środa, 24 października 2012

Obrazki z Seulu

Czasu na przygotowania nie miałem wiele, od kiedy dowiedziałem się, że lecę. A mimo to, jak zwykle przed podróżą, chciałem dowiedzieć się czegoś więcej o miejscu, do którego się udaję. Mogłem skorzystać z czeluści internetu, ale na to, jak już pisałem nie miałem czasu, a poza tym książka pachnąca farbą drukarską pozostaje na dłużej, stając się po czasie pamiątką z podróży. Wykonałem telefon do lokalnej księgarni zajmującej się sprzedażą wydawnictw turystycznych. Zgodnie z przewidywaniami dowiedziałem się, że najprawdopodobniej przewodnika po Korei w języku polskim nie dostanę. W warszawskiej księgarni sprzedającej wydawnictwa angielskojęzyczne Lonely Planet przewodnika po Korei również nie było akurat w sprzedaży. Nie było też w innych placówkach tej sieci. Trudno, pomyślałem, kupię sobie na miejscu.

We Frankfurcie na lotnisku zrobiłem rundę po księgarniach. Jeden terminal, cztery świetnie wyposażone punkty, we wszystkich stoisko z półkami uginającymi się pod przewodnikami Lonely Planet. (Na Okęciu takiej ze świeczką szukać.) Akurat tego o Korei nie było. Dopiero w piątej (gdy już traciłem nadzieję) natrafiłem na ten jeden, jedyny egzemplarz.

W samolocie lekturze przewodnika towarzyszyła muzyka klasyków jazzu. (Bardzo lubię dalekowschodnie linie).
***
Na lotnisku Incheon pod Seulem byłem po południu, mimo, że w Europie zaczynał się dopiero poranek. Tę różnicę czasu odczułem namacalnie po raz pierwszy po obiedzie, gdy z niewytłumaczalnych przyczyn po prostu zasnąłem snem głębokim. Ale najpierw na lotnisku podszedłem do stoiska organizatora konferencji, dostałem bilet na autobus, wsiadłem i dojechałem do hotelu. Moja komórka nie logowała się do żadnej z sieci. W Korei, posiadającej obok Japonii najnowocześniejszą sieć telekomunikacyjną na świecie, telefon bez opcji pracy w trybie 3G jest bezużyteczny. Po krótkiej aklimatyzacji w pokoju hotelowym udałem się na obiad. Mieszkałem w Seulu, w dzielnicy Gangnam, rozciągającej się na południowym brzegu rzeki Han. Na horyzoncie widziałem góry, najbliższe otoczenie stanowiła szeroka jezdnia (4 pasy w jedną stronę) i wysokie budynki, niektóre o bardzo ciekawej architekturze.




Było dość ciepło (specyficzna cecha tegorocznej jesieni), jednakże klimat podobny do naszego, polskiego. Postanowiłem spróbować czegoś lokalnego, wybrałem więc pierwszą lepszą knajpkę, w której siedziały koreańskie pary i większe grupki osób.
Na ścianie wisiało menu, w kompletnie niezrozumiałym dla mnie języku. Wskazałem palcem na cenę (wybrałem najtańszą potrawę), kelnerka pokazała mi zestaw, który akurat niosła do jednego z sąsiednich stolików. Kiwnąłem głową na znak zgody. Za chwilę mój stół dekorowały dania, jak widać na załączonym obrazku poniżej.

Długa metalowa łyżka (do ryżu i zupy) oraz metalowe pałeczki to spuścizna królewskiej dynastii Joseon, panującej w Korei w latach 1392 - 1909. Królowie tej dynastii zaczęli używać srebrnych naczyń w obawie przed trucizną, która miała być widoczna na srebrze. Zwyczaj ten przetransponowany do niższych warstw społeczeństwa zaowocował masowym używaniem metalowych utensyliów.

Po chwili kelnerka przyniosła gorącą, jeszcze bulgoczącą zupę i poprosiła o włożenie do niej szczypioru, cebuli w płatach, zielonej, długiej (wcale nie ostrej) papryki, brązowej pasty i czerwonego sosu widocznego na małym spodku. Warzywa lekko zmiękły, czerwony sos nadał zupie ostry smak. Pływały w niej różnego rodzaju kawałki mięsa chudego, tłustego, a także małe kiszeczki wypełnione podrobami. Pyszne to było, nie powiem, a na dodatek bardzo rozgrzewające. Na dwóch talerzykach pozostały warzywa na zimno w czerwonym ostrym, choć lekko kwaśnym sosie. To tradycyjne koreańskie kimchi, czyli warzywa kiszone na dalekowschodni tradycyjny sposób, zapewniający zimą witaminy. Trafiłem akurat na kimchi z kapusty pekińskiej, chyba najpowszechniejszą postać tej potrawy i inne warzywo o nieustalonej dla mnie nazwie.  Później wielokrotnie jadłem kimchi, w różnej postaci, włącznie z rzodkwią na bardzo ostro.


