerbaczewiczów, związanych z Pińskiem, mogę powiedzieć, nie wiem. W przypadku Rozalików najprawdopodobniej pochodzących z podpińskich Wyszewiczów mogę z dużą dozą prawdopodobieństwa powiedzieć tak. Czytając książkę, nie raz zastanawiałem się, jak lokowały się sympatie mych prawosławnych przodków? Czy przeciwko polskim panom, za carem?

Podstawą źródłową opowieści Stefana Kieniewicza były przede wszystkim listy pisane przez siostrę jego dziadka, Jadwigę Kieniewicz do Heleny Skirmunt w latach 1850-1874, do 1867 roku pisane z Dereszewicz. Brakujące listy z lat 1861-1862 uzupełniane są życiorysem Heleny Skirmunt, jej listami do Jadwigi oraz matki Hortensji Skirmunt, a także kalendarzykami Heleny z lat 1855-1863. To bardzo ciekawe czytać kontynuację, a raczej wcześniejsze losy rodziny Konstancji Skirmunt (Helena - przyjaciółka Jadwigi była matką Konstancji), której monografię pióra Dariusza Szpopera cytowałem na blogu.

Co wartościowe w książce, to krytyczne spojrzenie na własną rodzinę i wtedy, gdy autor opowiada o wydumanym pochodzeniu Kieniewiczów: "Tymczasem Ojciec mój opowiadał pół żartem, że się wywodzimy z Irlandii (O'Kenewitz!), co mi się zawsze wydawało bzdurą.", jak i bardziej poważnie o zatargu rodzinnym o Dereszewicze i procesach między braćmi w carskich sądach, w czasach, gdy na Litwie szalał Murawiew, a naród dotykała bezwzględna rusyfikacja w reakcji na powstanie styczniowe.

Kończąc moją krótką opowieść w formie listu, chciałbym na końcu zacytować fragment listu Jadwigi Kieniewicz do Heleny Skirmunt pisany już po upadku powstania.

"[...]Można powiedzieć, że włościanie nasi jako pierwsi przed 3 laty wyszumieli, tak odtąd najprzyzwoiciej postępują. Nawet nieraz podziwiam  ten pewien takt, na który sprytem wrodzonym trafili. Doskonale czują swoją niezależność, doskonale jej używają, nie przekraczają nigdy granic przyzwoitego uszanowania i grzeczności. O szanowaniu cudzej własności nie ma co mówić, takie to ich zasady (a bardziej jeszcze zachęcenie jawne urzędników i popów do niszczenia lasów, do grabienia łąk i siana jako swoich). Ale zawsze w miarę innych, to jeszcze i tu względnie, przynajmniej ukradkiem, gdy gdzie indziej już otwarcie, jawnie przywłaszczają,"

Fragment dość dobrze oddający klimat opowieści, końca pewnego świata i początku nowego.

Stefan Kieniewicz "Dereszewicze 1863", Zakład Narodowy im. Ossolińskich, 1986.

niedziela, 15 czerwca 2014

Krzyże przydrożne spod Choroszczy - cd.

Tydzień temu wybraliśmy się wraz z Kasią na wycieczkę rowerową. Traf chciał, że po dość zimnych dniach majowych, w początku czerwca zrobiło się wyjątkowo ciepło. Wyjechaliśmy więc pełni dobrego humoru, w nadziei złapania jak największej ilości promieni słonecznych. Plan wycieczki? Bez planu. Jak nas droga poprowadzi. Zdałem się w tym wypadku w całości na inwencję Kasi, pilnując jedynie, aby obrany kierunek nie poprowadził nas w stronę białostockiej aglomeracji bądź jakiejś drogi ekspresowej. Mijając znane nam wioski, przyglądaliśmy się stadu koni, ładnie położonemu na wzgórzu siedlisku, zajadaliśmy w lesie czerwieniejące pośród poszycia poziomki. Niektóre drogi, które wybraliśmy, zmieniały się w błotnistą nieprzejezdność bądź zarastające ścieżki. Kilkakrotnie więc zawracaliśmy. W Barszczewie, do którego trafiliśmy klucząc jak powyżej, zauważyłem ciekawy krzyż przydrożny z końca XIX wieku, którego przed dwoma laty nie widziałem.


Zdobnictwo krzyża i czas wykonania przypominały krzyże widziane wcześniej w okolicy - w Sienkiewiczach, Krupnikach i właśnie w Barszczewie. Z Barszczewa ruszyliśmy drogą w kierunku Choroszczy. Przekonałem się, że z drogi tej rozciąga się równie piękny widok na miasteczko, co z drogi od strony Sienkiewicz.


W Choroszczy zdecydowaliśmy się na postój przy sklepie. Siedliśmy w plastikowych krzesłach przy równie plastikowym stoliku, wyciągnęliśmy prowiant przygotowany na wycieczkę - różnego rodzaju placki, ciastka i napoje i rozkoszowaliśmy się pierwszym w tym roku prawdziwie letnim końcem tygodnia. Wyjąłem z torby aparat fotograficzny...


Stamtąd pojechaliśmy w kierunku na Pańki. Minęliśmy Ruszczany, wjechaliśmy do Rogówka i nagle rozpoczął się prawdziwy festiwal krzyży przydrożnych z końca XIX wieku. To już nie były pojedyncze egzemplarze, jak w Sienkiewiczach, Krupnikach, czy Barszczewie.


Powyższy krzyż stał tuż przy sklepie, spod którego zostaliśmy "zawróceni" przez napotkanego mężczyznę w kierunku ruin dawnego majątkowego chlewa.


Nic szczególnego, choć dla widocznej na zdjęciu daty, warto było go zobaczyć. Do Paniek było już niedaleko, a ja co chwilę zatrzymywałem się, aby zrobić kolejne zdjęcie napotykanym obiektom małej architektury.

Sporo ich stało w Rogowie.





W Pańkach napotkałem dwa.


Przy czym jeden podobny był w swej symbolice do opisywanego już na blogu krzyża w Barszczewie ze względu na narzędzia męki pańskiej.



Pańki były ostatnim odwiedzanym miejscem podczas naszej wycieczki zanim dojechaliśmy do szosy kruszewskiej i ruszyliśmy w kierunku domu.

Już po powrocie znalazłem w internecie informacje mówiące o tym, że krzyże w Rogówku pochodzą z kuźni Michała Werpachowskiego, której ruiny można jeszcze podobno odnaleźć pod lasem, te w Rogowie zaś wykonane zostały w latach 1890-1893 w kuźni miejscowego kowala Aleksandra Grzybko. Mnie ciekawi, jaka okoliczność sprawiła, że większość, jeśli nie wszystkie krzyże z okolicy, pochodzą z ostatniego dziesięciolecia XIX wieku. Czy wiązało się z ich powstaniem jakieś szczególne wydarzenie i jaka sposobność finansowa pozwoliła na ich wykonanie? Podobno ciekawy spis krzyży z choroskiej parafii został opublikowany w książce "Parafia rzymskokatolicka w Choroszczy. 550 lat-księga jubileuszowa" pod redakcją ks. Tadeusza Kasabuły i ks. Adama Szota. Jeśli ktoś z czytelników chciałby ją sprzedać, chętnie kupię.

***

Przypomniałem sobie, że po sąsiedzku do opisywanych miejscowości, w miejscowości Porosły, która z wioski przekształciła się, podobnie jak Krupniki, w sypialnię Białegostoku stoi równie ciekawy krzyż przydrożny, prawosławny o metryce o 20 lat późniejszej od opisywanych na blogu krzyży spod Choroszczy. Został postawiony w roku 1913. Stylistyka jego zdobień wyraźnie odbiega od krzyży prezentowanych na powyższych zdjęciach.



wtorek, 10 czerwca 2014

Dom przy Windeckstrasse

Jedno z zachodnich przedmieść Monachium. Osiedle domów jednorodzinnych położone przy ruchliwej Würmtalstrasse. Windeckstrasse jest nieco schowana, stąd bardziej tu zacisznie. Pod numerem 21 znajduje się dom, gdzie przez ostatni, długi okres swego życia, wynajmował mieszkanie jeden z największych polskich prozaików - Józef Mackiewicz.


Dom przy Windeckstrasse 21 na pierwszym planie po lewej stronie.

Biały piętrowy dom schowany jest w zieleni otaczających go drzew i krzewów. Znajduje się kilkaset metrów od początku dość długiej osiedlowej ulicy Windeck, po lewej stronie, na rogu Rolandseckstrasse.


Widok od Rolandseckstrasse na ginący w zieleni dom po lewej stronie zdjęcia za płotem

Dookoła podobne mu domy, mniej lub bardziej luksusowe samochody. Słychać ćwierkanie ptaków, szczególnie aktywnych na początku czerwca. Przy skrzyżowaniu Kornwegerstrasse z Würmtalstrasse trafika z gazetami. Po przeciwnej stronie ulicy za białym murem zieleń rozległego parku. Czy to miejsce wyglądało podobnie 30, 40 lat temu? Niewykluczone, choć przez 30 lat mogło przejść trudną do opisania metamorfozę, jak to w miastach bywa.

Józef Mackiewicz mieszkał w Monachium przez 30 ostatnich lat swego życia (1955-1985), jednak trudno znaleźć jakiekolwiek odniesienia do tego miejsca w jego twórczości prozatorskiej. Tak jakby powojenna odbudowa zachodniego państwa niemieckiego, czasy Adenauera, Erharda, pamiątki historycznej świetności stolicy Bawarii nie były interesujące. Brakuje opisów różnych monachijskich typów ludzkich, tak charakterystycznych i często spotykanych na kartach powieści Mackiewicza, gdy pisał o Wileńszczyźnie, Polesiu i innych krainach dawnego Wielkiego Księstwa Litewskiego. Nie spotkamy w jego twórczości opisów bawarskiej przyrody, choć tak zachwycają wielu czytelników opisy przyrody na kresach Rzeczypospolitej.