Okazało się, że trafiłem do baru oferującego potrawy z sundae, czyli świńskich bądź wołowych jelit, serwowanych na różne sposoby. Potrawą, którą zamówiłem była sundae guk, czyli zupa sundae.

***
Na mapce dołączonej do programu konferencji Global Smart SOC Initiative, której celem miało być pokazanie wpływu najnowszych technik IT na rozwój społeczeństwa, odnalazłem buddyjską świątynię Bong-Eun-Sa, która miała znajdować się naprzeciwko hotelu, w którym mieszkałem. Oczywiście udałem się tam po posiłku.



Świątynia została zbudowana w 794 roku, ponad 400 lat po tym, gdy chiński mnich Sundo popularyzował tę chińską ideę w północnokoreańskim królestwie Goguryeo. Idee buddyjskie zmieszały się z lokalnym szamanizmem, dając w efekcie koreańską wersję buddyzmu.

Wszedłem do wnętrza oddzielonego od świata zewnętrznego tylko dachem, powodującego zlewanie się świata zewnętrznego, pełnego zieleni z przedsionkiem świątyni. Z centralnej jej części, do której wejść można było po schodkach, rozświetlonej, słychać było medytacyjną muzykę, miarowe uderzenia, jakby patykiem o patyk i zawodzący śpiew intonującego modlitwę.



Buddyzm wywierał swój wpływ na kulturę Korei przez ponad 1000 lat, choć później zaczął ustępować pola konfucjanizmowi, a mnisi buddyjscy wraz ze swymi świątyniami byli spychani w trudno dostępne rejony górskie. Ostatnie 300 lat historii Korei to także wyraźny wpływ chrześcijaństwa. Krzyże widziałem podczas swego pobytu kilkukrotnie, czy to podczas oglądania krajobrazu za oknem szkoły, którą wraz z wycieczką odwiedziliśmy, czy z okna autokaru, czy też podczas wizyty w Narodowym Szpitalu Uniwersyteckim w Seulu.




***
Kolejnego dnia miała miejsce wycieczka autokarowa w ramach konferencji. Najciekawszym z mojego punktu widzenia było Narodowe Muzeum Podatku (National Tax Museum).


Muzeum zostało stworzone w celach edukacyjnych: pokazania, jak pozytywny wpływ na rozwój społeczeństwa ma płacenie podatków. W pełni multimedialna prezentacja, wzbogacona o eksponaty historyczne pokazujące rozwój opodatkowania w okresach poszczególnych królestw Korei, którego punktem szczytowym było stworzenie koreańskiego systemu podatkowego w latach 60-ych XX wieku, mającego służyć odbudowie Korei po wojnie koreańskiej początku lat 50-ych ubiegłego stulecia była bardzo ciekawa. Interesującą jej częścią było również pokazanie rozwoju koreańskiej myśli ekonomicznej, której początki sięgają, jak zaznaczyli autorzy wystawy wieku XV, zestawiając jej autora (nazwiska niestety nie przytoczę, gdyż pisane było literami koreańskiego alfabetu hangeul) z prekursorem europejskiej myśli ekonomicznej Adamem Smithem, działającym dopiero w wieku XVIII. (Efekty rozwoju Korei można dziś obserwować dookoła. Kraj posiadający dużą gęstość zaludnienia (49 mln mieszkańców) posiada sprawny system komunikacyjny, otoczenie sprawia estetyczne wrażenie, a dżungle wielkomiejskich wieżowców przeplatane są urokliwymi miejscami pełnymi zieleni.) Kluczowym punktem tej części ekspozycji było zwrócenie uwagi na czynniki determinujące sprawiedliwe i efektywne opodatkowanie. Mam wrażenie, że tego typu muzeum w Polsce nie spotkałoby się z entuzjazmem społeczeństwa. Z drugiej strony nie byłby to powód do zdziwienia, biorąc pod uwagę stopień nieefektywności wydawania podatków w naszym kraju.
***
Za każdym razem, gdy miałem okazję spaceru po okolicy hotelu, czy też National Tax Museum widziałem wiele kafejek, niektórych należących do sieci, których nie widziałem nigdy w Europie. Gdy chciałem kupić zieloną herbatę, musiałem się sporo natrudzić bo w marketach 7/11 lub innych lokalnych dominowała kawa, a herbata - zdarzyło się parę opakowań instant. Przekonałem się jednak, że Koreańczycy nie parzą pysznej kawy (przynajmniej ja takiej nie piłem), natomiast w jakiej kafejce bym nie był, wszędzie mogłem włączyć laptopa, aby połączyć się darmowo z lokalną siecią wifi.


***
Chciałbym jeszcze powiedzieć co nieco o kulinariach, ale tu należy się przerywnik na kibelki. Pierwszy raz taki zobaczyłem w hotelu, później podobne widziałem w muzeum i w restauracjach. Kibelki elektryczne. Szczytem techniki mogły się wydawać samoczyszczące deskę sedesową kibelki na stacjach benzynowych w Niemczech. Ale kibelki z podgrzewaną deską i wieloma innymi funkcjami, podłączone do gniazdka elektrycznego, są jednak lata świetlne przed Europą.