W Monachium jednakże powstała zdecydowana większość spuścizny literackiej, od najdoskonalszych "Nie trzeba głośno mówić" przez "Drogę donikąd", "Kontrę", "Sprawę pułkownika Miasojedowa" po wiele innych powieści, będących świadectwem o tak odległym i czasowo i przestrzennie dla mieszkającego tu pisarza, kraju nad Wilią. Zastanawiam się, jak mocno trzeba żyć sprawami polskimi, wileńskiej ojczyzny, aby móc tak wiernie, obrazowo, doskonale opisywać historie świata, który bezpowrotnie odszedł, mieszkając od lat w zupełnie innym środowisku. Z drugiej strony, jak mocno trzeba być wyobcowanym od swego otoczenia, aby nie poświęcić mu uwagi na kartach twórczości.

O ciekawej rozmowie z Józefem Mackiewiczem napisał w zeszłym roku zmarły niedawno pisarz Marek Nowakowski:

"Ostatniego pożegnalnego wieczoru Andrzej zadzwonił do Józefa Mackiewicza w Monachium. – Dałem mu twojego „Księcia nocy" – powiedział. – Zobaczymy, czy przeczytał.
Porozmawiał chwilę i dał mi słuchawkę. Posłyszałem zaciągliwy, śpiewny głos, tak charakterystyczny dla tamtej północno-wschodniej krainy jezior Naroczy, Świtezi, rojstów, mszarów, oczeretów, puszczy Nalibodzkiej, Rudnickiej, rozrzuconych wśród pagórków wsi, chutorów, świronków, odryn. Naprawdę jakbym się znalazł na tej kresowej ziemi, której przecież wcale nie znałem. Byłem stremowany."

wtorek, 3 czerwca 2014

Budy czy apartamentowce?

Mam ostatnio okazję stosunkowo często przejeżdżać rowerem przez dzielnicę położoną między ulicami Wyszyńskiego, Bohaterów Monte Cassino i Kopernika w Białymstoku. Są to w większości tereny dawnej wsi Słoboda, które w XIX wieku zostały dołączone do rozbudowującego się miasta. Tonące w zieleni, brukowane bądź w większości piaszczyste uliczki. Starzejące się drewniane domy, niektóre pokryte szpetnym sidingiem, sypiące się budynki murowane. Znajdziemy tu tak charakterystyczne dla miasta, budowane w okresie międzywojnia, modernistyczne wille drewniane. Część dawnego Białegostoku tak szybko odchodzącego w niebyt. 

Parę lat temu pisałem o ulicy Młynowej. Fotografie zamieszczone wtedy pokazują tę część ulicy, która prowadzi od ulicy Wyszyńskiego ku centrum w formie, jaka już nie istnieje. Nowa kostka brukowa spowodowała, że ulica wyładniała, ale straciła również swój wiejski charakter, do czego przyczyniła się również likwidacja części zabudowy. Sąsiednia ulica Kijowska również w niczym nie przypomina już swego dawnego ogrodowego charakteru. Odcinka ulicy Grunwaldzkiej, o którym tu pisałem, także już nie ma. Został zastąpiony szeroką arterią nazwaną imieniem zasłużonego dla Białegostoku architekta Oskara Sosnowskiego. 

Zarówno dalszą część ulicy Grunwaldzkiej, jak i Młynowej odnajdujemy za to w wiejskiej formie pomiędzy wspomnianymi ulicami Bohaterów Monte Cassino i Kopernika. Sąsiadujące uliczki Toruńska, Warecka, Witebska, Kielecka, Ciechanowska wciąż przypominają, jak wyglądały kiedyś białostockie Chanajki, Piaski, czy Bojary, o których można przeczytać przesycony goryczą tekst na blogu wschody słońca. Czy i tę dzielnicę, pozostałość dawnej Słobody, czeka podobny los? Niewykluczone. Niestety dzielnice te niszczeją, nierzadko pozbawione są mediów, dotychczasowi mieszkańcy umierają, a spora część białostoczan nie życzy sobie istnienia "wiochy" w mieście. Częsty scenariusz to podpalenia opuszczonych domostw, a następnie budowa apartamentowców, nierzadko ładniejszych niż komunistyczne blokowiska, lecz bezpowrotnie zmieniających historyczny charakter Białegostoku. Niestety, bez finansowego wsparcia decydentów, ich woli, a także przyzwolenia większości mieszkańców, dzielnice takie będą bezpowrotnie zmieniać się. Warto więc utrwalić choćby na kilku zdjęciach zielony fragment ulicy Młynowej


czy bardzo ciekawy dom drewniany na rogu ulicy Łomżyńskiej i Grunwaldzkiej.