***
Zanim zacznę kontynuację opowieści o kulinariach, mały przerywnik po poprzedniej części. Jak to w Azji, ulice Seulu pełne są miejsc, w których różnego rodzaju handel odbywa się wprost z ulicy. I nikogo to nie razi, jak u nas. Moim zdaniem ma wiele uroku. Często przy ulicach widać wręcz mini markety branżowe.





 ***
Ostatniego dnia pobytu w Korei miałem okazję zakosztować prawdziwego festiwalu specyfików lokalnej kuchni. Dzień wcześniej wieczorem zamówiłem kimchi jjigae, czyli gulasz z kimchi, wprawiając się w zachwyt nad koreańskimi smakami. Dlatego też srodze się zawiodłem dnia następnego, gdy w porze lunchu spróbowałem yukhoe, czyli surowej wołowiny. Yukhoe może mieć wiele różnych postaci, o czym przekonałem się tego samego dnia wieczorem próbując tego specyfiku w postaci przystawki z surowymi warzywami. Jednak w porze lunchu dostałem miskę niezbyt ciepłego ryżu, na którym leżała zmielona świeża wołowina i surowe jajka. (W Korei wiedzą, jak produkować jajka bez salmonelli.) Do tego wszystkiego miałem zabrać się w podobny sposób, jak do naszego tatara, czyli wymieszać wszytko z dodatkiem innych specjałów, jak różne kiełki, czy inne morskie trawy i przyprawy. Nie było to szczególnie dobre, a już o mdłości przyprawiała mnie zupa miso z fasoli.

Za to wieczorem zaproszony do koreańskiej tradycyjnej restauracji na hanjeongsik, czyli kolację po koreańsku, przeżyłem prawdziwą ucztę dla podniebienia.



Nie zrobił na mnie wrażenia gwang-eohoe, czyli surowy halibut z wasabi, bo takiego specjału można spróbować i w Polsce.


Było kimchi w różnych odmianach, bossam (wieprzowina gotowana na parze zawijana w formie kanapki z kimchi, kapustą i sałatą, czy też saengseongui, czyli ryba z grilla.



Największe wrażenie zrobiła na mnie potrawa o wdzięcznej nazwie naengmyeon, czyli makaron gryczany w zimnym rosole. W wersji, którą z ukontentowaniem się raczyłem, w chłodniku pływało jeszcze jajeczko, ogórek i plasterek wieprzowiny.


Wyprawa egzotyczna mieszcząca w sobie elementy historii, religii, przemysłu, techniki i kuchni była niezwykle inspirująca i naładowała me akumulatory na długo.

8 komentarzy:

  1. Ta cudowna wyprawa, tłumaczy Twoją chwilową nieobecność na blogu.
    Uściski :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ewo, ta wyprawa to tylko 3 dni. A nieobecność na blogu spowodowana jest głównie chronicznym brakiem czasu.

      Pozdrawiam serdecznie

      Usuń
  2. Niezłą miałeś wyprawę:)Daniel, jak Ty zapamiętujesz te wszystkie nazwy potraw? Notujesz je sobie? Przyznaję, że nie znałam jednego z polskich słów, którego użyłeś i musiałam sprawdzić jego znaczenie:)

    OdpowiedzUsuń
  3. Miałem ze sobą przewodnik, gdzie była cała masa tych potraw wypisana w języku koreańskim z tłumaczeniem na angielski i prosiłem mego kompana o zaznaczanie w nim każdej kolejnej, donoszonej potrawy. A było ich sporo.

    OdpowiedzUsuń
  4. Świetna relacja, świetna wyprawa :)

    Ale jedna rzecz przeraziła mnie, a było nią to świńskie "sundae"... Przez chwilę miałam zamęt w głowie - ponieważ w języku angielskim identyczne słowo oznacza... deser lodowy... ;)

    OdpowiedzUsuń
  5. Świński deser lodowy? Ciekawe, jak by to smakowało? :)

    OdpowiedzUsuń
  6. Musiała być to bardzo ciekawa wycieczka--ale pewnie do Koreii Północnej byłaby jeszcze bardziej niesamowita!

    Ja czasami chodzę do restauracji koreańskich typu 'Korean Grill House", gdzie na środku stołu znajduje się gazowy grill, a kelner przynosi różne surowe potrawy, które następnie się samemu smaży. Nie każdy to lubi, ale ja zawsze chodzę do takich miejsc z przyjemnością.

    OdpowiedzUsuń
  7. Tego typu Korean Grill miałem okazję kiedyś obsługiwać (oczywiście w zakresie swojego talerza) na Tajwanie. Bardzo przyjemny sposób spędzania wolnego czasu ze znajomymi.

    OdpowiedzUsuń